Zgrzyt otwieranej bramy pobudził koziołka za
płotem. Histeryczne szczekanie przesuwało się w stronę wsi. Przez zarośla
niczego nie widziałem, chociaż księżyc świecił. Niewiele już mu brakowało do
pełni. Przetarłem szron z szyb, włączyłem ogrzewanie. Powoli jechałem przez
śpiący Przykop. Przed brzaskiem zwierzęta są ogłupiałe. Jakiś zając biegł
jezdnią. Nie chciał zejść na pobocze. Wszędzie płoty. Wlokłem się za nim
kilkaset metrów, póki nie wypatrzył przerwy między ogrodzeniami. Drugi
przebiegł jezdnię w poprzek i zniknął w rowie. Przed zabudowaniami Nowej
Kaletki dostrzegłem jeszcze jelenia. Pomyślałem:
- Dlaczego podchodzą do wsi? Coś je płoszy?
Przez las jechałem bez pośpiechu pomny
wcześniejszych zaskakujących spotkań. Wyjeżdżając z lasu przed mazurskimi Kurkami
zobaczyłem w świetle zachodzącego księżyca mgłę otulającą dolinę Łyny i lśniącą
trawę na łąkach. Przymrozek. Srebrzysty całun nad czarnym krajobrazem…
Zwiastuny niecodziennych wrażeń…
Za kościółkiem zjechałem do przystani. Kajak
czekał na kładce. Po ostatnich deszczach Łyna nieco wezbrała. Pluskała w dole,
zachęcając. Mgła tumaniła. Księżyc zniknął za gęstym kłębami wilgoci. Brzask
czaił się gdzieś za horyzontem. Ptaki się budziły. Świat zmalał do nurtu i
szuwarów po bokach. Spychałem kajak po oszronionej trawie i przemarzniętym piasku.
Usadowiłem się, odepchnąłem od brzegu. Woda
zapluskała pod wiosłem. Zanurzyłem się w błękitną godzinę. Wyschnięte szuwary sunęły
do tyłu. Nagie gałęzie łozy i wierzby wyłaniały się z tumanu. Ptaki
przelatywały z łodygi na łodygę. Łyna szemrała. Trzciny szeleściły. Ryby
wzniecały kręgi na powierzchni. Kaczki snuły się w perspektywie lub startowały
z wody, podnosząc wrzask i czyniąc tumult. Widziałem tylko prześwit w
szuwarach. Kajak sunął wzdłuż z gracją, tnąc zwidy tańczące nad powierzchnią rzeki.
Co i raz podnosiłem aparat, lecz automatyka protestowała. Światła jak na
lekarstwo. Obiektyw nie ostrzył. Za to jazzowe solówki trzciniaków na tle
monotonnego szycia świerszczaków (locustellidae)
podnosiły poziom adrenaliny. Pytałem sam siebie czy to odcieleśnienie tylko,
czy już wniebowstąpienie (Massimo Petritoli z Panoramio).
Za kolejnym zakrętem nurt ścieśnił się do szerokości
wiosła. Płynąłem między ścianami kilkumetrowych trzcin. W czerwcu utworzą
tunel. W lipcu będę odgarniał wiosłem zbite sklepienie nad wodą a rękami
ściągał pajęczyny z twarzy. Wczesnowiosenna Łyna jest jeszcze taka surowa. Jej
otoczenie pozbawione zieleni. Za to mroczna mgła, dzisiaj pełna natchnionego
koncertu. W tej przestrzeni ograniczonej rozśpiewanymi szpalerami szuwarów,
perspektywą znikającą w oparach między kolejnymi zakrętami, dachem z tumanów
ulotnych kształtów, zmysły gubią kolejne punkty odniesienia. Jest tylko oś
nurtu i nieprzeniknione szpalery gęstych łodyg, zmacerowanych liści,
zasuszonych kwiatostanów. I tak aż do ostatnich domów nad Łyną i do łąk pod
lasem warmińskiego już Ząbia. Myślałem słowami Oskara Wilde'a:
- Nie bój się cieni. One świadczą
o tym, że gdzieś znajduje się światło.
Przed mostkiem spinającym nadbrzeżne łąki
świat przejaśniał. Zobaczyłem brzask. Filmowałem koncert i przesuwający się
krajobraz. Kajak snuł się i kręcił. Gdybym przedłużył filmowanie o kilka
sekund, uchwyciłbym czaplę, która nadleciała zza mostku, machnęła skrzydłami (poczułem
dotyk zimnego powietrza na twarzy), zakrakała i uciekła w popłochu tam, skąd
przypłynąłem.
Wpłynąłem pod przęsło. Nie musiałem pochylać głowy. Łyna wciąż
zabiedzona po marcowej i kwietniowej suszy. Ostatnie deszcze powstrzymały co
najwyżej opadanie poziomu wody. Ruszyłem na północ.
Perspektywa odsłoniętej doliny kusiła. Mgła
zdawała się ustępować. Z boku wystartował żuraw. Nie podniósł głosu. Załopotał
skrzydłami. Poszybował na łąki po drugiej stronie i osiadł za oczeretem.
Kaczki
nie uciekały. Znajdowały dość miejsca w zakamarkach zarośli otulających rozlany
nurt, by w nich przeczekać aż przepłynę. Co i raz widziałem siwe czaple
patrolujące dolinę między lasem po prawicy a domami Ząbia po lewicy. Zieleni za
grosz. Trzciny, tataraki, grążele w nurcie dopiero wypuszczały nieśmiałe pędy.
Wodorosty jeszcze nie rozwinęły swoich falujących fryzur. W ciemności dno
mamiło widokiem jasnego piasku i żwiru. A koncert wiosny trwał w najlepsze.
Świerszczaki zaszywały uszy. Trzciniaki ciągnęły solówki. Kosy, wilgi, sikory,
rudziki wtrącały bez przerwy swoje trzy grosze. Łyski dźwięczały swoistym czyyk…
czyyk… czyyk… rozdzielanym pauzami. Płynąłem przez wrażenia... płynąłem przez
doznania… rozgarniałem wiosłem własne myśli uosobione wodą, która niosła do
jeziora…
Wreszcie Jezioro Łańskie. Ledwo widoczne.
Łabędź ustąpił mi miejsca w ujściu, dając się sfilmować. Nurt wypchnął kajak na
zatokę. W oddali plątały się perkozy, krzyżówki, łyski, mewy. Były ospałe. Świt
i mgła pozbawiały wigoru. Kajak rozcinał dziobem nieruchomą wodę. Powietrze
oblepiało twarz wilgocią. Aparat znowu odmówił posłuszeństwa. Rozmazane obrazy
były pozbawione punktów odniesienia. Trzymałem się leśnego brzegu. Wpadłem w
nirwanę:
- Czy to odcieleśnienie tylko, czy już
wniebowstąpienie?
Za strumieniem dzierzguńskiego zakątka
trzymałem się sąsiedztwa rozśpiewanego brzegu. Brzask zmienił się w świt.
Słońce wschodziło, prześwietlając drzewa spowite mgłą. Uwydatniało fraktalną
strukturę konarów i bezlistnych gałęzi. Jakiś zabłąkany zefir od ciepłego
brzegu zmarszczył wodę. Krótka fala zagrała na burtach. Po chwili znowu sunąłem
po uśpionym lustrze.
Jezioro niechętnie otwierało perspektywę. Mgła
rozpuszczała oddalone trzcinowiska pod wyniosłym borem i szpalerami olch.
Zdawało się, że za nią nie było już świata. Za półokrągłym półwyspem z łąką pod
skarpą zobaczyłem słoneczną tarczę między pniami sosen. Oddaliłem się od
brzegu. Chwytałem obiektywem smugi i cienie barwiące świat efektem Tyndalla.
Płynąłem wzdłuż zamglonego świata. Zachodnia
część jeziora była skąpana światłem złotej godziny. Wschodnia mamiła tajemnicą.
Robiłem zdjęcie za zdjęciem. Filmowałem. Rozety światła i cienia fascynowały.
Kajak
sunął po wodzie, chociaż zapomniałem o wiosłowaniu. Odsłaniał kolejne obrazy
brzegu, podbarwionych kłębów mgły nad lasem, zaakcentowanych szybującą czaplą. Te
geometryczne perspektywy i te symetrie krajobrazu i jego odbicia w tafli
jeziora, i to śpiewanie wiosny.
Dziwiłem się urodzie świata. Czy świat dziwił
się mną? Antropocentryzm każący przypisywać światu własne emocje, wrażenia… W
takich chwilach doceniam własne towarzystwo. Rozmawiając sam ze sobą, unikam
zbędnych słów, oszczędzam czas i unikam kłótni.
Na wysokości dzierzguńskiego matecznika mgła
zgęstniała. Słońce wyłoniło się spoza wierzchołków drzew przygaszoną tarczą.
Przypominało jaskrawy księżyc w pełni. Kontrasty gasiły kolory. Zdjęcia
zmieniały się w czarno-białą grafikę.
Kajak wciąż sunął na północ. Chwytałem
wiosło. Zawracałem, by powtórzyć uciekające obrazy. Wciąż było mi mało. Mgła
przedłużała misterium. Trzymałem się granicy cienia. Fascynacja nie ustępowała.
Było zjawiskowo. Ptakom też się udzielało. W bezruchu natury, w mroźnym
chłodzie ich śpiew brzmiał dobitnie. Bogaty koncert. Nie wymagający biletów,
wieczorowych strojów, wyuczonych manier i uśmiechów, poczucia przynależności do
elit – dowodów bywałości w świecie socjety…
Przedstawienie trwało, kiedy kajak
sam z siebie dopłynął do cypla zwieńczonego pasmem szuwarów. Wyjrzawszy na
otwartą przestrzeń zatoki, zmrużyłem oczy. Słońce rozjarzyło powietrze i mgłę.
Rozświetliło zieleń delikatnego listowia.
Za drzewami wypatrzyłem stary dąb,
którego nagie jeszcze konary odpychały gałęzie sąsiadów. Mgła topniała pod
dotykiem światła.
Za cyplem snuły się jeszcze kłęby, ale jezioro uwalniało się
z całunu, otwierając perspektywę zachodniej zatoki sąsiadującej z jeziorem
Pluszne. Lalka nadal była niewidoczna.
Płynąłem wzdłuż brzegu, przepatrując
zakamarki, fotografując kaczki na rozległej tafli niczym niezmąconej wody,
słuchając natchnionego śpiewu trzciniaków i świerszczaków w trzcinach, kosów i
wilg z lasu. Obrazy przepływały przed oczami jednostajnie. Nie musiałem
wiosłować. Kajak pchany jakimś podwodnym nurtem sunął na północ. Wszystko takie
nierealne. Czas zwolnił. Myśli zwolniły. Wśród powalonych pni snuły się ryby,
kręciły się ptaki. Usłyszałem plaśnięcie bobrzego ogona, szelest rozpychanych
łodyg… Nieopodal fotografowałem helokrenowe wysięki spod wyniosłych skarp.
Jakiś strumień szemrał, spływając z kamienistego uskoku pod starą olchą. W
sąsiedztwie olchowego pniaka podziurawionego przez dzięcioły. Z jednej dziupli
dobiegało popiskiwanie piskląt. Nie podpływałem. W zaroślach helokrenu uwijały
się drobne ptaki i zwierzęta. Nie rozpoznawałem ich w cieniu.
Po sfilmowaniu krótkiej sceny popłynąłem do
nasady półwyspu. Minąłem parę gągołów. Spod dziobu kajaka wypłynął kormoran i
zerwał się do lotu. Nie zdążyłem zareagować. Świetny kadr został mi w pamięci.
Tak jak na Kośnej kilka lat wcześniej. Wówczas kormoran przepłynął pod wodą
kilkanaście metrów, wzniecając wodny wał, zanim się wynurzył i poderwał do
lotu. Z konarów olchy zamaskowanej szuwarem wzleciały kolejne kormorany,
pozując na tle zabudowań Lalki.
Niebawem dopłynąłem do końca zatoczki,
wepchnąłem kajak na murawę grobli oddzielającej Jezioro Łańskie od Oczka,
niegdyś zapewne zatoczki. Wyszedłem rozprostować kości po kilkugodzinnym
siedzeniu, wiosłowaniu i fotografowaniu.
Skupiłem uwagę na śpiewaku w brzozowych liściach.
Nic sobie nie robił z mojej obecności. Zapamiętał się w występie.
Wyszedłem na grząski brzeg pełen pułapek:
rozpadających się pni i konarów drzew zalegających zarośla i wodę, korytarzy do
nor bobrów, zielska i ogryzionych pędów. Przepatrywałem grunt przed każdym
krokiem. Szukałem miejsc na tyle stabilnych, by robić zdjęcia. Słońce
rozświetliło wnętrze jeziorka. Przegoniło mgłę. Jej resztki krążyły w cieniu
pod ścianą lasu. Nie dały się sfotografować. Kontrasty.
Wróciwszy do kajaka, popłynąłem wzdłuż Lalki w
kierunku Rybaków. Jezioro przejrzało na oczy. Brzegi przeglądały się w lustrze.
W oddali zobaczyłem kolejne kormorany. Jedne startowały spod brzegu Lalki, inne
przeciwnie – lądowały w zakamarkach szuwarów. Jeszcze inne sterczały na
konarach olchy, która resztkami sił trzymała się brzegu. Już wyschła.
Podpływałem
ku nim, a one wciąż pozowały. Naruszając ich strefę, zmusiłem do odlotu.
Został
tylko jeden. Prawdopodobnie dojrzała samiczka. Miała turkusowe oczy. Była
trochę niepozornej postury. Nie miała ochoty odlecieć. Wierciła się na konarze.
Odwróciła do brzegu. Już nawet podniosła łapę, jakby chciała załopotać
skrzydłami. Jednak nie. Znowu zastygła, pozwalając na portret z bliska. Postanowiła
przeczekać aż stracę zainteresowanie. Uszanowałem to. Odbiłem na jezioro.
Wracałem do Łyny. Nie wprost. Chciałem zajrzeć
do zatoczki, gdzie dokonano przed laty ciekawych odkryć archeologicznych,
znajdując artefakty sprzed kilku tysiącleci. Minąłem największą zatokę między
Rybakami a Ząbiem. Spoglądałem w jej wnętrze zachęcające do przeprawy na
Pluszne. Nie skusiłem się. Minąwszy łabędzie, przywarłszy do szuwaru, wpłynąłem
nad mulistą płyciznę.
Rozgarniałem wiosłem liście kiełkujących nenufarów i pędy
kotewki, orzecha wodnego. W głębi dostrzegłem łabędzie. Odłożyłem wiosło. Lekki
wiatr wpychał kajak w zatoczkę, w pobliże domków letniskowych za oczeretami. Za
kilka tygodni znikną zasłonięte ścianą listowia. Łabędzie nie wytrzymały mojej
obecności. Wystartowały. Załopotały skrzydłami. Przeleciały na tle olch
porastających grząski brzeg. Nad nimi przeleciał żuraw. Skąd się wziął? Nastała
cisza. Mieszając muł pod cienką warstwą wody, wróciłem na jezioro.
Zajrzałem jeszcze do zatoczki, gdzie
dogorywały resztki obszernych pomostów – wystające z wody pale. Pod koniec maja
zarosną zapewne kępami turzycy i szczawiu, dając podporę ptasim gniazdom.
Dzisiaj urzędowały tylko kormorany. Minąwszy wędkarzy, podpływałem ku nim siłą
inercji. Ptaki pozowały. W końcu zaczęły odlatywać. Niechętnie. Bez
przekonania. Byłem ciekaw, dlaczego jeszcze nie zaległy na gniazdach. Szwendały
się po jeziorze stadami, ani myśląc o następnym pokoleniu.
Zdjąłem kurtkę. Zrobiło się ciepło. Rozpędziłem
kajak ku Łynie. Nastał dzień. Wiosenny krajobraz przywdział barwy wczesnej
wiosny. Samotny łabędź przyciągnął uwagę. Ale bardziej zafrapował mnie perkoz
dwuczuby na tle ściany wysuszonych łodyg trzcin. W pełnym słońcu wyglądał
malowniczo. Gaworzył.
Wreszcie ujście rzeki. Dwa i pół kilometra mozolnego
podpływania pod prąd. Nigdzie wodorostów. Wodne trawy wypuściły dopiero pędy,
tworząc kępki uczepione brzegów. Tataraki, pałki, trzciny, sitowia nadal były
bure.
W oddali szybowały czaple i żurawie. Nad mostkiem kołowała para
błotniaków. Chciałem je fotografować po przepłynięciu za mostek, zamiast
chwytać okazję. Odleciały, gdy sunąłem pod przęsłem.
Potem przeprawa przez
korytarze i tunele z szuwarów. Rzeka stawiała stanowczy opór. Nie mogłem
odłożyć wiosła. Chwilami jednak znajdowałem spokojniejsze miejsce, by
sfotografować malownicze obrazy w pełnym świetle. Łyna urzekała do samego
końca.
Zobaczyłem z jej nurtu panoramę Kurek z wieżą kościółka. Za kilka
tygodni i ten widok zniknie. Dobiłem do brzegu. Wyciągnąłem kajak z wody.
Skończył się urzekający spacer, w którym wszystko coś znaczy, tylko czasami
słów mi brak. Dlatego wspieram się obrazem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz