8. MOJE PODWÓRKO
Nie wyspałem się. O świcie Mika podniosła
raban. Próbowałem ją przetrwać, ignorując jazgot. Po dłuższej chwili
zareagowała Małgosia. Trzy psy szalały na drodze, szczekając i warcząc.
Myślałem, że sprawa między nimi. Dostrzegliśmy przez okno jeża zwiniętego w
kulę. Wdziałem dres. Narzuciłem kapotę. Wbiłem się w buty. Na dźwięk
otwieranych drzwi psy uciekły z podkulonymi ogonami. Zagarnąłem jeża do pudła
wymoszczonego ręcznikiem. Postawiłem na stole. Był tak zwinięty, że nie
potrafiłem dojrzeć, gdzie pyszczek, gdzie tył.
Nagle Mika zaczęła od początku. Przy furtce.
Czarny kundel dopadł kolejnego jeża za płotem. Z pyska toczył krew. Nadział się
na igły. Ze złości drapał ziemię obok nastroszonej iglastej sierści. Co sobie
ubzdurał? Zagarnąłem kolczastą piłkę do drugiego pudła. Rozejrzałem się
dookoła. Szukałem młodych. Nic takiego nie dostrzegłem. Nie usłyszałem też
charakterystycznego świergotania. Pomyślałem:
- Parka chyba jeszcze bezdzietna.
Jeże zapadły w katatonię. Ledwo oddychały. Ten pierwszy wciągnął powietrze dopiero po kwadransie. Widziałem, jak unosiły się jego igły. Potem zaczął fukać i pomrukiwać. Potrząsał igłami. Obrócił się z boku na brzuch. Wcisnął pokryty siwizną pyszczek w ręcznik. Zrzucał z siebie igliwie, liście i piasek, w którym go wytarzano. Był duży. Powoli prostował się i obwąchiwał nieznane mu miejsce.
Drugi jeż okazał się młodszy i mniej
poturbowany. Czubki jego igieł zabarwiły się psią farbą. Ze stanu katatonii
wychodził dłużej. Kiedy jednak doszedł do siebie, próbował wyjść z pudła i
zeskoczyć ze stołu.
Mika szalała. Chciała koniecznie je obwąchać.
Obcy zapach ekscytował. Kiedy postawiłem pudło na podłodze, rzuciła się z
kłami. Jeszcze nie posmakowała igieł. Nie dała się odpędzić. W końcu wylądowała
w innym pokoju, gdy środki perswazji i przekupstwa nie poskutkowały.
Stwierdziwszy, że nie są poranione i że mogą
chodzić o własnych siłach, przejawiając coraz większe ożywienie, postanowiliśmy
je uwolnić. Chociaż żal było wypuszczać. Tak dobrze im patrzyło z oczu.
Zanieśliśmy je do sosnowego zagajnika z
trawiastym podszytem. Podczas transportu młodszy nabrał wigoru. Koniecznie
chciał wejść na ramię. Z coraz większym trudem utrzymywałem go w pudle. W
sośniaku po wypuszczeniu marudziły, wróciwszy do chłodnego środowiska (na
szczęście nie było przymrozku). Poczekaliśmy, aż zaszyją się suchej trawie pod
drzewkami. Gdy wróciliśmy sprawdzić, czy wszystko w porządku, już ich nie było.
Dzień się zaczął jak zwykle – od lokalnego
trzęsienia ziemi.
***
Któregoś wiosennego dnia Małgosia wypatrzyła
pod kępą kosodrzewiny kilkudniowego szaraka. Zwiniętego w kulkę z uszami wzdłuż
grzbietu w stanie katatonii z szeroko otwartymi oczami. Przelazł pod siatką
ogrodzenia i umościł się w kwiatkach. Pierwsza myśl:
- Mika! Trzeba ją zamknąć.
Druga:
- Aparat!
Za ogrodzeniem dostrzegłem ruch. Samica
siedziała pod drzewami. Obserwowała zamieszanie. Była niespokojna.
- Musimy iść. Może go porzucić – mówię.
Zamykamy się w domu. Mika chodzi pod drzwiami.
Warczy. Dziwi się, że jej nie wypuszczamy. Patrzy pytająco.
Czekamy, aż młody wróci za siatkę przywołany
przez samicę do karmienia. Dopiero po dwóch godzinach decydujemy się sprawdzić
co z kulką. Młodego już nie było.
***
Krety mają się dobrze. Nie zwalczamy ich.
Każdy kopiec wybebeszonej na trawnik ziemi zagospodarowujemy. Co się da,
zawracamy do nory za pomocą strumienia wody, żeby darń się nie zapadła. Resztę
rozgrabiamy i na pustym placku siejemy mieszankę łąkowych roślin. Wzbogaca
trawnik przed domem.
Mówi się trudno. Przecież nie walczy się z
przyjacielem pożerającym pędraki i inne podziemne robactwo szkodzące roślinom.
Podobno krety tak zajadle bronią terytorium, że nornice i karczowniki unikają sąsiedztwa.
Krety chronią więc także korzenie krzewów i bylin przed zgryzaniem.
Czasem dadzą się fotografować. Ten osobnik był
jednak chory. Stracił orientację, wychodząc z norki za dnia w kępie roślin.
Zaległ w cieniu. Fukał. Drapał się za uszami. Nie wiem, co widział, kiedy
podsuwałem obiektyw pod nos. To były jego ostatnie chwile. Na drugi dzień
znalazłem go martwego. Nie doszedł do siebie. Szkoda. Przynajmniej umarł w
przyjaznym otoczeniu.
***
Podczas nawałnicy, która przetoczyła się nad
Przykopem z jazgotem samolotu odrzutowego, sosna po zachodniej stronie domu
została mocno nadszarpnięta. Pień pod stożkiem wzrostu zalał się żywicą. Drzewo
próbowało uratować główny pęd. Niestety powtórna nawałnica dokończyła dzieła.
Na moich oczach, gdy obserwowałem przez okno na poddaszu zbliżający się szkwał,
górna część pnia pękła z hukiem i spadła. Na szczęście nie uderzyła ani w dach,
ani w ścianę. Brzozy obok pokłoniły się ziemi, tracąc mnóstwo liści.
Przetrwały. Nawałnica wkrótce przeszła. Wiatr ustał. Ulewa też.
Od tamtej pory
zawarliśmy znajomość z dzięciołami. Przylatują nieomal codziennie, by opukiwać
sterczący kikut pnia, wokół którego wystrzeliły trzy konary, konkurując o rolę
przewodnika wzrostu. Po latach sosna wzmocniła się, ale jest pokiereszowana.
Stała się miejscem spotkań dla wiewiórek, sikor, synogarlic i grzywaczy.
Pod
sosną posadziliśmy kępę grabów. Utworzyły gąszcz, z którego korzystają
piecuszki. Zakładają gniazdo w trawie. W okresie lęgów omijamy to miejsce z
daleka. Próbujemy je fotografować z ukrycia. Czasem wabimy komórką, odtwarzając
godowy śpiew samczyków. Wtedy naprawdę się dzieje. Zdjęcia samczyków
opukujących grający smartfon to norma.
***
Na działce zachowaliśmy fragment lasu, który
wysiał się na porzuconej łące. Sezon grzybowy zaczyna się już w kwietniu. Razem
z korą do obsypywania krzaków sprowadziliśmy grzybnię smardzów. Póki ich nie
było, myślałem, że rydze, które wyrosły za starą sosną, to kulminacja grzybowych
niezwykłości. Tymczasem smardze witają nas co roku, kusząc. Daruję im jednak.
Niecodziennie komponują się z krokusami i mleczami, które pierwsze kwitną w
trawie i kępach mchu. W przeciwieństwie do zwolenników ogrodowego piękna,
zdominowanego angielskim dywanem, jestem wyrazicielem zasady:
- Żyj i daj żyć innym.
Dlatego latem i jesienią, kiedy inni zadeptują las w poszukiwaniu grzybów,
swoje prawdziwki, podgrzybki, maślaki zbieram przed śniadaniem. Do jajecznicy.
Nie wychodząc poza ogrodzenie.
***
Pewnej nocy przeżyłem rykowisko w całym jego
majestacie, nie opuszczając domu. Mika podniosła raban. Coś przenikało przez
zamknięte okna. Nie walczyłem z nią. Była tak podekscytowana, że na nic perswazje.
Zamiast się z nią przekomarzać, wyszedłem na taras. Zobaczyłem gwiazdy na
wrześniowym nieboskłonie. Drogę mleczną od południowego horyzontu po łuny nad
Olsztynem. Poczułem na twarzy mroźny powiew. Zewsząd dobiegało porykiwanie
byków. Gęste. Przytłaczające. Psy we wsi ujadały, obwieszczając jakieś
zagrożenie. Coś sobie przekazywały. Słyszałem je z najdalszych znanych mi
siedlisk. Nie zagłuszyły jednak rykowiska. Pobudzone nie wiadomo czym konie
zaczęły parskać za ogrodzeniem, a po chwili zarżały. Rozpaczliwie. Ze strachu.
Łamały gałęzie w sośniaku, gdzie zwykle śpią na ciepłym piasku, znad którego
rozgarnęły igliwie. Obszedłem całą działkę wzdłuż ogrodzenia. Z mrowieniem na plecach. To było coś tak
atawistycznego… Nic się nie dało zobaczyć. Chociaż nie zapalałem światła i oczy
nawykły do ciemności. Księżyc w nowiu był nieobecny… Nasłuchiwałem kakofonii…
Czułem wszechobecne podniecenie. Strach pomieszany z tryumfem. Niepewność…
Zapach jeleniej rui… Zmysły wyostrzone do bólu... Buzującą w żyłach
adrenalinę... I to wściekłe ujadanie Miki buszującej w krzakach…
***
Mamy też własne kolibry – fruczaki gołąbki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz