Pierwsze spotkanie z Łyną w tym roku
przypominało poniekąd kontemplowanie zmysłowego wyrazu twarzy (zamyślonego uśmiechu/nie
uśmiechu) Giocondy Leonarda da Vinci.
Ciemność widzę, ciemność |
Było jeszcze ciemno, kiedy ściągałem kajak z
łąki na Łynę. Jej poziom skutkiem suszy bardzo się obniżył. Pluskała pod
brzegiem, zwiastując tajemnicę. Na wschodzie brzask dopiero zaznaczał swoją
obecność. Noc zniknie w drugiej połowie maja, kiedy zmierzch żeglarski połączy się
ze świtem.
Kiernoz Wielki |
Zanurzyłem się w muzykę ptaków. Zewsząd
dobiegały jakieś kwilenia, pogwizdywania, zaśpiewy. Wiosła pluskały. Ryby
wzniecały kręgi, które zmieniały się w elipsy rozciągane nurtem. Kajak płynął
bez szelestu. Po półrocznej przerwie ręce odwykły od wiosła. Zmagałem się z
tępym bólem przedramion, ramion i barków. Uklepywałem kapok, próbując znaleźć
wygodną pozycję. W końcu wyprostowałem się. Siedziałem na baczność. Trochę
pomogło. Minąwszy domki, które przycupnęły nad samą wodą; przepłynąwszy pod mostem,
którego przęsło i betonowe podpory odbijały plusk wiosła zahaczającego o
kamieniste dno wielokrotnym pogłosem; znalazłem się na Kiernozie Wielkim. Tafla
jeziora znikała w ciemności. Wyspa majaczyła czarną plamą na tle granatowego
nieba. Ocierając się o suche badyle trzcin, wypłoszyłem kaczki. Ich kwakanie
wypełniło przestrzeń. Odleciały w ciemność… Widziałem ułożone w konstelacje gwiazdy,
Wenus przede mną i jej odbicie w połyskującym czarnym lustrze. Wyznaczała
kierunek. Wprost na południe, tworząc z Gwiazdą Polarną oś wędrówki. Szkoda, że
księżyc w nowiu…
Kiernoz Wielki z ubiegłorocznej majówki |
Płynąłem, zmagając się z ciągle odrętwiałymi
mięśniami i znużeniem początkującego kajakarza. Mimo to kajak sunął po tafli,
nie wydając szmeru. Wokół panował rozgardiasz. Czaple skrzeczały, unosząc się z
tataraków obok i znad wyspy. Kukułka cierpiała na bezsenność. Perkozy majaczyły
przed dziobem. Łyski swawoliły w trzcinach. Gdzieś obok płynął bóbr,
zostawiając po sobie zamierającą falę...
Kiernoz Mały z ubiegłorocznej majówki |
Wciąż nie mogłem złapać rytmu. Zaciskałem
zęby. Co chwilę odkładałem wiosło, by ulżyć rękom. Z poczuciem winy, że tracę
czas, gdy słońce, którego wschód chciałem zobaczyć nad jeziorem Brzeźno, nie
będzie czekać. Kajak jednak nie skręcał. Utrzymywał kierunek. Potem pojawiły
się zmarszczki na wodzie. Zimne powietrze dotknęło twarzy. Aparat wciąż wisiał
na szyi wyłączony. Atramentowa noc nie dała się sfotografować. Nawet światła oddalającej
się wsi nie pomagały. Z południa nadciągał welon nieśmiałych chmur.
Płynąłem środkiem jeziora. Mijałem zatoczki i
półwyspy, bardziej wyczuwając ich kształty niż je dostrzegając. Owładnął mną
dawno nie doświadczany nastrój nocnego kajakowania, któremu towarzyszyło
nieodłączne wyostrzenie zmysłów. Podobne temu, jakiego doznałem, wracając nocą
przez Zalew Koronowski po wyprawie z Koronowa do Nowej Brdy. W pewnej chwili
powiedziałem do Sylwka Kozioła, przyjaciela ze studiów, który płynął tuż tuż,
wypatrując mojej jaskrawej koszulki i obijając dziobem rufę mojego kajaka:
- Uważaj! Most przed nami.
Zapamiętałem ten most z charakterystycznym
przęsłem zawieszonym nad przewężeniem zalewu podczas przemierzania szlaku Brdy
pod prąd. Łuk przęsła wisiał nad samą wodą. Jakimś cudem wypatrzyłem jego
kontur w ciemnościach spotęgowanych chmurami pełnymi wody. Pół godziny później rozpętała
się burza z ulewą.
- Gdzie go widzisz? – spytał z
niedowierzaniem.
- Pochyl się! – nie wytrzymałem.
Nie posłuchał. Po chwili dobiegł mnie trzask
wiosła zahaczającego o spód przęsła i wiązankę przekleństw. Omal nie wypadł za
burtę…
- Jak go wypatrzyłeś? – dopytywał chwilę
później.
- Nie mam pojęcia. Po prostu wiedziałem, że
jest…
Na Krutyni, płynąc z Bełdan do Ukty, nocą w
świetle księżyca w pełni, zadziwiłem go wyczuciem upływającego czasu.
Płynęliśmy w sekwencji 50 minut wiosłowania, 10 minut leżakowania w kajaku. Noc
była tak ekscytująca, a obozowisko na brzegu Bełdan tak wypełnione namiotami,
że wspólnie postanowiliśmy ruszyć dalej. Aż do świtu sprawdzał mnie z zegarkiem
w ręku. Wypracowany przez lata kajakowania rytm był nie do zakłócenia. Odkładałem
wiosło w pięćdziesiątej minucie. Chwytałem w każdej dziesiątej minucie przerwy.
O świcie, za mostem w Ukcie, przystanęliśmy w tataraku na rzece, obróciwszy się
ku słońcu. I razem jak jeden mąż odpłynęliśmy na godzinę od rzeczywistości. To wystarczyło,
by odespać noc…
Łyna za Kiernozem Małym podczas zeszłorocznej majówki |
Kajak zwolnił. Pod piórami wiosła poczułem
muł. Wokół wyskakiwały bąble gazu. Łyna naprawdę opadła. Przepychałem się
cierpliwie na swobodniejszy nurt między krzakami wyschniętej łozy. Wciąż było
ciemno. Brzask dopiero się zapalał. Płynąłem środkiem nurtu. Na płyciznach
kajak tarł o piasek, szurał na zatopionych gałęziach. Przed Kiernozem Małym
zobaczyłem falę. Ryba? Bóbr? Coś dużego. To pewne. Rozglądałem się po szuwarach.
Nigdzie żywego ducha. Fala zamarła w wysuszonej mierzwie zarośli, zgasła pod
czarnym brzegiem…
Przepłynąłem korytarzem między wyschniętymi
trzcinami. Od spodu przebijały się nowe pędy. Na jeziorze ujrzałem liście
grążeli. Zaskakujący obraz. Spodziewałem się ich dopiero pod koniec maja. Wzniecone
podmuchami północnego wiatru fale zagrały na bokach kajaka. Przecinałem jezioro
w poprzek, próbując ustalić ujście Łyny. Zamglonych konturów ciemnego brzegu
nie dało się odczytać. Kępa charakterystycznych brzóz na zakolu rzeki wciąż nie
była widoczna. Płynąłem na pamięć. Rozpędzony kajak stracił wigor. Poczułem pod
wiosłem muł. Fale zgasły na mieliźnie. Przepychałem się do ujścia, płosząc
łabędzie. Dwa z nich zerwały się do lotu. Pozostałe odpłynęły w szuwary. Aparat
wciąż był bezużyteczny.
Jeziorko Morze o świcie |
Wiosłowałem przez rzekę w szpalerze starych
olch. Niska woda obnażyła ich korzenie i odsłoniła kryjówki bobrów, wydr i
norek. Korzystały z nich kaczki, drozdy, piskliwce. Co i raz wyskakiwały przed
dziobem, wzniecając popłoch. Nad drzewami krążyły siwe czaple. Były ledwo
widoczne na tle nieba między koronami drzew. Skrzeczały. Jakby przed czymś
ostrzegały. Niebawem dotarłem do mostu. Kajak zaskrzypiał na kamieniach. Pióra odskakiwały
od żwiru. Przepłynąłem za przęsło siłą inercji. Wpadłem pod wierzbę. Rozgarnąłem
gałęzie…
"Morskie" żurawie |
Niska woda nie sprzyjała. Gęsty półmrok
dokuczał. Za ostatnim siedliskiem usłyszałem zamieszanie. Coś przechodziło
przez rzekę. Pluskanie zmieniło się w dźwięk rozpychanej piersią wody.
Zobaczyłem pianę. Jej plama kontrastowała ze zgaszonym otoczeniem. Tuż za nią dostrzegłem
kontury jeleni. Stały się jeszcze wyraźniejsze w chwili, w której wyszły na
błotnisty brzeg, by przemknąć do lasu między pniami olch. Co za spotkanie! Aparat
był nadal bezużyteczny. Pomyślałem o kupnie sprzętu do zdjęć w podczerwieni. Za
dużo przegapionych scen…
Łyna o brzasku |
Kiedy nastała cisza, powrócił śpiew ptaków
poprzedzający misterium świtu i wschodu słońca. Kajak szurał na zanurzonych
gałęziach. Wiosło zahaczało o przykryte warstwą wody pnie. Lawirowałem między
przeszkodami, niepokojąc wszędobylskie krzyżówki. Łęg przesuwał się przed
oczami w tempie zwolnionego filmu. Sponiewierane przez wiatr i wodę brzozy i
olchy wisiały nade mną, grożąc upadkiem. Rozpychałem rękami gałązki. Ściągałem
z twarzy pajęczyny… Wszędzie kikuty pni, zasieki, czatownie dla zimorodków,
które fotografowałem w zeszłym roku, i miejsca odpoczynku dla piskliwców,
kwiczołów, pokrzewkowatych…
Widząc otwartą taflę jeziorka Morze w świetle
rzecznego tunelu, zacząłem się skradać. Wiosłowałem ledwo ledwo, unikając
pluskania. Cisza nastrajała do bezgłośnego zachowania. Spodziewałem się czegoś
niezwykłego. Płonna nadzieja. Wypłynąwszy z rzeki, pomyślałem:
- Niepotrzebnie się staram.
Tak mi się zdawało, kiedy kajak zaszurał na liściach
przedwcześnie wyrośniętych grążeli. Muł postawił opór. Wiosłowałem krótkimi
ruchami, nie chcąc się ubłocić. Dopiero na środku jeziorka, gdy poczułem
swobodniejszą wodę, rozejrzałem się. Para łabędzi spała w pobliżu wieloletniego
gniazda. W trzcinach po drugiej stronie zamajaczyła ciemna plama.
- Pniak – pomyślałem. – Znowu jakieś drzewo
runęło.
Po chwili jednak dostrzegłem ruch. Pniak ożył.
Obok niego pojawiła się druga sylwetka.
- Żurawie!
Ledwo odróżniały się od tła. Próbowałem
fotografować mimo skąpego światła. Kiedy ptaki zaszyły się w oczerecie, obróciłem
kajak w stronę brzasku. Jeziorko przejrzało na oczy…
Bobry psocą na Łynie |
Znowu płycizna, muł, ospały przez suszę nurt…
Wpłynąłem na meandry wypełniające dolinę o niewidocznych stokach. Uwielbiam tu
bywać. Przywitały mnie świerszczaki, zszywając powietrze monotonnym trelem.
Jakby nie znały innych nut czy dźwięków. Mimo to poczułem magię. Świerszczenie
świerszczaków przypominało świerszczenie piewików z Krety. Migały przed oczami,
przelatując z trzcin na kępy turzyc, które zakwitły chmurami pylących kwiatów.
Siadały na gałązkach wikliny i znowu podejmowały szycie terkoczących maszyn
krawieckich. Były niezmordowane. Wciąż jednak nie chciały pozować. Żaby też nie
chciały, chociaż ich rechotanie wypełniało każdy zakamarek otwartej wody w
zaroślach.
Przed siedliskiem bobrów |
Dziki bród |
Za przewieszoną przez rzekę linią energetyczną,
wypłukanym przez deszcze, wybielonym przez śnieg i mróz żeremiem bobrów, za
norami wydrążonymi w czarnym brzegu poczułem bliskość jeziora.
Żurawie... |
wciąż uciekały... |
z kadru... |
Znad trzcin za
plecami wyfrunęły żurawie. Przeleciały nad głową. Ujrzawszy mnie, umknęły na
wschód. Krzyczały. Klangor rozszedł się po dolinie. Wykręcałem się za nimi jak
mogłem najbardziej. Wciąż uciekały z kadru.
Białe czaple (white egrets) |
Białe czaple i niebo nad Łyną |
Białe czaple i łabędzie pod nimi |
Czaple |
Byłem poruszony. Przeczuwałem nadchodzący
spektakl. Rozglądałem się. Na niebo wypłynęły czaple. Mnóstwo białych żagli i
kwiatów. Chwytałem je obiektywem. Próbowałem panoramować. Brak światła ciągle
dokuczał. Czaple krążyły nad jeziorem. Szukały miejsca na biwak... Wypływałem
na jezioro, omijając kępy pałki wąskolistnej, wyschniętego sitowia, rozpychając
liście grążeli, przedwcześnie wychylonych z toni… i wciąż fotografując magiczne
misterium…
Białe czaple i łuna świtu |
Przepłynąwszy do zatoki zwieńczonej zarośniętą
cieśniną oddzielającą Brzeźno Duże od Małego, obróciłem kajak w kierunku
brzasku. Czaple nadal krążyły nad jeziorem. Niżej przelatywały łabędzie nieme.
Też szukały miejsca na odpoczynek. Nad wschodnim brzegiem zapłonęła łuna. Tło
złotej godziny dla przelatujących kluczy...
Łabędzie i czapla nad nimi |
Łabędzie i słońce |
Byłem w żywiole. Z ust mimowolnie
wyrywały się słowa zachwytu. Czaple na tle łuny i ozłoconych chmur, łabędzie w
sąsiedztwie tarczy słońca, ukradkiem wyglądającego spoza drzew… Jezioro w
złotej godzinie... Trzciny i las za plecami pokryte patyną miedzi...
Brzeźno Duże o świcie |
Słońce nad Brzeźnem |
Brzeźno w patynie miedzi |
Wpłynąłem w zatokę. Trzymałem z dala od
miejsc, w których mogły gniazdować rybitwy, mewy i żurawie. Z wysuszonych łanów
trzcin podrywały się siwe czaple. Odlatywały na południe. W cieśninie szukałem
nurtu. Obok kładki dla łodzi, pomostu dla wędkarzy, żeremia bobrów, kęp
kaczeńców, głazów przy podejściu na kąpielisko… Przepychałem kajak przez zatory
z połamanych łodyg… Za miesiąc cieśnina zarośnie i stworzy tło dla survivalu. Dzisiaj widziałem, dokąd
płynę…
Ostatnie spojrzenie... |
W zatoce Brzeźna Dużego |
Zostawiłem za sobą skrzypiące łodygi
wyschniętych trzcin, pomost okupowany przez krzyżówki. Spojrzałem na Brzeźno
Małe oświetlone przez wschodzące słońce. Baranica chmur przytłumiła ostre
światło. Nad głową przelatywały
kormorany. Rozciągnięte od horyzontu do horyzontu. Żeglowały na wschód,
lecąc w nieskładnych kluczach. Niektóre z nich odłączały od stada, wypatrzywszy
otwarte akweny gdzieś na wysokości Likus i Orłowa.
Kormorany |
Żeremisko |
Kaczeńce |
Jakieś kwiatki |
W przejmie między Brzeźnami |
Zaraz zacznie się przeprawa |
Brzeźno Małe |
Wrażenia gęstniały. Minąłem żurawia brodzącego
w łanie tataraku i turzycy przeciwległego brzegu Brzeźna. Nie zdołałem go
sfotografować. Kajak zakręcił się pod naporem wiatru. Wpłynąłem na kolejny
odcinek Łyny między Brzeźnem a Krzyżem.
Dostrzegłem łabędzia ukrytego za kępką
tataraku. Wystawił z zarośli głowę niczym peryskop. Patrzył na mnie. Czekając,
aż się odsłoni, fotografowałem otoczenie: pochylone drzewa i ich odbicia w
lustrze śpiącego nurtu; brzegi pełne nor i korytarzy pod korzeniami olch; grząskie
mielizny wypełnione kępkami kaczeńców… Łabędź wystartował znienacka. Akurat
robiłem macro. Mogłem tylko patrzeć,
jak napiera piersią na wodę, odbija się od niej łapami, rozchyla skrzydła do
lotu, uderza nimi, wydając świst, przelatuje nad moją twarzą, dotyka podmuchem
spod lotek... Nie zmieścił się w kadrze. Odleciał…
Łabędzie mnie nie odstępowały |
Na nic czuwanie, jeśli nie potrafię
przewidzieć takiej chwili… Po kilku sekundach spotkała mnie kolejna kara. Sześć
łabędzi znad Krzyża, które fotografowałem na tle łuny brzasku a potem
gospodarstwa nad Brzeźnem Małym, przelatywało między drzewami wzdłuż nurtu.
Patrzyłem bezsilnie na ich śnieżne piersi, czarne łapy przyciśnięte do tułowia
i ogona, głowy na wyciągniętych szyjach, Spoglądałem w bystre
oczy... Ptaki leciały kluczem… Co za kadr! Został mi tylko w zawodnej pamięci…
Albo szczęścia brak, albo refleksu… Nie miałem pojęcia, czym się kierować.
Każdy wybór rodził stratę. Krajobraz przyciąga uwagę. Lecz jest statyczny. Daje
czas do namysłu. Przelatujące łabędzie już nie dają. Albo trafisz, albo
spudłujesz.
Wypłynąwszy na Krzyż, kątem oka dostrzegłem
bielika. Zerwał się z czatowni nad jeziorem – z konara olchy pochylonej nad
oczeretem. Odlatywał na południe. Ku źródłom Łyny. Był za daleko.
Panoramowałem. Chwyciłem go kilka razy w kadr. Uwieczniłem na tyle wyraźnie, że
da się rozpoznać po żółtych szponach, zakrzywionym żółtym dziobie, szeroko rozstawionych
skrzydłach i samym locie, pozornie ociężałym, niezgrabnym… Nie nacieszyłem oczu
jego sylwetką. Zniknął za drzewami zasłaniającymi dolinę Łyny.
Bielik |
Przeciąłem taflę Krzyża w sąsiedztwie
zmurszałego pomostu używanego już tylko przez czaple, kormorany, piskliwce,
kaczki... Nie odważyłbym się wejść na te reszki desek na spróchniałych
podporach… Jeziorko było puste. Wycelowałem w korytarz między ścianami turzycy
ściskającej nurt rzeki.
Jeziorko Krzyże |
Przepłynąłem z rozpędu przez mulistą płyciznę. Wbiłem
się w wąski korytarz. Wiosło nie mieściło się w jego świetle. Piórami
odpychałem się od zwartych kęp, które przy każdym dotknięciu sypały żółtym
pyłem. Kajak ocierał się o wysuszone zielsko poprzetykane od spodu pędami
odrostów. Łany turzycy jeszcze nie wybujały. Mogłem oglądać dno doliny pokryte
siatką ścieżek wydeptanych przez dzikie zwierzęta. Od lasu dobiegały werble i
kwilenia czarnych dzięciołów. Pod drzewami pobliskiego brzegu przemykały sarny.
Nie sięgałem po aparat.
W sierści Łyny |
Łyną pod prąd |
Wiosłowałem, przemagając opór wartkiej wody i dna
ocierającego się o spód kajaka. Wysiłek dokuczał. Zwłaszcza tam, gdzie nurt
przegrodziły drzewa przegryzione przez bobry. Kilka przeszkód pokonałem,
przepychając kajak wiosłem przez wiotkie gałęzie bez konieczności wysiadania.
Dopiero dalej, z kilometr przed rowem melioracyjnym i olchowym zagajnikiem z
zasiekami, gdzie zwykle kończę swój spacer, zawróciłem. Konar nie ustąpił. O
wysiadaniu nie było mowy. Muliste dno nie dawało podparcia. Odsłonięte mielizny
trzęsły się pod naciskiem wiosła. Gdyby Łyna nie wyschła, dałbym radę bez
konieczności sięgania po piłę lub siekierkę. Nie miałem ich ze sobą…
Łyną z prądem |
Spływałem z nurtem, bezskutecznie polując na
świerszczaki i łozówki. Ptaki skakały z trzciny na trzcinę, szyły jednostajnym
terkotem. Zdawały się pozować, lecz znikały przed zwolnieniem migawki. Otulony
sierścią Łyny skradałem się do Krzyża. Jeziorko nadal było puste. Mieniło się w
słońcu prześwietlającym baranicę chmur. Wschód przemienił się w rześki ranek.
Światło zalało krajobraz. Odbicia drzew w wodzie stały się wyraźne. Urzekały.
Obudzony północny wiatr sprzeciwiał się mojemu powrotowi. Był silniejszy od
uśpionego nurtu przejścia między Krzyżem a Brzeźnem. Fotografowałem obrazy
rzecznego łęgu. Z niechęcią patrzyłem na wiosło…
Między pniami olch dostrzegłem sarnę. Jej
sylwetkę maskowały gałązki krzaków. Sięgała pyskiem po pojedyncze listki, źdźbła
świeżej trawy, kwiatki, odrosty ziół. Podchodziła do spróchniałych kikutów, by
lizać słony kurz. Chwytała pojedyncze kąski. Z namysłem. Żadnego pośpiechu.
Żadnej żarłoczności. Delektowała się śniadaniem o poranku. Była wybredna. Jej
spokój się udzielał.
Te oczy... |
To spojrzenie... |
Fotografowałem przez zarośla. Wypatrywałem błysku jej
oczu. Kajak ulegał raz nurtowi a raz podmuchom delikatnego wiatru. Kręcił się.
Kręciłem się razem z nim, klnąc w duchu. Znikając za drzewami, chwytałem wiosło
i korygowałem położenie. Śpiew ptaków zagłuszał plusk wody. Sarna wciąż nie
dostrzegała mojej obecności. Miałem słońce za plecami. Może dlatego. Sesja
trwała i trwała… To było coś niesamowitego. Poczułem się tak, jakbym
towarzyszył Simonie Kossak podczas codziennych obserwacji udomowionego stadka
saren, które upodmiotowiła w swoim doktoracie napisanym w Dziedzińce nieopodal
Białowieży.
Anna Kamińska w biografii Simony zacytowała jej
relację oddającą istotę związku między nią a badanymi sarnami.
„Stadko moich saren, które wychowałam na butelce
i potem przez wiele lat chodziłam z nimi po lesie –
wspominała – któregoś dnia wykazywało objawy przepłoszenia, strachu
i nie chciało wyjść na uprawę leśną, żeby się paść. I ja zaczęłam iść
w kierunku młodnika, bo tam się te zwierzęta patrzyły z uszami
postawionymi i zjeżonymi kuperkami, widać, że coś tam bardzo groźnego
w tym młodniku jest. Przeszłam mniej więcej połowę drogi tej otwartej
przestrzeni i zastopowało mnie, bo usłyszałam za sobą chóralne szczekanie
pełne grozy, więc się odwróciłam i co zobaczyłam? (...) Pięć moich sarenek
stało na sztywno wyprostowanych nóżkach, patrzyło na mnie i wołało do mnie
tym szczekaniem: nie idź tam, nie idź tam, tam jest śmierć! Przyznam się
szczerze, że osłupiałam, po czym jednak poszłam. I co się okazało.
W tym młodniku były świeże ślady przejścia rysia. Weszłam głębiej
w gąszcz i znalazłam kał rysia, i on rzeczywiście był ciepły, bo
przyłożyłam rękę. Co to znaczyło? Znaczyło, że wdarł się do zagrody drapieżnik,
sarny go zauważyły, uciekły i były spłoszone i co zobaczyły? Matkę
idącą nieświadomie na pewną śmierć, trzeba ją ostrzec, i dla mnie,
przyznam się szczerze, ten dzień był przełomowym dniem. Przekroczyłam granicę,
która dzieli świat człowieka od świata zwierząt. Gdyby nas od zwierząt
oddzielała szyba, mur nie do przebicia, zwierzęta by się mną nie przejęły. My
jesteśmy sarny, ona jest człowiek, co ona nas obchodzi? Jeżeli one mnie
ostrzegły (...), oznaczało to tylko i wyłącznie jedno: jesteś członkiem
naszego stada, nie chcemy, by zdarzyła ci się krzywda. Przyznam się szczerze,
że przeżywałam to zdarzenie przez wiele dni i właściwie dzisiaj, jak myślę
o tym, miękkie ciepło na sercu odczuwam. Jest to dowód, jak można by się
zaprzyjaźnić ze światem dzikich zwierząt”.
Jest z prawej strony pniaka z hubami. Widać tylko lusterko... |
Po czymś takim nie potrafię sobie wyobrazić
tych niezwykłych zwierząt w charakterze wykwintnego jedzenia…
Brzeźno Małe rankiem |
Przerwałem, kiedy niczego nieświadoma zaczęła
oddalać się od brzegu, pokazując już tylko lusterko (białą plamkę sierści pod ogonkiem).
Ulotniłem się po angielsku. Bez pożegnania. Niech i tak będzie. Fotografowanie
zwierząt, które od początku do końca przygodnej sesji nie zdają sobie sprawy z
mojej bliskości, sprawia mi największą frajdę…
Brzeziński łabędź |
Przemknąłem przez Brzeźno Małe, machinalnie
fotografując jego panoramę ze słońcem w baranicy i łabędzia czuwającego pod
trzcinami. Wpłynąłem na Brzeźno Duże. Otwierające się ujście zatoki odsłoniło
biwak białych i siwych czapli na skraju zarośniętego mokradła. Z jego głębi
dobiegał krzyk żurawi. Czaple debatowały w łanie tataraku. Spacerowały. Machały
skrzydłami. Grzały się w słońcu. Takiego widoku prędzej spodziewałbym się w
delcie Dunaju, a nie nad Łyną. Trzymałem się cienia, próbując podpłynąć do
ptasiej polany.
Krzyżówki |
Biała i siwa czapla w kadrze |
Rzednące trzciny nie stanowiły jednak żadnej osłony. Któryś z
ptaków wystartował. Warunki nie sprzyjały zdjęciom. Słońce z boku. Kontrasty.
Nadmierna odległość… Patrzyłem jak siwe czaple zaprzyjaźnione się z białymi
odlatywały razem na północ. W ciekawsze miejsce. Skradałem się za nimi pod
osłoną wypukłego brzegu. Mieszałem wiosłem błotniste dno, popychając kajak z
mozołem. Na nic starania. Czaple rozstawiły strażników. Zanim wychyliłem się
spoza wyschniętego szuwaru, część stada podrywała się do lotu, część jeszcze
myślała, że może dam spokój. Tak czy inaczej przekroczyłem niewidzialną granicę
ptasiej tolerancji. Siwe i białe czaple opuściły zakątek na dobre.
Brzeźno Duże |
Uciekając oczami przed palącym słońcem, wiosłowałem
nieomal na oślep do wejścia na rzekę. Minąłem kępę szuwaru. Wpłynąłem w wąski
korytarz trzcin. Znowu znajome żeremisko z zasiekami gałęzi, na których trwa gąbka
słodkowodna (jeszcze się nie zazieleniła). Znowu bród zwierząt, linia średniego
napięcia na pokrytych porostami słupach, kolejne zakola, w których płynąłem to
pod słońce, to mając je z boku. Jakiś koziołek oszczekał mnie z gęstwy. Ucichł,
kiedy się oddaliłem…
Łyna za Brzeźnem |
Wypłynąłem na Morze. I od razu niespodzianka.
Najpierw para łabędzi, która wystartowała z sąsiedztwa, wleciała w korytarz
między olchami w kierunku domów Brzeźna Łyńskiego. Po chwili zobaczyłem żurawie.
Podążyły śladem łabędzi. Krzyknęły tylko i zniknęły za drzewami.
Morze |
Turzyca |
Łabędź niemy |
Żurawie |
Spływałem słoneczną Łyną między rozjaśnionymi
zasiekami zwalonych w nurt drzew. Obraz zdał się bajkowy. Te postrzępione
baranice na niebie między koronami olch, brzóz i osik, pastelowe kolory,
odbicia brzegów w wodzie, kępy kwitnącej turzycy, piskliwce i kaczki startujące
sprzed kajaka, nieustający śpiew lasu… Za miesiąc taka poranna Łyna stanie się
niedostępna dla aparatów fotograficznych. Listowie zasłoni rzekę przed wczesnym słonecznym światłem…
I znowu powrót do Kurek. Mostek w Brzeźnie
Łyńskim. Kajak szorował po dnie… Żeremisko po prawej. Dlaczego nie widziałem go
wcześniej? Nie wyglądało na nowe. Domyślałem się tylko, że to z powodu
niefortunnie zgryzionych przez bobry krzaków i olch, które maskowały kopiec
bezładnie narzuconych gałęzi i odsłonięte przez wodę wejście do komory
mieszkalnej... Kiernoz Mały z łabędziami biwakującymi pod odległym brzegiem
chroniącym je przed wzmagającym się północnym wiatrem, i wędkarzami okupującymi
lustro pofalowanej wody…
Wzlatujące krzyżówki |
Brzozy nad Kiernozem Małym |
Łabędzie nad Kiernozem Małym |
Łyna między Kiernozami |
Przepchnąwszy kajak przez muł płytkiego
ujścia, podążyłem do przesmyku. Odłożyłem wiosło dopiero w trzcinowym
korytarzu. Poddałem się leniwemu nurtowi. Świerszczakowate nadal zszywały
powietrze. Rozglądałem się za nimi. Przeskakiwały z łodygi na łodygę. Terkotały.
Przefruwały z gałązki na gałązkę. Jeden zasiadł nieopodal. Kręcący się kajak,
się popychany prądem na północ i podmuchami wiatru na południe, utrudniał
fotografowanie. W końcu utknął na zatopionej kłodzie. Znieruchomiał.
Brzęczka
jednak nie uciekła. Fotografowałem ją, nadążając za nieoczekiwanymi zmianami
miejsca. Z wielu zdjęć wyszło jedno, gdy spojrzała w obiektyw tuż przed następną
nieoczekiwaną zamianą miejsca… Jeszcze tylko zielonooki kormoran w
ciemno-szarym połyskliwym upierzeniu na palu wystającym z wody... Kurki z
charakterystycznym kościołem o odnowionym dachu… Kolejne stado wędkarzy między
wyspą a brzegiem wsi… Początek odcinka Łyny łączącego Kiernoz Wielki z Jeziorem
Łańskim… Łączka… Wyciąganie kajaka na brzeg… Koniec spaceru…
Kościółek w Kurkach |
Dwa dni później Łynę zasypało majowym…
śniegiem.