niedziela, 5 maja 2019

Łyna z uśmiechem Mony Lisy

Pierwsze spotkanie z Łyną w tym roku przypominało poniekąd kontemplowanie zmysłowego wyrazu twarzy (zamyślonego uśmiechu/nie uśmiechu) Giocondy Leonarda da Vinci.

Ciemność widzę, ciemność

Było jeszcze ciemno, kiedy ściągałem kajak z łąki na Łynę. Jej poziom skutkiem suszy bardzo się obniżył. Pluskała pod brzegiem, zwiastując tajemnicę. Na wschodzie brzask dopiero zaznaczał swoją obecność. Noc zniknie w drugiej połowie maja, kiedy zmierzch żeglarski połączy się ze świtem.

Kiernoz Wielki

Zanurzyłem się w muzykę ptaków. Zewsząd dobiegały jakieś kwilenia, pogwizdywania, zaśpiewy. Wiosła pluskały. Ryby wzniecały kręgi, które zmieniały się w elipsy rozciągane nurtem. Kajak płynął bez szelestu. Po półrocznej przerwie ręce odwykły od wiosła. Zmagałem się z tępym bólem przedramion, ramion i barków. Uklepywałem kapok, próbując znaleźć wygodną pozycję. W końcu wyprostowałem się. Siedziałem na baczność. Trochę pomogło. Minąwszy domki, które przycupnęły nad samą wodą; przepłynąwszy pod mostem, którego przęsło i betonowe podpory odbijały plusk wiosła zahaczającego o kamieniste dno wielokrotnym pogłosem; znalazłem się na Kiernozie Wielkim. Tafla jeziora znikała w ciemności. Wyspa majaczyła czarną plamą na tle granatowego nieba. Ocierając się o suche badyle trzcin, wypłoszyłem kaczki. Ich kwakanie wypełniło przestrzeń. Odleciały w ciemność… Widziałem ułożone w konstelacje gwiazdy, Wenus przede mną i jej odbicie w połyskującym czarnym lustrze. Wyznaczała kierunek. Wprost na południe, tworząc z Gwiazdą Polarną oś wędrówki. Szkoda, że księżyc w nowiu…

Kiernoz Wielki z ubiegłorocznej majówki
Płynąłem, zmagając się z ciągle odrętwiałymi mięśniami i znużeniem początkującego kajakarza. Mimo to kajak sunął po tafli, nie wydając szmeru. Wokół panował rozgardiasz. Czaple skrzeczały, unosząc się z tataraków obok i znad wyspy. Kukułka cierpiała na bezsenność. Perkozy majaczyły przed dziobem. Łyski swawoliły w trzcinach. Gdzieś obok płynął bóbr, zostawiając po sobie zamierającą falę... 

Kiernoz Mały z ubiegłorocznej majówki
Wciąż nie mogłem złapać rytmu. Zaciskałem zęby. Co chwilę odkładałem wiosło, by ulżyć rękom. Z poczuciem winy, że tracę czas, gdy słońce, którego wschód chciałem zobaczyć nad jeziorem Brzeźno, nie będzie czekać. Kajak jednak nie skręcał. Utrzymywał kierunek. Potem pojawiły się zmarszczki na wodzie. Zimne powietrze dotknęło twarzy. Aparat wciąż wisiał na szyi wyłączony. Atramentowa noc nie dała się sfotografować. Nawet światła oddalającej się wsi nie pomagały. Z południa nadciągał welon nieśmiałych chmur.


Płynąłem środkiem jeziora. Mijałem zatoczki i półwyspy, bardziej wyczuwając ich kształty niż je dostrzegając. Owładnął mną dawno nie doświadczany nastrój nocnego kajakowania, któremu towarzyszyło nieodłączne wyostrzenie zmysłów. Podobne temu, jakiego doznałem, wracając nocą przez Zalew Koronowski po wyprawie z Koronowa do Nowej Brdy. W pewnej chwili powiedziałem do Sylwka Kozioła, przyjaciela ze studiów, który płynął tuż tuż, wypatrując mojej jaskrawej koszulki i obijając dziobem rufę mojego kajaka:
- Uważaj! Most przed nami.
Zapamiętałem ten most z charakterystycznym przęsłem zawieszonym nad przewężeniem zalewu podczas przemierzania szlaku Brdy pod prąd. Łuk przęsła wisiał nad samą wodą. Jakimś cudem wypatrzyłem jego kontur w ciemnościach spotęgowanych chmurami pełnymi wody. Pół godziny później rozpętała się burza z ulewą.
- Gdzie go widzisz? – spytał z niedowierzaniem.
- Pochyl się! – nie wytrzymałem.
Nie posłuchał. Po chwili dobiegł mnie trzask wiosła zahaczającego o spód przęsła i wiązankę przekleństw. Omal nie wypadł za burtę…
- Jak go wypatrzyłeś? – dopytywał chwilę później.
- Nie mam pojęcia. Po prostu wiedziałem, że jest…


Na Krutyni, płynąc z Bełdan do Ukty, nocą w świetle księżyca w pełni, zadziwiłem go wyczuciem upływającego czasu. Płynęliśmy w sekwencji 50 minut wiosłowania, 10 minut leżakowania w kajaku. Noc była tak ekscytująca, a obozowisko na brzegu Bełdan tak wypełnione namiotami, że wspólnie postanowiliśmy ruszyć dalej. Aż do świtu sprawdzał mnie z zegarkiem w ręku. Wypracowany przez lata kajakowania rytm był nie do zakłócenia. Odkładałem wiosło w pięćdziesiątej minucie. Chwytałem w każdej dziesiątej minucie przerwy. O świcie, za mostem w Ukcie, przystanęliśmy w tataraku na rzece, obróciwszy się ku słońcu. I razem jak jeden mąż odpłynęliśmy na godzinę od rzeczywistości. To wystarczyło, by odespać noc…

Łyna za Kiernozem Małym podczas zeszłorocznej majówki

Kajak zwolnił. Pod piórami wiosła poczułem muł. Wokół wyskakiwały bąble gazu. Łyna naprawdę opadła. Przepychałem się cierpliwie na swobodniejszy nurt między krzakami wyschniętej łozy. Wciąż było ciemno. Brzask dopiero się zapalał. Płynąłem środkiem nurtu. Na płyciznach kajak tarł o piasek, szurał na zatopionych gałęziach. Przed Kiernozem Małym zobaczyłem falę. Ryba? Bóbr? Coś dużego. To pewne. Rozglądałem się po szuwarach. Nigdzie żywego ducha. Fala zamarła w wysuszonej mierzwie zarośli, zgasła pod czarnym brzegiem…

Przepłynąłem korytarzem między wyschniętymi trzcinami. Od spodu przebijały się nowe pędy. Na jeziorze ujrzałem liście grążeli. Zaskakujący obraz. Spodziewałem się ich dopiero pod koniec maja. Wzniecone podmuchami północnego wiatru fale zagrały na bokach kajaka. Przecinałem jezioro w poprzek, próbując ustalić ujście Łyny. Zamglonych konturów ciemnego brzegu nie dało się odczytać. Kępa charakterystycznych brzóz na zakolu rzeki wciąż nie była widoczna. Płynąłem na pamięć. Rozpędzony kajak stracił wigor. Poczułem pod wiosłem muł. Fale zgasły na mieliźnie. Przepychałem się do ujścia, płosząc łabędzie. Dwa z nich zerwały się do lotu. Pozostałe odpłynęły w szuwary. Aparat wciąż był bezużyteczny.

Jeziorko Morze o świcie

Wiosłowałem przez rzekę w szpalerze starych olch. Niska woda obnażyła ich korzenie i odsłoniła kryjówki bobrów, wydr i norek. Korzystały z nich kaczki, drozdy, piskliwce. Co i raz wyskakiwały przed dziobem, wzniecając popłoch. Nad drzewami krążyły siwe czaple. Były ledwo widoczne na tle nieba między koronami drzew. Skrzeczały. Jakby przed czymś ostrzegały. Niebawem dotarłem do mostu. Kajak zaskrzypiał na kamieniach. Pióra odskakiwały od żwiru. Przepłynąłem za przęsło siłą inercji. Wpadłem pod wierzbę. Rozgarnąłem gałęzie…

"Morskie" żurawie

Niska woda nie sprzyjała. Gęsty półmrok dokuczał. Za ostatnim siedliskiem usłyszałem zamieszanie. Coś przechodziło przez rzekę. Pluskanie zmieniło się w dźwięk rozpychanej piersią wody. Zobaczyłem pianę. Jej plama kontrastowała ze zgaszonym otoczeniem. Tuż za nią dostrzegłem kontury jeleni. Stały się jeszcze wyraźniejsze w chwili, w której wyszły na błotnisty brzeg, by przemknąć do lasu między pniami olch. Co za spotkanie! Aparat był nadal bezużyteczny. Pomyślałem o kupnie sprzętu do zdjęć w podczerwieni. Za dużo przegapionych scen…

Łyna o brzasku

Kiedy nastała cisza, powrócił śpiew ptaków poprzedzający misterium świtu i wschodu słońca. Kajak szurał na zanurzonych gałęziach. Wiosło zahaczało o przykryte warstwą wody pnie. Lawirowałem między przeszkodami, niepokojąc wszędobylskie krzyżówki. Łęg przesuwał się przed oczami w tempie zwolnionego filmu. Sponiewierane przez wiatr i wodę brzozy i olchy wisiały nade mną, grożąc upadkiem. Rozpychałem rękami gałązki. Ściągałem z twarzy pajęczyny… Wszędzie kikuty pni, zasieki, czatownie dla zimorodków, które fotografowałem w zeszłym roku, i miejsca odpoczynku dla piskliwców, kwiczołów, pokrzewkowatych…


Widząc otwartą taflę jeziorka Morze w świetle rzecznego tunelu, zacząłem się skradać. Wiosłowałem ledwo ledwo, unikając pluskania. Cisza nastrajała do bezgłośnego zachowania. Spodziewałem się czegoś niezwykłego. Płonna nadzieja. Wypłynąwszy z rzeki, pomyślałem:
- Niepotrzebnie się staram.
Tak mi się zdawało, kiedy kajak zaszurał na liściach przedwcześnie wyrośniętych grążeli. Muł postawił opór. Wiosłowałem krótkimi ruchami, nie chcąc się ubłocić. Dopiero na środku jeziorka, gdy poczułem swobodniejszą wodę, rozejrzałem się. Para łabędzi spała w pobliżu wieloletniego gniazda. W trzcinach po drugiej stronie zamajaczyła ciemna plama.
- Pniak – pomyślałem. – Znowu jakieś drzewo runęło.
Po chwili jednak dostrzegłem ruch. Pniak ożył. Obok niego pojawiła się druga sylwetka.
- Żurawie!
Ledwo odróżniały się od tła. Próbowałem fotografować mimo skąpego światła. Kiedy ptaki zaszyły się w oczerecie, obróciłem kajak w stronę brzasku. Jeziorko przejrzało na oczy…

Bobry psocą na Łynie

Znowu płycizna, muł, ospały przez suszę nurt… Wpłynąłem na meandry wypełniające dolinę o niewidocznych stokach. Uwielbiam tu bywać. Przywitały mnie świerszczaki, zszywając powietrze monotonnym trelem. Jakby nie znały innych nut czy dźwięków. Mimo to poczułem magię. Świerszczenie świerszczaków przypominało świerszczenie piewików z Krety. Migały przed oczami, przelatując z trzcin na kępy turzyc, które zakwitły chmurami pylących kwiatów. Siadały na gałązkach wikliny i znowu podejmowały szycie terkoczących maszyn krawieckich. Były niezmordowane. Wciąż jednak nie chciały pozować. Żaby też nie chciały, chociaż ich rechotanie wypełniało każdy zakamarek otwartej wody w zaroślach.

Przed siedliskiem bobrów

Dziki bród

Za przewieszoną przez rzekę linią energetyczną, wypłukanym przez deszcze, wybielonym przez śnieg i mróz żeremiem bobrów, za norami wydrążonymi w czarnym brzegu poczułem bliskość jeziora. 

Żurawie...

wciąż uciekały...

z kadru...

Znad trzcin za plecami wyfrunęły żurawie. Przeleciały nad głową. Ujrzawszy mnie, umknęły na wschód. Krzyczały. Klangor rozszedł się po dolinie. Wykręcałem się za nimi jak mogłem najbardziej. Wciąż uciekały z kadru. 

Białe czaple (white egrets)

Białe czaple i niebo nad Łyną

Białe czaple i łabędzie pod nimi
Czaple

Byłem poruszony. Przeczuwałem nadchodzący spektakl. Rozglądałem się. Na niebo wypłynęły czaple. Mnóstwo białych żagli i kwiatów. Chwytałem je obiektywem. Próbowałem panoramować. Brak światła ciągle dokuczał. Czaple krążyły nad jeziorem. Szukały miejsca na biwak... Wypływałem na jezioro, omijając kępy pałki wąskolistnej, wyschniętego sitowia, rozpychając liście grążeli, przedwcześnie wychylonych z toni… i wciąż fotografując magiczne misterium…

Białe czaple i łuna świtu





Przepłynąwszy do zatoki zwieńczonej zarośniętą cieśniną oddzielającą Brzeźno Duże od Małego, obróciłem kajak w kierunku brzasku. Czaple nadal krążyły nad jeziorem. Niżej przelatywały łabędzie nieme. Też szukały miejsca na odpoczynek. Nad wschodnim brzegiem zapłonęła łuna. Tło złotej godziny dla przelatujących kluczy... 

Łabędzie i czapla nad nimi

Łabędzie i słońce






Byłem w żywiole. Z ust mimowolnie wyrywały się słowa zachwytu. Czaple na tle łuny i ozłoconych chmur, łabędzie w sąsiedztwie tarczy słońca, ukradkiem wyglądającego spoza drzew… Jezioro w złotej godzinie... Trzciny i las za plecami pokryte patyną miedzi...

Brzeźno Duże o świcie

Słońce nad Brzeźnem




Brzeźno w patynie miedzi

Wpłynąłem w zatokę. Trzymałem z dala od miejsc, w których mogły gniazdować rybitwy, mewy i żurawie. Z wysuszonych łanów trzcin podrywały się siwe czaple. Odlatywały na południe. W cieśninie szukałem nurtu. Obok kładki dla łodzi, pomostu dla wędkarzy, żeremia bobrów, kęp kaczeńców, głazów przy podejściu na kąpielisko… Przepychałem kajak przez zatory z połamanych łodyg… Za miesiąc cieśnina zarośnie i stworzy tło dla survivalu. Dzisiaj widziałem, dokąd płynę…

Ostatnie spojrzenie...

W zatoce Brzeźna Dużego


Zostawiłem za sobą skrzypiące łodygi wyschniętych trzcin, pomost okupowany przez krzyżówki. Spojrzałem na Brzeźno Małe oświetlone przez wschodzące słońce. Baranica chmur przytłumiła ostre światło. Nad głową przelatywały  kormorany. Rozciągnięte od horyzontu do horyzontu. Żeglowały na wschód, lecąc w nieskładnych kluczach. Niektóre z nich odłączały od stada, wypatrzywszy otwarte akweny gdzieś na wysokości Likus i Orłowa.

Kormorany


Żeremisko

Kaczeńce

Jakieś kwiatki

W przejmie między Brzeźnami

Zaraz zacznie się przeprawa

Brzeźno Małe

Wrażenia gęstniały. Minąłem żurawia brodzącego w łanie tataraku i turzycy przeciwległego brzegu Brzeźna. Nie zdołałem go sfotografować. Kajak zakręcił się pod naporem wiatru. Wpłynąłem na kolejny odcinek Łyny między Brzeźnem a Krzyżem. 







Dostrzegłem łabędzia ukrytego za kępką tataraku. Wystawił z zarośli głowę niczym peryskop. Patrzył na mnie. Czekając, aż się odsłoni, fotografowałem otoczenie: pochylone drzewa i ich odbicia w lustrze śpiącego nurtu; brzegi pełne nor i korytarzy pod korzeniami olch; grząskie mielizny wypełnione kępkami kaczeńców… Łabędź wystartował znienacka. Akurat robiłem macro. Mogłem tylko patrzeć, jak napiera piersią na wodę, odbija się od niej łapami, rozchyla skrzydła do lotu, uderza nimi, wydając świst, przelatuje nad moją twarzą, dotyka podmuchem spod lotek... Nie zmieścił się w kadrze. Odleciał…

Łabędzie mnie nie odstępowały


Na nic czuwanie, jeśli nie potrafię przewidzieć takiej chwili… Po kilku sekundach spotkała mnie kolejna kara. Sześć łabędzi znad Krzyża, które fotografowałem na tle łuny brzasku a potem gospodarstwa nad Brzeźnem Małym, przelatywało między drzewami wzdłuż nurtu. Patrzyłem bezsilnie na ich śnieżne piersi, czarne łapy przyciśnięte do tułowia i ogona, głowy na wyciągniętych szyjach, Spoglądałem w bystre oczy... Ptaki leciały kluczem… Co za kadr! Został mi tylko w zawodnej pamięci… Albo szczęścia brak, albo refleksu… Nie miałem pojęcia, czym się kierować. Każdy wybór rodził stratę. Krajobraz przyciąga uwagę. Lecz jest statyczny. Daje czas do namysłu. Przelatujące łabędzie już nie dają. Albo trafisz, albo spudłujesz.


Wypłynąwszy na Krzyż, kątem oka dostrzegłem bielika. Zerwał się z czatowni nad jeziorem – z konara olchy pochylonej nad oczeretem. Odlatywał na południe. Ku źródłom Łyny. Był za daleko. Panoramowałem. Chwyciłem go kilka razy w kadr. Uwieczniłem na tyle wyraźnie, że da się rozpoznać po żółtych szponach, zakrzywionym żółtym dziobie, szeroko rozstawionych skrzydłach i samym locie, pozornie ociężałym, niezgrabnym… Nie nacieszyłem oczu jego sylwetką. Zniknął za drzewami zasłaniającymi dolinę Łyny.

Bielik



Przeciąłem taflę Krzyża w sąsiedztwie zmurszałego pomostu używanego już tylko przez czaple, kormorany, piskliwce, kaczki... Nie odważyłbym się wejść na te reszki desek na spróchniałych podporach… Jeziorko było puste. Wycelowałem w korytarz między ścianami turzycy ściskającej nurt rzeki. 

Jeziorko Krzyże

Przepłynąłem z rozpędu przez mulistą płyciznę. Wbiłem się w wąski korytarz. Wiosło nie mieściło się w jego świetle. Piórami odpychałem się od zwartych kęp, które przy każdym dotknięciu sypały żółtym pyłem. Kajak ocierał się o wysuszone zielsko poprzetykane od spodu pędami odrostów. Łany turzycy jeszcze nie wybujały. Mogłem oglądać dno doliny pokryte siatką ścieżek wydeptanych przez dzikie zwierzęta. Od lasu dobiegały werble i kwilenia czarnych dzięciołów. Pod drzewami pobliskiego brzegu przemykały sarny. Nie sięgałem po aparat. 

W sierści Łyny
Łyną pod prąd




Wiosłowałem, przemagając opór wartkiej wody i dna ocierającego się o spód kajaka. Wysiłek dokuczał. Zwłaszcza tam, gdzie nurt przegrodziły drzewa przegryzione przez bobry. Kilka przeszkód pokonałem, przepychając kajak wiosłem przez wiotkie gałęzie bez konieczności wysiadania. Dopiero dalej, z kilometr przed rowem melioracyjnym i olchowym zagajnikiem z zasiekami, gdzie zwykle kończę swój spacer, zawróciłem. Konar nie ustąpił. O wysiadaniu nie było mowy. Muliste dno nie dawało podparcia. Odsłonięte mielizny trzęsły się pod naciskiem wiosła. Gdyby Łyna nie wyschła, dałbym radę bez konieczności sięgania po piłę lub siekierkę. Nie miałem ich ze sobą…

Łyną z prądem



Spływałem z nurtem, bezskutecznie polując na świerszczaki i łozówki. Ptaki skakały z trzciny na trzcinę, szyły jednostajnym terkotem. Zdawały się pozować, lecz znikały przed zwolnieniem migawki. Otulony sierścią Łyny skradałem się do Krzyża. Jeziorko nadal było puste. Mieniło się w słońcu prześwietlającym baranicę chmur. Wschód przemienił się w rześki ranek. Światło zalało krajobraz. Odbicia drzew w wodzie stały się wyraźne. Urzekały. Obudzony północny wiatr sprzeciwiał się mojemu powrotowi. Był silniejszy od uśpionego nurtu przejścia między Krzyżem a Brzeźnem. Fotografowałem obrazy rzecznego łęgu. Z niechęcią patrzyłem na wiosło…




Między pniami olch dostrzegłem sarnę. Jej sylwetkę maskowały gałązki krzaków. Sięgała pyskiem po pojedyncze listki, źdźbła świeżej trawy, kwiatki, odrosty ziół. Podchodziła do spróchniałych kikutów, by lizać słony kurz. Chwytała pojedyncze kąski. Z namysłem. Żadnego pośpiechu. Żadnej żarłoczności. Delektowała się śniadaniem o poranku. Była wybredna. Jej spokój się udzielał. 


Te oczy...

To spojrzenie...

Fotografowałem przez zarośla. Wypatrywałem błysku jej oczu. Kajak ulegał raz nurtowi a raz podmuchom delikatnego wiatru. Kręcił się. Kręciłem się razem z nim, klnąc w duchu. Znikając za drzewami, chwytałem wiosło i korygowałem położenie. Śpiew ptaków zagłuszał plusk wody. Sarna wciąż nie dostrzegała mojej obecności. Miałem słońce za plecami. Może dlatego. Sesja trwała i trwała… To było coś niesamowitego. Poczułem się tak, jakbym towarzyszył Simonie Kossak podczas codziennych obserwacji udomowionego stadka saren, które upodmiotowiła w swoim doktoracie napisanym w Dziedzińce nieopodal Białowieży.



Anna Kamińska w biografii Simony zacytowała jej relację oddającą istotę związku między nią a badanymi sarnami.
„Stadko moich saren, które wychowałam na butelce i potem przez wiele lat chodziłam z nimi po lesie – wspominała – któregoś dnia wykazywało objawy przepłoszenia, strachu i nie chciało wyjść na uprawę leśną, żeby się paść. I ja zaczęłam iść w kierunku młodnika, bo tam się te zwierzęta patrzyły z uszami postawionymi i zjeżonymi kuperkami, widać, że coś tam bardzo groźnego w tym młodniku jest. Przeszłam mniej więcej połowę drogi tej otwartej przestrzeni i zastopowało mnie, bo usłyszałam za sobą chóralne szczekanie pełne grozy, więc się odwróciłam i co zobaczyłam? (...) Pięć moich sarenek stało na sztywno wyprostowanych nóżkach, patrzyło na mnie i wołało do mnie tym szczekaniem: nie idź tam, nie idź tam, tam jest śmierć! Przyznam się szczerze, że osłupiałam, po czym jednak poszłam. I co się okazało. W tym młodniku były świeże ślady przejścia rysia. Weszłam głębiej w gąszcz i znalazłam kał rysia, i on rzeczywiście był ciepły, bo przyłożyłam rękę. Co to znaczyło? Znaczyło, że wdarł się do zagrody drapieżnik, sarny go zauważyły, uciekły i były spłoszone i co zobaczyły? Matkę idącą nieświadomie na pewną śmierć, trzeba ją ostrzec, i dla mnie, przyznam się szczerze, ten dzień był przełomowym dniem. Przekroczyłam granicę, która dzieli świat człowieka od świata zwierząt. Gdyby nas od zwierząt oddzielała szyba, mur nie do przebicia, zwierzęta by się mną nie przejęły. My jesteśmy sarny, ona jest człowiek, co ona nas obchodzi? Jeżeli one mnie ostrzegły (...), oznaczało to tylko i wyłącznie jedno: jesteś członkiem naszego stada, nie chcemy, by zdarzyła ci się krzywda. Przyznam się szczerze, że przeżywałam to zdarzenie przez wiele dni i właściwie dzisiaj, jak myślę o tym, miękkie ciepło na sercu odczuwam. Jest to dowód, jak można by się zaprzyjaźnić ze światem dzikich zwierząt”.


Jest z prawej strony pniaka z hubami. Widać tylko lusterko...

Po czymś takim nie potrafię sobie wyobrazić tych niezwykłych zwierząt w charakterze wykwintnego jedzenia…

Brzeźno Małe rankiem

Przerwałem, kiedy niczego nieświadoma zaczęła oddalać się od brzegu, pokazując już tylko lusterko (białą plamkę sierści pod ogonkiem). Ulotniłem się po angielsku. Bez pożegnania. Niech i tak będzie. Fotografowanie zwierząt, które od początku do końca przygodnej sesji nie zdają sobie sprawy z mojej bliskości, sprawia mi największą frajdę…

Brzeziński łabędź


Przemknąłem przez Brzeźno Małe, machinalnie fotografując jego panoramę ze słońcem w baranicy i łabędzia czuwającego pod trzcinami. Wpłynąłem na Brzeźno Duże. Otwierające się ujście zatoki odsłoniło biwak białych i siwych czapli na skraju zarośniętego mokradła. Z jego głębi dobiegał krzyk żurawi. Czaple debatowały w łanie tataraku. Spacerowały. Machały skrzydłami. Grzały się w słońcu. Takiego widoku prędzej spodziewałbym się w delcie Dunaju, a nie nad Łyną. Trzymałem się cienia, próbując podpłynąć do ptasiej polany. 


Krzyżówki

Biała i siwa czapla w kadrze

Rzednące trzciny nie stanowiły jednak żadnej osłony. Któryś z ptaków wystartował. Warunki nie sprzyjały zdjęciom. Słońce z boku. Kontrasty. Nadmierna odległość… Patrzyłem jak siwe czaple zaprzyjaźnione się z białymi odlatywały razem na północ. W ciekawsze miejsce. Skradałem się za nimi pod osłoną wypukłego brzegu. Mieszałem wiosłem błotniste dno, popychając kajak z mozołem. Na nic starania. Czaple rozstawiły strażników. Zanim wychyliłem się spoza wyschniętego szuwaru, część stada podrywała się do lotu, część jeszcze myślała, że może dam spokój. Tak czy inaczej przekroczyłem niewidzialną granicę ptasiej tolerancji. Siwe i białe czaple opuściły zakątek na dobre.

Brzeźno Duże

Uciekając oczami przed palącym słońcem, wiosłowałem nieomal na oślep do wejścia na rzekę. Minąłem kępę szuwaru. Wpłynąłem w wąski korytarz trzcin. Znowu znajome żeremisko z zasiekami gałęzi, na których trwa gąbka słodkowodna (jeszcze się nie zazieleniła). Znowu bród zwierząt, linia średniego napięcia na pokrytych porostami słupach, kolejne zakola, w których płynąłem to pod słońce, to mając je z boku. Jakiś koziołek oszczekał mnie z gęstwy. Ucichł, kiedy się oddaliłem…

Łyna za Brzeźnem



Wypłynąłem na Morze. I od razu niespodzianka. Najpierw para łabędzi, która wystartowała z sąsiedztwa, wleciała w korytarz między olchami w kierunku domów Brzeźna Łyńskiego. Po chwili zobaczyłem żurawie. Podążyły śladem łabędzi. Krzyknęły tylko i zniknęły za drzewami.

Morze

Turzyca

Łabędź niemy


Żurawie

Spływałem słoneczną Łyną między rozjaśnionymi zasiekami zwalonych w nurt drzew. Obraz zdał się bajkowy. Te postrzępione baranice na niebie między koronami olch, brzóz i osik, pastelowe kolory, odbicia brzegów w wodzie, kępy kwitnącej turzycy, piskliwce i kaczki startujące sprzed kajaka, nieustający śpiew lasu… Za miesiąc taka poranna Łyna stanie się niedostępna dla aparatów fotograficznych. Listowie zasłoni rzekę przed wczesnym słonecznym światłem…





I znowu powrót do Kurek. Mostek w Brzeźnie Łyńskim. Kajak szorował po dnie… Żeremisko po prawej. Dlaczego nie widziałem go wcześniej? Nie wyglądało na nowe. Domyślałem się tylko, że to z powodu niefortunnie zgryzionych przez bobry krzaków i olch, które maskowały kopiec bezładnie narzuconych gałęzi i odsłonięte przez wodę wejście do komory mieszkalnej... Kiernoz Mały z łabędziami biwakującymi pod odległym brzegiem chroniącym je przed wzmagającym się północnym wiatrem, i wędkarzami okupującymi lustro pofalowanej wody…

Wzlatujące krzyżówki


Brzozy nad Kiernozem Małym
Łabędzie nad Kiernozem Małym
Łyna między Kiernozami

Przepchnąwszy kajak przez muł płytkiego ujścia, podążyłem do przesmyku. Odłożyłem wiosło dopiero w trzcinowym korytarzu. Poddałem się leniwemu nurtowi. Świerszczakowate nadal zszywały powietrze. Rozglądałem się za nimi. Przeskakiwały z łodygi na łodygę. Terkotały. Przefruwały z gałązki na gałązkę. Jeden zasiadł nieopodal. Kręcący się kajak, się popychany prądem na północ i podmuchami wiatru na południe, utrudniał fotografowanie. W końcu utknął na zatopionej kłodzie. Znieruchomiał. 


Brzęczka jednak nie uciekła. Fotografowałem ją, nadążając za nieoczekiwanymi zmianami miejsca. Z wielu zdjęć wyszło jedno, gdy spojrzała w obiektyw tuż przed następną nieoczekiwaną zamianą miejsca… Jeszcze tylko zielonooki kormoran w ciemno-szarym połyskliwym upierzeniu na palu wystającym z wody... Kurki z charakterystycznym kościołem o odnowionym dachu… Kolejne stado wędkarzy między wyspą a brzegiem wsi… Początek odcinka Łyny łączącego Kiernoz Wielki z Jeziorem Łańskim… Łączka… Wyciąganie kajaka na brzeg… Koniec spaceru…




Kościółek w Kurkach

Dwa dni później Łynę zasypało majowym… śniegiem.