środa, 6 maja 2020

Jezioro Łańskie

Zgrzyt otwieranej bramy pobudził koziołka za płotem. Histeryczne szczekanie przesuwało się w stronę wsi. Przez zarośla niczego nie widziałem, chociaż księżyc świecił. Niewiele już mu brakowało do pełni. Przetarłem szron z szyb, włączyłem ogrzewanie. Powoli jechałem przez śpiący Przykop. Przed brzaskiem zwierzęta są ogłupiałe. Jakiś zając biegł jezdnią. Nie chciał zejść na pobocze. Wszędzie płoty. Wlokłem się za nim kilkaset metrów, póki nie wypatrzył przerwy między ogrodzeniami. Drugi przebiegł jezdnię w poprzek i zniknął w rowie. Przed zabudowaniami Nowej Kaletki dostrzegłem jeszcze jelenia. Pomyślałem:
- Dlaczego podchodzą do wsi? Coś je płoszy?


Przez las jechałem bez pośpiechu pomny wcześniejszych zaskakujących spotkań. Wyjeżdżając z lasu przed mazurskimi Kurkami zobaczyłem w świetle zachodzącego księżyca mgłę otulającą dolinę Łyny i lśniącą trawę na łąkach. Przymrozek. Srebrzysty całun nad czarnym krajobrazem… Zwiastuny niecodziennych wrażeń…


Za kościółkiem zjechałem do przystani. Kajak czekał na kładce. Po ostatnich deszczach Łyna nieco wezbrała. Pluskała w dole, zachęcając. Mgła tumaniła. Księżyc zniknął za gęstym kłębami wilgoci. Brzask czaił się gdzieś za horyzontem. Ptaki się budziły. Świat zmalał do nurtu i szuwarów po bokach. Spychałem kajak po oszronionej trawie i przemarzniętym piasku.


Usadowiłem się, odepchnąłem od brzegu. Woda zapluskała pod wiosłem. Zanurzyłem się w błękitną godzinę. Wyschnięte szuwary sunęły do tyłu. Nagie gałęzie łozy i wierzby wyłaniały się z tumanu. Ptaki przelatywały z łodygi na łodygę. Łyna szemrała. Trzciny szeleściły. Ryby wzniecały kręgi na powierzchni. Kaczki snuły się w perspektywie lub startowały z wody, podnosząc wrzask i czyniąc tumult. Widziałem tylko prześwit w szuwarach. Kajak sunął wzdłuż z gracją, tnąc zwidy tańczące nad powierzchnią rzeki. Co i raz podnosiłem aparat, lecz automatyka protestowała. Światła jak na lekarstwo. Obiektyw nie ostrzył. Za to jazzowe solówki trzciniaków na tle monotonnego szycia świerszczaków (locustellidae) podnosiły poziom adrenaliny. Pytałem sam siebie czy to odcieleśnienie tylko, czy już wniebowstąpienie (Massimo Petritoli z Panoramio).


Za kolejnym zakrętem nurt ścieśnił się do szerokości wiosła. Płynąłem między ścianami kilkumetrowych trzcin. W czerwcu utworzą tunel. W lipcu będę odgarniał wiosłem zbite sklepienie nad wodą a rękami ściągał pajęczyny z twarzy. Wczesnowiosenna Łyna jest jeszcze taka surowa. Jej otoczenie pozbawione zieleni. Za to mroczna mgła, dzisiaj pełna natchnionego koncertu. W tej przestrzeni ograniczonej rozśpiewanymi szpalerami szuwarów, perspektywą znikającą w oparach między kolejnymi zakrętami, dachem z tumanów ulotnych kształtów, zmysły gubią kolejne punkty odniesienia. Jest tylko oś nurtu i nieprzeniknione szpalery gęstych łodyg, zmacerowanych liści, zasuszonych kwiatostanów. I tak aż do ostatnich domów nad Łyną i do łąk pod lasem warmińskiego już Ząbia. Myślałem słowami Oskara Wilde'a:
- Nie bój się cieni. One świad­czą o tym, że gdzieś znaj­du­je się światło.





Przed mostkiem spinającym nadbrzeżne łąki świat przejaśniał. Zobaczyłem brzask. Filmowałem koncert i przesuwający się krajobraz. Kajak snuł się i kręcił. Gdybym przedłużył filmowanie o kilka sekund, uchwyciłbym czaplę, która nadleciała zza mostku, machnęła skrzydłami (poczułem dotyk zimnego powietrza na twarzy), zakrakała i uciekła w popłochu tam, skąd przypłynąłem. 




Wpłynąłem pod przęsło. Nie musiałem pochylać głowy. Łyna wciąż zabiedzona po marcowej i kwietniowej suszy. Ostatnie deszcze powstrzymały co najwyżej opadanie poziomu wody. Ruszyłem na północ.









Perspektywa odsłoniętej doliny kusiła. Mgła zdawała się ustępować. Z boku wystartował żuraw. Nie podniósł głosu. Załopotał skrzydłami. Poszybował na łąki po drugiej stronie i osiadł za oczeretem. 









Kaczki nie uciekały. Znajdowały dość miejsca w zakamarkach zarośli otulających rozlany nurt, by w nich przeczekać aż przepłynę. Co i raz widziałem siwe czaple patrolujące dolinę między lasem po prawicy a domami Ząbia po lewicy. Zieleni za grosz. Trzciny, tataraki, grążele w nurcie dopiero wypuszczały nieśmiałe pędy. Wodorosty jeszcze nie rozwinęły swoich falujących fryzur. W ciemności dno mamiło widokiem jasnego piasku i żwiru. A koncert wiosny trwał w najlepsze. Świerszczaki zaszywały uszy. Trzciniaki ciągnęły solówki. Kosy, wilgi, sikory, rudziki wtrącały bez przerwy swoje trzy grosze. Łyski dźwięczały swoistym czyyk… czyyk… czyyk… rozdzielanym pauzami. Płynąłem przez wrażenia... płynąłem przez doznania… rozgarniałem wiosłem własne myśli uosobione wodą, która niosła do jeziora…


Wreszcie Jezioro Łańskie. Ledwo widoczne. Łabędź ustąpił mi miejsca w ujściu, dając się sfilmować. Nurt wypchnął kajak na zatokę. W oddali plątały się perkozy, krzyżówki, łyski, mewy. Były ospałe. Świt i mgła pozbawiały wigoru. Kajak rozcinał dziobem nieruchomą wodę. Powietrze oblepiało twarz wilgocią. Aparat znowu odmówił posłuszeństwa. Rozmazane obrazy były pozbawione punktów odniesienia. Trzymałem się leśnego brzegu. Wpadłem w nirwanę:
- Czy to odcieleśnienie tylko, czy już wniebowstąpienie?




Za strumieniem dzierzguńskiego zakątka trzymałem się sąsiedztwa rozśpiewanego brzegu. Brzask zmienił się w świt. Słońce wschodziło, prześwietlając drzewa spowite mgłą. Uwydatniało fraktalną strukturę konarów i bezlistnych gałęzi. Jakiś zabłąkany zefir od ciepłego brzegu zmarszczył wodę. Krótka fala zagrała na burtach. Po chwili znowu sunąłem po uśpionym lustrze. 







Jezioro niechętnie otwierało perspektywę. Mgła rozpuszczała oddalone trzcinowiska pod wyniosłym borem i szpalerami olch. Zdawało się, że za nią nie było już świata. Za półokrągłym półwyspem z łąką pod skarpą zobaczyłem słoneczną tarczę między pniami sosen. Oddaliłem się od brzegu. Chwytałem obiektywem smugi i cienie barwiące świat efektem Tyndalla.




Płynąłem wzdłuż zamglonego świata. Zachodnia część jeziora była skąpana światłem złotej godziny. Wschodnia mamiła tajemnicą. Robiłem zdjęcie za zdjęciem. Filmowałem. Rozety światła i cienia fascynowały. 






 
Kajak sunął po wodzie, chociaż zapomniałem o wiosłowaniu. Odsłaniał kolejne obrazy brzegu, podbarwionych kłębów mgły nad lasem, zaakcentowanych szybującą czaplą. Te geometryczne perspektywy i te symetrie krajobrazu i jego odbicia w tafli jeziora, i to śpiewanie wiosny. 











Dziwiłem się urodzie świata. Czy świat dziwił się mną? Antropocentryzm każący przypisywać światu własne emocje, wrażenia… W takich chwilach doceniam własne towarzystwo. Rozmawiając sam ze sobą, unikam zbędnych słów, oszczędzam czas i unikam kłótni.






 







Na wysokości dzierzguńskiego matecznika mgła zgęstniała. Słońce wyłoniło się spoza wierzchołków drzew przygaszoną tarczą. Przypominało jaskrawy księżyc w pełni. Kontrasty gasiły kolory. Zdjęcia zmieniały się w czarno-białą grafikę. 










Kajak wciąż sunął na północ. Chwytałem wiosło. Zawracałem, by powtórzyć uciekające obrazy. Wciąż było mi mało. Mgła przedłużała misterium. Trzymałem się granicy cienia. Fascynacja nie ustępowała. Było zjawiskowo. Ptakom też się udzielało. W bezruchu natury, w mroźnym chłodzie ich śpiew brzmiał dobitnie. Bogaty koncert. Nie wymagający biletów, wieczorowych strojów, wyuczonych manier i uśmiechów, poczucia przynależności do elit – dowodów bywałości w świecie socjety… 












Przedstawienie trwało, kiedy kajak sam z siebie dopłynął do cypla zwieńczonego pasmem szuwarów. Wyjrzawszy na otwartą przestrzeń zatoki, zmrużyłem oczy. Słońce rozjarzyło powietrze i mgłę. Rozświetliło zieleń delikatnego listowia. 










Za drzewami wypatrzyłem stary dąb, którego nagie jeszcze konary odpychały gałęzie sąsiadów. Mgła topniała pod dotykiem światła. 




















Za cyplem snuły się jeszcze kłęby, ale jezioro uwalniało się z całunu, otwierając perspektywę zachodniej zatoki sąsiadującej z jeziorem Pluszne. Lalka nadal była niewidoczna.











Płynąłem wzdłuż brzegu, przepatrując zakamarki, fotografując kaczki na rozległej tafli niczym niezmąconej wody, słuchając natchnionego śpiewu trzciniaków i świerszczaków w trzcinach, kosów i wilg z lasu. Obrazy przepływały przed oczami jednostajnie. Nie musiałem wiosłować. Kajak pchany jakimś podwodnym nurtem sunął na północ. Wszystko takie nierealne. Czas zwolnił. Myśli zwolniły. Wśród powalonych pni snuły się ryby, kręciły się ptaki. Usłyszałem plaśnięcie bobrzego ogona, szelest rozpychanych łodyg… Nieopodal fotografowałem helokrenowe wysięki spod wyniosłych skarp. Jakiś strumień szemrał, spływając z kamienistego uskoku pod starą olchą. W sąsiedztwie olchowego pniaka podziurawionego przez dzięcioły. Z jednej dziupli dobiegało popiskiwanie piskląt. Nie podpływałem. W zaroślach helokrenu uwijały się drobne ptaki i zwierzęta. Nie rozpoznawałem ich w cieniu.



Po sfilmowaniu krótkiej sceny popłynąłem do nasady półwyspu. Minąłem parę gągołów. Spod dziobu kajaka wypłynął kormoran i zerwał się do lotu. Nie zdążyłem zareagować. Świetny kadr został mi w pamięci. Tak jak na Kośnej kilka lat wcześniej. Wówczas kormoran przepłynął pod wodą kilkanaście metrów, wzniecając wodny wał, zanim się wynurzył i poderwał do lotu. Z konarów olchy zamaskowanej szuwarem wzleciały kolejne kormorany, pozując na tle zabudowań Lalki.


Niebawem dopłynąłem do końca zatoczki, wepchnąłem kajak na murawę grobli oddzielającej Jezioro Łańskie od Oczka, niegdyś zapewne zatoczki. Wyszedłem rozprostować kości po kilkugodzinnym siedzeniu, wiosłowaniu i fotografowaniu.


Skupiłem uwagę na śpiewaku w brzozowych liściach. Nic sobie nie robił z mojej obecności. Zapamiętał się w występie.














Wyszedłem na grząski brzeg pełen pułapek: rozpadających się pni i konarów drzew zalegających zarośla i wodę, korytarzy do nor bobrów, zielska i ogryzionych pędów. Przepatrywałem grunt przed każdym krokiem. Szukałem miejsc na tyle stabilnych, by robić zdjęcia. Słońce rozświetliło wnętrze jeziorka. Przegoniło mgłę. Jej resztki krążyły w cieniu pod ścianą lasu. Nie dały się sfotografować. Kontrasty.










Wróciwszy do kajaka, popłynąłem wzdłuż Lalki w kierunku Rybaków. Jezioro przejrzało na oczy. Brzegi przeglądały się w lustrze. W oddali zobaczyłem kolejne kormorany. Jedne startowały spod brzegu Lalki, inne przeciwnie – lądowały w zakamarkach szuwarów. Jeszcze inne sterczały na konarach olchy, która resztkami sił trzymała się brzegu. Już wyschła. 






Podpływałem ku nim, a one wciąż pozowały. Naruszając ich strefę, zmusiłem do odlotu. 
















Został tylko jeden. Prawdopodobnie dojrzała samiczka. Miała turkusowe oczy. Była trochę niepozornej postury. Nie miała ochoty odlecieć. Wierciła się na konarze. Odwróciła do brzegu. Już nawet podniosła łapę, jakby chciała załopotać skrzydłami. Jednak nie. Znowu zastygła, pozwalając na portret z bliska. Postanowiła przeczekać aż stracę zainteresowanie. Uszanowałem to. Odbiłem na jezioro.


Wracałem do Łyny. Nie wprost. Chciałem zajrzeć do zatoczki, gdzie dokonano przed laty ciekawych odkryć archeologicznych, znajdując artefakty sprzed kilku tysiącleci. Minąłem największą zatokę między Rybakami a Ząbiem. Spoglądałem w jej wnętrze zachęcające do przeprawy na Pluszne. Nie skusiłem się. Minąwszy łabędzie, przywarłszy do szuwaru, wpłynąłem nad mulistą płyciznę. 





Rozgarniałem wiosłem liście kiełkujących nenufarów i pędy kotewki, orzecha wodnego. W głębi dostrzegłem łabędzie. Odłożyłem wiosło. Lekki wiatr wpychał kajak w zatoczkę, w pobliże domków letniskowych za oczeretami. Za kilka tygodni znikną zasłonięte ścianą listowia. Łabędzie nie wytrzymały mojej obecności. Wystartowały. Załopotały skrzydłami. Przeleciały na tle olch porastających grząski brzeg. Nad nimi przeleciał żuraw. Skąd się wziął? Nastała cisza. Mieszając muł pod cienką warstwą wody, wróciłem na jezioro.



Zajrzałem jeszcze do zatoczki, gdzie dogorywały resztki obszernych pomostów – wystające z wody pale. Pod koniec maja zarosną zapewne kępami turzycy i szczawiu, dając podporę ptasim gniazdom. Dzisiaj urzędowały tylko kormorany. Minąwszy wędkarzy, podpływałem ku nim siłą inercji. Ptaki pozowały. W końcu zaczęły odlatywać. Niechętnie. Bez przekonania. Byłem ciekaw, dlaczego jeszcze nie zaległy na gniazdach. Szwendały się po jeziorze stadami, ani myśląc o następnym pokoleniu.





Zdjąłem kurtkę. Zrobiło się ciepło. Rozpędziłem kajak ku Łynie. Nastał dzień. Wiosenny krajobraz przywdział barwy wczesnej wiosny. Samotny łabędź przyciągnął uwagę. Ale bardziej zafrapował mnie perkoz dwuczuby na tle ściany wysuszonych łodyg trzcin. W pełnym słońcu wyglądał malowniczo. Gaworzył. 






Wreszcie ujście rzeki. Dwa i pół kilometra mozolnego podpływania pod prąd. Nigdzie wodorostów. Wodne trawy wypuściły dopiero pędy, tworząc kępki uczepione brzegów. Tataraki, pałki, trzciny, sitowia nadal były bure. 









W oddali szybowały czaple i żurawie. Nad mostkiem kołowała para błotniaków. Chciałem je fotografować po przepłynięciu za mostek, zamiast chwytać okazję. Odleciały, gdy sunąłem pod przęsłem. 









Potem przeprawa przez korytarze i tunele z szuwarów. Rzeka stawiała stanowczy opór. Nie mogłem odłożyć wiosła. Chwilami jednak znajdowałem spokojniejsze miejsce, by sfotografować malownicze obrazy w pełnym świetle. Łyna urzekała do samego końca. 








Zobaczyłem z jej nurtu panoramę Kurek z wieżą kościółka. Za kilka tygodni i ten widok zniknie. Dobiłem do brzegu. Wyciągnąłem kajak z wody. Skończył się urzekający spacer, w którym wszystko coś znaczy, tylko czasami słów mi brak. Dlatego wspieram się obrazem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz