piątek, 15 maja 2020

WARMIA SZEPTEM - CZĘŚĆ I: MOJE MIEJSCE NA ZIEMI 8. MOJE PODWÓRKO


8. MOJE PODWÓRKO


Nie wyspałem się. O świcie Mika podniosła raban. Próbowałem ją przetrwać, ignorując jazgot. Po dłuższej chwili zareagowała Małgosia. Trzy psy szalały na drodze, szczekając i warcząc. Myślałem, że sprawa między nimi. Dostrzegliśmy przez okno jeża zwiniętego w kulę. Wdziałem dres. Narzuciłem kapotę. Wbiłem się w buty. Na dźwięk otwieranych drzwi psy uciekły z podkulonymi ogonami. Zagarnąłem jeża do pudła wymoszczonego ręcznikiem. Postawiłem na stole. Był tak zwinięty, że nie potrafiłem dojrzeć, gdzie pyszczek, gdzie tył. 


Nagle Mika zaczęła od początku. Przy furtce. Czarny kundel dopadł kolejnego jeża za płotem. Z pyska toczył krew. Nadział się na igły. Ze złości drapał ziemię obok nastroszonej iglastej sierści. Co sobie ubzdurał? Zagarnąłem kolczastą piłkę do drugiego pudła. Rozejrzałem się dookoła. Szukałem młodych. Nic takiego nie dostrzegłem. Nie usłyszałem też charakterystycznego świergotania. Pomyślałem:
- Parka chyba jeszcze bezdzietna.


Jeże zapadły w katatonię. Ledwo oddychały. Ten pierwszy wciągnął powietrze dopiero po kwadransie. Widziałem, jak unosiły się jego igły. Potem zaczął fukać i pomrukiwać. Potrząsał igłami. Obrócił się z boku na brzuch. Wcisnął pokryty siwizną pyszczek w ręcznik. Zrzucał z siebie igliwie, liście i piasek, w którym go wytarzano. Był duży. Powoli prostował się i obwąchiwał nieznane mu miejsce.




Drugi jeż okazał się młodszy i mniej poturbowany. Czubki jego igieł zabarwiły się psią farbą. Ze stanu katatonii wychodził dłużej. Kiedy jednak doszedł do siebie, próbował wyjść z pudła i zeskoczyć ze stołu.










Mika szalała. Chciała koniecznie je obwąchać. Obcy zapach ekscytował. Kiedy postawiłem pudło na podłodze, rzuciła się z kłami. Jeszcze nie posmakowała igieł. Nie dała się odpędzić. W końcu wylądowała w innym pokoju, gdy środki perswazji i przekupstwa nie poskutkowały.







Stwierdziwszy, że nie są poranione i że mogą chodzić o własnych siłach, przejawiając coraz większe ożywienie, postanowiliśmy je uwolnić. Chociaż żal było wypuszczać. Tak dobrze im patrzyło z oczu.









Zanieśliśmy je do sosnowego zagajnika z trawiastym podszytem. Podczas transportu młodszy nabrał wigoru. Koniecznie chciał wejść na ramię. Z coraz większym trudem utrzymywałem go w pudle. W sośniaku po wypuszczeniu marudziły, wróciwszy do chłodnego środowiska (na szczęście nie było przymrozku). Poczekaliśmy, aż zaszyją się suchej trawie pod drzewkami. Gdy wróciliśmy sprawdzić, czy wszystko w porządku, już ich nie było.

Dzień się zaczął jak zwykle – od lokalnego trzęsienia ziemi.

***


Któregoś wiosennego dnia Małgosia wypatrzyła pod kępą kosodrzewiny kilkudniowego szaraka. Zwiniętego w kulkę z uszami wzdłuż grzbietu w stanie katatonii z szeroko otwartymi oczami. Przelazł pod siatką ogrodzenia i umościł się w kwiatkach. Pierwsza myśl:
- Mika! Trzeba ją zamknąć.
Druga:
- Aparat!
Za ogrodzeniem dostrzegłem ruch. Samica siedziała pod drzewami. Obserwowała zamieszanie. Była niespokojna.
- Musimy iść. Może go porzucić – mówię.
Zamykamy się w domu. Mika chodzi pod drzwiami. Warczy. Dziwi się, że jej nie wypuszczamy. Patrzy pytająco.
Czekamy, aż młody wróci za siatkę przywołany przez samicę do karmienia. Dopiero po dwóch godzinach decydujemy się sprawdzić co z kulką. Młodego już nie było.

***


Krety mają się dobrze. Nie zwalczamy ich. Każdy kopiec wybebeszonej na trawnik ziemi zagospodarowujemy. Co się da, zawracamy do nory za pomocą strumienia wody, żeby darń się nie zapadła. Resztę rozgrabiamy i na pustym placku siejemy mieszankę łąkowych roślin. Wzbogaca trawnik przed domem. 






Mówi się trudno. Przecież nie walczy się z przyjacielem pożerającym pędraki i inne podziemne robactwo szkodzące roślinom. Podobno krety tak zajadle bronią terytorium, że nornice i karczowniki unikają sąsiedztwa. Krety chronią więc także korzenie krzewów i bylin przed zgryzaniem.








Czasem dadzą się fotografować. Ten osobnik był jednak chory. Stracił orientację, wychodząc z norki za dnia w kępie roślin. Zaległ w cieniu. Fukał. Drapał się za uszami. Nie wiem, co widział, kiedy podsuwałem obiektyw pod nos. To były jego ostatnie chwile. Na drugi dzień znalazłem go martwego. Nie doszedł do siebie. Szkoda. Przynajmniej umarł w przyjaznym otoczeniu.





***


Podczas nawałnicy, która przetoczyła się nad Przykopem z jazgotem samolotu odrzutowego, sosna po zachodniej stronie domu została mocno nadszarpnięta. Pień pod stożkiem wzrostu zalał się żywicą. Drzewo próbowało uratować główny pęd. Niestety powtórna nawałnica dokończyła dzieła. Na moich oczach, gdy obserwowałem przez okno na poddaszu zbliżający się szkwał, górna część pnia pękła z hukiem i spadła. Na szczęście nie uderzyła ani w dach, ani w ścianę. Brzozy obok pokłoniły się ziemi, tracąc mnóstwo liści. Przetrwały. Nawałnica wkrótce przeszła. Wiatr ustał. Ulewa też. 


Od tamtej pory zawarliśmy znajomość z dzięciołami. Przylatują nieomal codziennie, by opukiwać sterczący kikut pnia, wokół którego wystrzeliły trzy konary, konkurując o rolę przewodnika wzrostu. Po latach sosna wzmocniła się, ale jest pokiereszowana. Stała się miejscem spotkań dla wiewiórek, sikor, synogarlic i grzywaczy. 






Pod sosną posadziliśmy kępę grabów. Utworzyły gąszcz, z którego korzystają piecuszki. Zakładają gniazdo w trawie. W okresie lęgów omijamy to miejsce z daleka. Próbujemy je fotografować z ukrycia. Czasem wabimy komórką, odtwarzając godowy śpiew samczyków. Wtedy naprawdę się dzieje. Zdjęcia samczyków opukujących grający smartfon to norma.



 ***


Na działce zachowaliśmy fragment lasu, który wysiał się na porzuconej łące. Sezon grzybowy zaczyna się już w kwietniu. Razem z korą do obsypywania krzaków sprowadziliśmy grzybnię smardzów. Póki ich nie było, myślałem, że rydze, które wyrosły za starą sosną, to kulminacja grzybowych niezwykłości. Tymczasem smardze witają nas co roku, kusząc. Daruję im jednak. Niecodziennie komponują się z krokusami i mleczami, które pierwsze kwitną w trawie i kępach mchu. W przeciwieństwie do zwolenników ogrodowego piękna, zdominowanego angielskim dywanem, jestem wyrazicielem zasady:
- Żyj i daj żyć innym.
Dlatego latem i jesienią, kiedy inni zadeptują las w poszukiwaniu grzybów, swoje prawdziwki, podgrzybki, maślaki zbieram przed śniadaniem. Do jajecznicy. Nie wychodząc poza ogrodzenie.

***


Pewnej nocy przeżyłem rykowisko w całym jego majestacie, nie opuszczając domu. Mika podniosła raban. Coś przenikało przez zamknięte okna. Nie walczyłem z nią. Była tak podekscytowana, że na nic perswazje. Zamiast się z nią przekomarzać, wyszedłem na taras. Zobaczyłem gwiazdy na wrześniowym nieboskłonie. Drogę mleczną od południowego horyzontu po łuny nad Olsztynem. Poczułem na twarzy mroźny powiew. Zewsząd dobiegało porykiwanie byków. Gęste. Przytłaczające. Psy we wsi ujadały, obwieszczając jakieś zagrożenie. Coś sobie przekazywały. Słyszałem je z najdalszych znanych mi siedlisk. Nie zagłuszyły jednak rykowiska. Pobudzone nie wiadomo czym konie zaczęły parskać za ogrodzeniem, a po chwili zarżały. Rozpaczliwie. Ze strachu. Łamały gałęzie w sośniaku, gdzie zwykle śpią na ciepłym piasku, znad którego rozgarnęły igliwie. Obszedłem całą działkę wzdłuż ogrodzenia. Z  mrowieniem na plecach. To było coś tak atawistycznego… Nic się nie dało zobaczyć. Chociaż nie zapalałem światła i oczy nawykły do ciemności. Księżyc w nowiu był nieobecny… Nasłuchiwałem kakofonii… Czułem wszechobecne podniecenie. Strach pomieszany z tryumfem. Niepewność… Zapach jeleniej rui… Zmysły wyostrzone do bólu... Buzującą w żyłach adrenalinę... I to wściekłe ujadanie Miki buszującej w krzakach…

***



Mamy też własne kolibry – fruczaki gołąbki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz