sobota, 10 grudnia 2022

Raz w roku w Bezławkach

Raz w roku w Bezławkach. 

 

Do Bezławek dojechaliśmy szosą przez Olsztyn, Barczewo, Biskupiec, Sorkwity, Mrągowo. Z Mrągowa wzdłuż rynnowych jezior mrągowskiego szlaku kajakowego przez Szestno, Ruską Wieś (bynajmniej nie od Rusi lecz od staropruskiego rusite – ciec), Rydwągi, Henrykowo, Łazdoje, Wilkowo i Stachowiznę.

 

Minąwszy Stachowiznę (ładnie się prezentuje na łagodnym wzniesieniu za rozległym mokradłem), dojeżdżamy do Bezławek krętą drogą, skąd widać podniesioną budowlę XIV wiecznej strażnicy krzyżackiej postawionej na ruinach dawnego grodziska Bartów nad Dajną wypływającą z jeziora Dejnowo pod Świętą Lipką.

 




Pod zameczkiem, dzisiaj kościołem, był młyn. Został po nim jaz spiętrzający Dajnę. Kajakiem do Gubera da radę, chociaż przenosek do upojenia. W końcu to jeden z podmrągowskich szlaków nazywany onegdaj małą Krutynią. Nie próbowałem jednak.

 


Szarpiąc się z falami


Po drodze stanęliśmy nad Jeziorem Ruskowiejskim. Pogoda wymarzona. Pękate chmury na tle nasyconego błękitu, słońce, wiatr niosący ulgę w upał. Staliśmy na skraju brzegu. Mika biegała wzdłuż rozfalowanej wody, prażąc się w upale. Jakiś wędkarz na łódce szarpał się z wiatrem i falami. Kotwica nie chciała trzymać… Rozgrzane pastwisko zniechęcało wrażeniami zapachowymi... Ale ten obraz jeziora… Przyciągał niczym magnes…

 



Bezławki znad "jeziora"



Kościół w Bezławkach widać z daleka. Małgosia łaziła po nim w czasach studenckich, kiedy podparto dach i mury drewnianą konstrukcją z belek wypełniających całe wnętrze kościoła od nawy do prezbiterium, wspinała się pod sam dach tropem konserwatorów zabytków. To było podczas rajdu zorganizowanego przez ówczesną ART w Olsztynie. Zapamiętała niepowtarzalny klimat miejsca; zaskoczenie widokiem uniesionej wzgórzem bryły kościoła; zmęczenie po kilkudziesięciu kilometrach całodziennego łazikowania pograniczem Warmii i Mazur; ognisko na dziedzińcu między skruszałymi murami ogrodzenia z gitarami i śpiewem; końcu nocleg na ławach i kamiennej posadzce…

 





Dzisiaj wspomnienia ożyły. Jedno że do wnętrza nie da się przez zamknięte drzwi…

 


- Zaraz, zaraz! Jak się nie da? A Mika gdzie? – rozglądam się.

Merdający ogon znika między otwierającymi się skrzydłami.

 

Idę za nią. Wnętrze kościoła przystrojone. Kilka osób czyści posadzkę, skromny ołtarz, ławy. Wszystko to przygotowania do ceremonii ślubnej nazajutrz. Poznajemy parę młodą, druhny, świadków. Przyjechali z Trójmiasta do zaprzyjaźnionego księdza z Wilkowa. Stwierdzili, że ich ślub będzie trzeci na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia.

 

- Młodzież z wyobraźnią – myślę.

- Nieważny przepych uroczystości. Ważne doznanie egzystencjalne w niebanalnych okolicznościach historycznych i przyrodniczych…

 

 

 

 

 

 

A potem zwiedzanie wnętrza pełnego archeologicznych artefaktów:

- odkrytego pochówku Prusów, zabezpieczonego przezroczystą obudową;

- ozdób i elementów uzbrojenia;

- pozostałości drewnianej konstrukcji wspierającej ściany kościoła.

 

Mieliśmy szczęście, że przyjechaliśmy do Bezławek akurat w takiej chwili.

 

Jeszcze rzut oka na przykościelny częściowo odnowiony cmentarz, na krajobraz z zamkowego wzniesienia, na Bezławki spod lasu po drodze do Reszla…

 

Raz w roku w Bezławkach… Warto.

 

 

 

 

 

 








Reszel - fata morgana

 

czwartek, 1 grudnia 2022

Tropami odchodzącego lata

 


Wypłynąłem w nocy. Sierpniowe - o dziwo - rykowisko zostawiłem w Przykopie. Nad Łyną jelenie wciąż nie ryczą. Za ciepło?

 


Wsiadłem w kajak i odbiłem od brzegu. Powiosłowałem w kierunku Jowisza i jego odbicia przed dziobem. Tysiące gwiazd znaczyło czerń nieba. Rozpoznawałem najbardziej znane konstelacje: Oriona na wschodzie, Lutnię nad głową, Kasjopeę, Orła, Wielkiego i Małego Wozu, Byka, Strzelca… Droga Mleczna jaśniała w pełnej krasie… Budząc wspomnienia fascynacją działem astronomicznym w Młodym Techniku zaczytywanym co miesiąc w podstawówce. Czy ktoś jeszcze pamięta to czasopismo?

 


Wypłynąwszy na jezioro, kieruję kajak na lewo od wyspy.  Płynę między tykami, których kontury ledwo odcinają się od powierzchni milczącej wody. Wiosłuję, rozpychając kępy osoki, zarost ledwo widocznych wodorostów, liście nenufarów. Gwiazdy pokazują kierunek. Jowisz świeci niczym latarnia morska. Nie ma księżyca ale przejrzyste powietrze, nieruchoma woda, pozwalają widzieć więcej. Kontur wyspy czerni się po prawej. Po lewej ledwo widoczna poświata zwiastująca nadchodzący brzask. Wszystko granatowe. Cisza dźwięczy. Żadnego porykiwania jeleni. Ptaki śpią. Sunę do końca trzcinowiska, bardziej wyczuwam niż dostrzegam prześwit prowadzący na główny akwen za wyspą. Skręcam w prawo. Po dziesięciu uderzeniach wiosłem skręcam na południe, wprost pod światło Jowisza. Bezużyteczny aparat ciąży pod szyją. Nie próbuję nawet go uruchomić. Jest to co lubię najbardziej – samotność na jeziorze w ciemnościach i ciszy, sam na sam z myślami, które snują się w głowie w takt uderzeń wiosła, a czasem zamierają, gdy wpadam w nastrój kontemplacji…

 


Wpływam w przejście między jeziorami. Odbicia gwiazd w wodzie pokazują, gdzie nurt, gdzie brzegi. Nic oprócz plusku wody rozgarnianej wiosłem nie zakłóca ciszy. Dziób kroi powierzchnię bez szelestu. Omijam gałęzie martwej łozy. Nie ocieram się o zarośla. Płynę nieomal na pamięć przez znajome zakręty, zakola, obok kalin obsypanych ledwo widocznymi rubinami owoców, martwych brzóz, z gałęzi których zwisają wysuszone jemioły. Dopiero na końcu szeleszczę w łodygach trzcin, które wyrosły na środku leniwego nurtu, zanim wypłynę na polanę nenufarów i otwartą przestrzeń jeziora.

 


Noc nie ustępuje. Do wschodu słońca jeszcze trochę. Kiernoz Mały spowija mgła. Światła Brzeźna ledwo przebijają się przez wilgotne powietrze. Płynę na pamięć. Do kolejnego ujścia rzeki pod kępą rozpadających się brzóz. Kajak kroi lustro zastygłej wody. Nawet ryby nie pluskają. Ptaki zaszyły się w trzcinach. Nie pływają na środku. Nienaturalna cisza. Lato zmierza do swego kresu. Nawet jelenie przyspieszyły, porykując w Przykopie. Tutaj się wciąż nie kwapiły. Liczyłem na spotkanie na brodzie między Kiernozami, ale nawet tam nie zabłądziły, choć to ich ulubiony kąt.

 


Wbijam się na mieliznę. Świt ciągle nie nadchodzi. Półmrok nie sprzyja fotografowaniu. Bez obiektywu na podczerwień nie mam czego tu szukać. Mieląc wiosłem niewidoczny muł, wpływam w zakręty, mijam znajomy staw za groblą, łódki przypięte do chybotliwej kładki pod brzegiem, odsłonięte z zarośli żeremię… Bobry zgryzły pędy wierzby. Zjadły maskowanie, dzięki któremu przez kilka lat nie domyślałem się ich siedliska, przepływając nad zanurzonymi w nurcie pociętymi gałęziami. A potem most majaczący w perspektywie wyprostowanego odcinka. Ciche zabudowania wsi za drzewami. Zabłąkany samochód, który przejechał nade mną, rozświetlając otoczenie snopami światła.

 


Mgła ustępowała. Nie na tyle jednak, by odsłonić brzask. Las opatulił rzekę. Płynę przez zakręty. Kajak trze o liście zmacerowanych nenufarów. Wiosło plącze się w wodorostach i patykach zalegających śpiący nurt. W półmroku ledwo co widać. Płynę na wyczucie, odgadując miejsca wolne od zanurzonych konarów i pni. Gdzieś szeleści czapla. Podrywa się z gałęzi pochylonej olchy. Jej kontur oddala się w  prześwicie drzew nad rzeką. Przebrnąwszy przez ciasne przejście w zasiekach z powalonych drzew, pod którymi jeszcze dwa lata wcześniej swobodnie przepływałem, zmierzam do Morza. Rozlewisko majaczy w perspektywie olchowego tunelu. Wypływam. Kajak trze o skłębione liście nenufarów. Wiosło miesza muł. Jeziorko, mimo dumnej nazwy, to tylko dotknięte atrofią rozlewisko przykrywające przepastne błoto, uwalniające bańki metanu. Tutaj pierwszy raz fotografuję. Otwarta przestrzeń wpuszcza więcej światła. Brzask z trudem rozjaśnia krajobraz.

 


Wpływając na rzekę, czuwam. Nic jednak nie zwiastuje obecności łabędzi, żurawi, czapli, bielików, rybołowów czy chociażby kormoranów. Pustka zdaje się dominować w nastroju sierpniowego świtu u schyłku lata. Drobne ptaki kwilą cichutko w szuwarach. Jakby upewniały się, że nie są same. Ryby nie reagują na kajak krojący wodę. Staram się zachować ciszę, więc wiosłuję z rozmysłem, kierując się w miejsca uwolnione od wodorostów. Kiedy staję w zakątku zająca (niczym misia na miarę naszych możliwości) – pokrytego uschniętą trawą i mchem wykrotu przewróconej brzozy, brzask rozświetla kontur lasu, rzuca światło na powierzchnię Łyny. Wreszcie mogę sięgnąć po aparat. Obiektyw ostrzy na krzyżówce, która nie panikuje, jedynie odpływa pod liśćmi pałki szerokolistnej; utrwala krajobraz rzeki z trzcinami na tle rozjaśnionej powierzchni nurtu, bez ożywionych kolorów, za to w nastroju czarno-białych grafik z subtelnymi szczegółami.

Wracając ujrzę tutaj zimorodka. To nagroda warta bezsennej nocy.

 


Ruszam. Brzask zwiastuje rychły wschód słońca. Chcę zobaczyć ten spektakl na Brzeźnie Wielkim. To jeszcze trochę nad brodem między podmokłymi łąkami, obok zamaskowanego żeremia, wzdłuż kwaśnych brzegów oplątanych korzeniami łozy, olch, wierzb, czeremchy, brzóz… w końcu przez tunel w oczeretach i szuwarach wkraczających na środek nurtu…

 





Wypłynąwszy na wyciszone jezioro, obracam się na wschód, lecz słońca nawet na lekarstwo. Brzask tylko zwiastuje. Mgła subtelnieje. Przede mną zastygłe lustro. Krajobraz i jego odbicie. Ledwo muskam wodę. Nie chcę zakłócać obrazu. Czas zamiera. Kajak snuje się ku półwyspowi i zarośniętej zatoce. Białe czaple żeglują nad lasem. Nie złapię ich obiektywem. Jeszcze za szaro i za daleko. Podpłynąwszy do drugiego brzegu przez dywan z owalnych liści grążeli, kieruję się śladem swobodniejszej wody między kępami pałki szerokolistnej, wzdłuż turzyc okupujących skraj błotnej mielizny.

 






Stanąwszy na odpoczynek, obracam kajak dziobem na wschód, kładę się w środku, dając ulgę odrętwiałemu siedzeniu. Wyciągam aparat. Patrzę w punkt, gdzie spodziewam się słońca. Brzask złoci horyzont, wyostrza kontury trzcinom, pałkom, sitowiom, podkreśla postrzępioną linię leśnego grzbietu, a kiedy słońce wygląda spomiędzy koron odległych drzew, złota godzina osiada na wodzie, rozjaśnia tańczące zjawy z  mgły, syci za plecami paletę barw lasu, szuwarów i turzycy okupującej brzegi. Świat zastyga w zadumie. Każde mgnienie czasu trwa i trwa. Umysł cichnie, ulegając wrażeniom. Tylko aparat nie śpi. Łapie chwilę, nastrój, zmysłowość natury.

 


Kiedy Jola Kolinko fotografuje parasol, który wyrwał się z niewoli właściciela i poniesiony deszczowym wiatrem opadł grzbietem na wodę, chwyta chwilę.

 






Kiedy Kasiulowa fotografuje apenińskie Alpy pod pierzyną tegorocznego śniegu, więzi chwilę.

 



Kiedy Małgosia fotografuje ptaki w ogrodzie, łapie mgnienie.


 

Kiedy fotografuję świt i wschód nad Brzeźnem Wielkim, utrwalam coś? A może próbuję zamrozić czas?

 

Który według świętego Augustyna jest czymś znanym, zrozumiałym dzięki przeżywaniu ale niewytłumaczalnym.

 

Który według Juliana Barboura jest tylko emanacją wiecznego ruchu i przemiany przestrzeni.

 

Który według Franza Wilczka jest kwantową ułudą…

 

Który w pewnym momencie indywidualnego życia przestaje płynąć…

 

 

 

 

 


Rokitniczka


 

Złota godzina budzi ptaki. Gaworzą w mierzwie liści. Uwijają się w gęstwie łodyg. Polują na zaspane owady. Patrzą mi w oczy. Obserwują otoczenie. Przegadują się nawzajem. Tyle że to nie wiosna ani lato. Schyłek kolejnego etapu życia. Czas przygotowań do zimy albo do odlotu. Fotografuję rokitniczkę. Za chwilę komarnicę błotniarkę. Osiadła na oparciu fotela, by ogrzać się w świetle. Płochliwa rokitniczka nie ucieka. Czuje się bezpieczna w zaroślach. Jeden podskok, jeden trzepot skrzydełek i już jej nie widać. Nic więc sobie nie robi z mojego sąsiedztwa…

 

Komarnica błotniarka

Znikając w czeluściach zarośli, uwalnia mnie od przymusu fotografowania. Chwytam wiosło. Lawiruję między gęstniejącymi łodygami sitowia, trzcin, pałki wąskolistnej, kępami osoki aloesowatej. Kajak trze o wodorosty. Przejma między Brzeźnami staje się wąska. Nurtu nie widać. Przez szpary w liściach widzę pomost. Tam zmierzam, rozchylając mierzwę. W końcu jest swobodna tafla. Za nią polują białe czaple. Nieopodal pływają gągoły. Bawią się. Wnoszą zamieszanie. Czaple odlatują zniecierpliwione moją obecnością. Po chwili wpływam więc na śpiącą strugę w okowach grążeli, które nie mieszczą się w korycie. Mijam las na stoku moreny, niegdyś przełamanej przez Łynę; po drugiej stronie łęg o nieprzystępnym wnętrzu, schronisko dla żurawi, bobrów, łasicowatych…

 





Jezioro Krzyże jest jednak puste. Żurawie krzyczą z wnętrza zarośniętej doliny. Łabędzi nie widać. Bobry pochowane. Wbijam się w nurt rzeki. Rozpycham kępy turzycy. Burty trą o zarośla. W ciasnych zakrętach kajak ledwo się mieści. Nurt podprowadza pod skarpę, odprowadza na środek doliny. Łyna coraz bardziej zarośnięta. Dzięki temu jej poziom wyższy. Ułatwia podpływanie. I tak aż do strumienia odwadniającego ukryte za lasem bagno. Tu zawracam. Dalej jest wodna dżungla. Cały przekrój łożyska opanowały kępy jeżówki. Nie do przejścia z pomocą wiosła. Już raz się cofnąłem dwa tygodnie wcześniej, rezygnując z kolejnego spaceru piechotą do lata w sierpniu…

 


W objęciach Łyny

Jeżówka

Powrót jak w kalejdoskopie…

 





Figle kormoranów na Krzyżach i Brzeźnie Małym…

 






Białe czaple w trzcinowisku między Brzeźnami…

 






Zimorodek w siedzibie rzeźby zająca z wykrotu powalonego drzewa…

 









Krajobrazy Kiernozów…

 





Wszystko w klimacie dojrzałego poranka, pod palącym spojrzeniem słońca…

 







Kiedy wsiadam do rozgrzanego samochodu, wypijam całą butlę wody…