wtorek, 20 lutego 2024

Krutynią z Ukty do Bełdan

 


Wojnowo utkwiło w pamięci nie za sprawą spływów, lecz za sprawą zdjęć do Zielonej Rzeki. Podczas pierwszego spływu płynąłem między pochyłościami pól i łąk, nad którymi wisiały skowronki, nie widząc klasztoru za jeziorem Duś. Widoczna była jedynie prawosławna cerkiewka ufundowana przez cerkiew moskiewską w celu przekonania staroobrzędowców do powrotu na łono carskiego prawosławia. Rzeka tutaj nierychliwa. Czarna toń nad mierzwą wodorostów i zarośli skrywa słabo widoczne dno. To być może skutki dewastującego pogłębiania Krutyni w latach trzydziestych XX przez Niemców usiłujących wprzęgnąć ją w leśną gospodarkę starostwa mrągowskiego.

 




Jaskółki furkotały nad głową. Obniżały lot ku wodzie, dotykając drobnych fal dziobami i końcami skrzydeł. Obserwowałem wysiłki perszerona ciągnącego wóz z sianem. Ponaglany klepnięciami w zad przez woźnicę obok, przechodził przez wybrzuszony mostek. Podpłynąłem pod przęsło. Luźne belki przejazdu, nadpróchniałe dźwigary, źle zakonserwowane podpory nie budziły zaufania. Rozumiałem lęk spracowanego konia. Po kilku latach, przejeżdżając mostkiem z Jackiem Rokickim „maluchem” 126P, miałem duszę na ramieniu. Chwiał się pod nami. To wtedy. 

 

Dzisiaj jest po przebudowie. Przęsła ze stalowych dwuteowników na solidnych impregnowanych podporach wbitych w dno dźwigną o wiele więcej.

 


Krutynia płynie za mostkiem rozległą doliną o łagodnych zboczach, przyjmując północny kierunek z lekkim odchyleniem na wschód. Z daleka widać już zabudowania Ukty, w której urzędował wachmistrz Schmidt, król filiponów, kierujący powołanym w 1842 roku specjalnym komisariatem do spraw starowierców.

 


Za mostem i stanicą PTTK w Ukcie wierzby obejmują brzegi w posiadanie. Rosną nad rzeką pojedynczo i w kępach. Przyjmują dziwaczne  pozy. Mijałem krótkie pnie poorane pęknięciami, pełne otworów po zgubionych konarach, dziupli wydłubanych przez dzięcioły, dźwigające splątane gałęzie… Lawirowałem między warkoczami witek, trącałem wiosłem mierzwę, wypatrując kłobuków.

 


Spoza zakrętu wyłaniają się kamienne filary. Zwieńczają poprowadzone w poprzek doliny nasypy starej linii kolejowej. Torowisko zostało zrabowane przez krasnoarmiejców w 1945 roku… Most po raz pierwszy został wysadzony w 1914 roku przez ustępujące przed nawałnicą kozackich pułków regimenty obrony terytorialnej i odbudowany już w 1915 roku. Jego charakterystycznym elementem było przęsło skierowane łukiem ku wodzie. Tak jak w starym moście nad Marózką przed Jeziorem Maróz, zanim zostało zastąpione nową konstrukcją bez wyrazu…

 


Ostatni dom w sadzie zostaje z tyłu. Przede mną pustkowie, w którym wierzby i olchy niechętnie ustępują miejsca drzewom piskiej puszczy. Coraz bardziej leśna Krutynia wiedzie ku polanie pod sosnami. Wyszedłem z kajaka. Pierwszy raz od świtu w Krutyńskim Piecku. Czułem osobliwe znużenie. Byłem sam. Krajobraz nie urzekał jednak mimo bogactwa. Wańkowicz, tropiąc Smętka, wyjaśniał:

W dół od Wojnowa, po minięciu Starej Ukty (…) zaczyna się partia, którą niemieckie przewodniki określają jako mniej piękną. Przyjęte jest uważać krajobraz za ładny, jeśli ma ładne perspektywy, dobre pofalowanie zieleni, szafarz wody, bogactwo kolorów, jakąś makietkę „niedbale rzuconej wsi”, jakiś kontrastowy pierwszy plan itp. łatwizny. Ten stosunek do „ładnego” krajobrazu mają wszystkie żywioły urbanistyczne, które traktują landszaft jako miły, niekłopotliwy, niezobowiązujący do niczego odpoczynek.





 

Krutynia przed i za mostem drogowym w Nowym Moście nie mami landszaftami. Meandruje między ścianami lasu a nieprzystępnymi łąkami. Stroi z wędrowca żarty. Nie wiadomo, dokąd płynie, bo niespodziane i częste zmiany kierunku dezorientują. I chyba by mieć kompas cały czas na widoku, by zorientować się, że tak w ogóle Krutynia wiedzie wciąż na północ. 

 

 



 

 


Na wysokości Bobrówka zbliża się do lokalnej szosy w kierunku Mikołajek. To tutaj z lewego brzegu wypływa nieśmiały strumień, który bierze początek z jeziorka Kołowinek. Tego samego, w którym łowił ryby Ernst Wiechert ze swoim ojcem, korzystając z prawa do połowu na potrzeby stołu w leśniczówce. Strumień na moment ukazuje się w towarzystwie widocznego przez drzewa z nasypu szosy jeziorka Skok i stojących nad nim zabudowań.

 


Lubiłem biegać wzdłuż tego strumienia i jego zarastających rozlewisk pełnych ryb leśnymi drogami i ścieżkami. Na jednej z polan oglądałem urzekający taniec pary żurawi – jako żywo przypominający baletowe popisy żurawi na japońskiej wyspie Hokkaido, motywie jednego z zajmujących filmów Louie Schwartzberga z serialu Moving art (niestety wycofanego z Netflixa).

 


Podczas kolejnego spływu spróbowałem z kolegą wpłynąć w ów strumień. Ciągnęliśmy kajaki, depcząc jasny piasek pod bystrym nurtem. Po około 300 metrach ścieżkę strumienia zamyka przepust pod nasypem szosy. Szeroki na tyle, że kajak się mieścił, zniechęcił jednak widokiem gałęzi zasłaniających prześwit i wyjście po drugiej stronie. Przenoska przez szosę gwarantowała trud i pot. Trzeba by wnosić kajaki po stromym zarośniętym nasypie, przenosić nad barierkami, polować na przerwę między samochodami, znosić stromizną między samosiejkami... Popatrzyliśmy tylko na taflę jeziora pod lasem…

 

Przypomniawszy sobie bagienne komysze, które przemierzał ów strumień spod leśniczówki w Piersławku i zdawszy sobie sprawę, że skazalibyśmy się na przeżycia podobne do przejść Igora Newerlego na Opiwardzie, gdzie utknął w borowinowym bagnie na trzy dni i omal nie poległ kąsany przez roje komarów i ślepaków, powiedziałem tylko:

- Zawracamy.

Kolega przyjął to z ulgą.

 


Krutynia zamiera, gdy wypełnia szerokie, zdawałoby się, bezdenne koryto. Mota się w niedających się przeniknąć spojrzeniem zaroślach pod kajakiem i otulających niewidoczne brzegi, pod pochylonymi drzewami wpijającymi się w niestabilny grunt korzeniami. Wybujałe trzciny, sitowia, splątane tataraki, kosaćce, jeżówki, kępy szaleju i szczawiu pospołu z nadrzecznym łęgiem zasłaniają odepchnięte masywy puszczy.

 



Podczas pierwszego spływu nie widziałem kwiatów w tej egzotycznej dżungli. Światło z bezchmurnego nieba zamieniało owe zielone kształty i odcienie natury w jednolitą mozaikę kontrastów, czyszcząc  krajobraz z porannej świeżości. Tak dopłynąłem do Jeziora Gardyńskiego – centrum krajobrazowego rezerwatu Dolnej Krutyni imienia Melchiora Wańkowicza, powołanego do zachowania w naturalnym stanie krajobrazu polodowcowego i ekosystemów wodnych rzeki Krutyni. Utworzony 10 maja 1989 roku zajmuje powierzchnię 969,33 ha, obejmując także jeziora Malinówko, Dłużec, Smolak, torfowiska wysokie, przejściowe i niskie z ich florą, biotopy ptaków drapieżnych, wzniesienia morenowe otaczające obszerną dolinę rzeki.Wędrując wtedy, nie zdawałem sobie sprawy z owej niezwykłej wartości przyrodniczej tej część szlaku.


 

Płynąłem nad mchem wodnym (Fontinalis dalecarlica), w towarzystwie, grążeli żółtych (Nuphar lutea), grzybieni (Nymphaea alba), strzałki wodnej (Sagittaria sagittifolia), kęp turzycy wysokiej i niskiej, łanów trzciny pospolitej (Phragmites australis), pałki szerokolistnej (Typha latifolia), turzycy dzióbkowatej (Carex rostrata), turzycy żółtej (Carex flava), dziewięciornika błotnego (Parnassia palustris), ostrożnia błotnego (Triglochin palustre), situ członowatego (Juncus articulatus), situ rozpierzchłego (Juncus effusum), storczyka szerokolistnego (Dactylorhiza majalis)…

 



Mijałem szpalery zbitej mierzwy zasłaniające torfowiska przejściowe z siedmiopalecznikiem błotnym (Potentilla palustris), wełnianką wąskolistną (Eriophorum angustifolium), kruszykiem błotnym (Epipactis palustris), turzycą bagienną(Carex limosa)… i wiele innych.





Widziałem nad zaroślami oddalone łęgi olchowe i brzozowe z brzóz omszonych i brodawkowatych, ściany wilgotnych i mieszanych borów z domieszką świerków, brzóz, dębów, których poszycie wypełniają kserotermiczne ciemiężyki białokwiatowe (Vincetoxicum officinale), kokoryczki wonne (Polygonatum odoratum), lepnice zwisłe (Silene nutans), bodziszki czerwone (Geranium sanguineum)…

 



 

Płynąłem z dala od żyźniejszych miejsc, gdzie rosną lasy mieszane z drzewostanami sosnowo-dębowymi z wawrzynkiem wilczełyko (Daphne mezereum), konwalią majową (Convalaria majalis), lilią złotogłów (Lilium martagon), naparstnicą zwyczajną (Digitalis grandiflora), orlikiem pospolitym (Aquilegia vulgaris), przylaszczką pospolitą (Hepatica nobilis) i dzwonkiem skupionym (Campanula glomerata).

 



 

 

Miałem szansę zobaczyć gniazdujące tutaj bieliki, orliki krzykliwe, rybołowy, myszołowy, pustułki, żurawie, bociany czarne, czaple siwe, cietrzewie, dzięcioły czarne; przy odrobinie szczęścia zimorodki, przywitasz łabędzie, perkozy dwuczube, łyski, krzyżówki; wyglądające z zarośli jelenie, łosie, sarny, dziki, lisy, jenoty, borsuki, kuny, płochliwe i czujne wilki i rysie; pod kajakiem szczupaki, płocie, klenie, wzdręgi, liny, kiełbie, ukleje, miętusy, krąpie, okonie, jazie, sumy, węgorze…

 




 



 

Jezioro Gardyńskie jest podmokłe i nieprzystępne. Mijałem wtedy tratwy zakotwiczone u podnóża bindugi. Tam dobiłem do brzegu na odpoczynek i gapiłem się na rozedrganą taflę pełną rozgadanego ptactwa i polujących rybitw i mew. Upał dawał się we znaki…

 


 


 

Za bindugą było przejście na zatokę Malinówko (według Kurana i Czajkowskiego, opisujących szlaki kajakowe na Warmii i Mazurach). Nim odnalazłem przejmę na Jerzewko, ostatnie jezioro na szlaku przed Bełdanami, usłyszałem ostry bolesny dla uszu świst. Za plecami. Od olch i świerków odrywał się wir. Kaprys, którym Krutynia postanowiła zaskoczyć na koniec wyprawy. Wir rósł w oczach, zasysając wodę. Owo rozpylone monstrum, sypiąc kurzawą, zwaliło się na mnie, obróciło kajakiem, chlusnęło wodą, natarło na drzewa po drugiej stronie zatoki. Myślałem, posypią się drzazgi z połamanych gałęzi i liście, a tu – nic!. Wir jak nagle powstał, tak nagle zniknął. Woda opadła. Nad drzewami zajaśniała tęcza i równie szybko zgasła. Gdyby nie woda, którą wylewałem z kajaka, nie uwierzyłbym, że to się zdarzyło…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



 

Jerzewko przypomina meandrującą nizinną rzekę. Zarośniętą, rozdzieloną na odnogi, z rozlewiskami i cieśninami między nimi. Po kilku zakrętach w nieprzystępnych brzegach odpychających las od wody wpływa się na Czarną Rzekę przemierzającą Iznotę i park z „atrakcjami dla dorosłych”. To dzisiaj. Wówczas nad rzeką stały nieliczne przedwojenne zabudowania zasłonięte przez olchy.

 




 




 

Za mostem drogowym Czarna Rzeka wpada do Zatoki Iznockiej. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 







 



Na lewo od ujścia, na występie brzegu, urządzono imitację osady galindzkiej. Spod niej jak okiem sięgnąć panorama Bełdan. Miły, niekłopotliwy dla oka landszaft – jakby powiedział Wańkowicz. To dzisiaj. Wtedy było tu pole biwakowe.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



 

Melchior Wańkowicz rozróżniał dwa typy krajobrazu: ten wpadający w oczy podczas pierwszego spojrzenia, łatwo dostępny, epatujący rozległą przestrzenią, jak okolice Zyzdrojów, Jeziora Mokrego, między Babiętami a Krutyńskim Pieckiem, i ten osiągalny dopiero wtedy, gdy wkroczysz weń o świcie, za dnia, o zmierzchu, w nocy, wjedziesz rowerem, wpłyniesz kajakiem, spojrzysz nań z grzbietu konia, doznasz zmęczenia i zsumujesz każdą przeżytą chwilę. Płynąc pierwszy raz dolną Krutynią, nie uświadamiałem sobie należycie jej urody. Kilka lat później, namówiwszy kolegę z Politechniki do wyprawy w czerwcu z Piszu do Sorkwit i z powrotem sprawdziłem na własnej skórze spostrzeżenie Wańkowicza o aktywności nadającej znaczenie krajobrazowi.

 


 

Dopłynęliśmy wtedy o zmroku do polany biwakowej przed ujściem Krutyni. Ujrzeliśmy namioty tuż nad wodą. Nie było już miejsca na kajaki i nasz niewielki namiot… Istny turystyczny sabat w połowie czerwca. Popatrzywszy chwilę, powiedziałem:

- Płyniemy dalej.

Kolega się zgodził, chociaż od rana mieliśmy w rękach Kanał Jegliński; jezioro Seksty, gdzie omal nie rozciąłem nogi na rozbitej przez jakiegoś niechluja butelce zagrzebanej na poły w piasku mielizny; Śniardwy, łagodnie rozfalowane; Łuknajno, w którego wnętrze zajrzeliśmy z ciekawości dla tych setek łabędzi wychowujących młodzież; Bełdany spowite wieczorną flautą…

 


 

Wtedy świecił księżyc w pełni. Noc była pogodna, bez wiatru. Delikatne chmury i warkocze smug kondensacyjnych po samolotach snuły się na północ… Mieliśmy w sobie siłę i świeżość. Popłynęliśmy do ujścia. Kolega płynął z tyłu, pilnując się mojej jasnej koszuli. W nocy widział gorzej ode mnie. Byłem w swoim żywiole. Przemknęliśmy przez uśpioną Iznotę, unikając powalonych drzew w nurcie, kładek, mielizn pod ledwo widocznymi brzegami. Przepłynęliśmy bez wrażeń pod mostem. Ospała rzeka w plamach księżycowego światła, z trudem przenikającego przez ścianę lasu, nie stawiała odczuwalnego oporu. Niebawem otworzyło się Jerzewko. Las odsunął się od brzegów. Otoczył nas żabi koncert. Perkozy i łyski usuwały się w oczerety. Z przejść między kolejnymi rozlewiskami podrywały się oburzone kaczki. Krajobraz pojaśniał osrebrzony poświatą. Nastrój taki, jakbyśmy w samotności słuchali koncertu King Crimson…

 


 

Płynęliśmy w rytmie 50 minut wiosłowania i 10 odpoczynku, podczas którego mogliśmy się położyć i wyciągnąć nogi, każdy w swoim dwuosobowym kajaku. Zarządzałem przerwę, nie patrząc na zegarek. Podczas wielu wędrówek wyćwiczyłem kontrolę czasu do tego stopnia, że potrafiłem podawać godzinę z dokładnością do minuty. O świcie kolega po którymś odłożeniu wiosła stwierdził:

- Jesteś jak chronometr. Można by zegarki regulować. 

 

 



Gardyńskie w świetle księżyca jawiło się wielką scenerią „Snu nocy letniej”. Zwolniliśmy. Flauta, żadnej mgły, księżyc w towarzystwie gwiazd, kryształowe powietrze, które pogłębiało granat bezchmurnego nieba…  Nie odczuwaliśmy zmęczenia. Zauroczenie odpędzało senność. Nie rozmawialiśmy. Wymienialiśmy tylko zdawkowe uwagi. Po łące porastającej porzuconą bindugę snuły się jakieś cienie i kształty. Domyślałem się obecności jeleni i saren. Bezwietrzna noc wypełniona żabim koncertem i basowym masującym serce dudnieniem bąków ukrytych w rozległych szuwarach, sprzyjała osobliwej koncentracji. Jakbyśmy pogrążali się w staropruskim i celtyckim mistycyzmie (obie kultury przenikały się na długo przed nadejściem Słowian). 

 


 

 

W drodze powrotnej nocowaliśmy na owej bindudze. Zdążyła zarosnąć soczystą murawą. Obudzony o świcie przejmującym zimnem wyszedłem z namiotu wprost na… oszronioną trawę. Poślizgnąłem się. Łąka zaiskrzyła się diamentami w promieniach słońca wynurzającego się zza drzew. Można było zakładać biegówki i spróbować w stylu klasycznym po grubej warstwie szronu. Stałem zauroczony. Mróz jednak dokuczał. Zmusił do biegania dla rozgrzewki do lasu pod górkę i nad wodę, pod górkę i nad jezioro... Potem dopiero zacząłem szykować kawę i coś gorącego do jedzenia. Kolega wygramolił się z namiotu na gotowe…

 


Po Gardyńskim zanurzyliśmy się w puszczańskiej Krutyni. Na południe prowadził nas księżyc w zenicie. Fantastyczny nocny przewodnik. Dzięki niemu unikaliśmy pułapek, których pełno w nurcie aż do Nowego Mostu. Za nim było łatwiej. Za sprawą świtu żeglarskiego zmieniającego się w astronomiczny i krystalicznego powietrza bez mgły. W świetle brzasku nic już nie mogło zaskoczyć. Chłonęliśmy wrażenia. Wiosłowanie sprawiało przyjemność. Leśne kilometry mijały niczym sen. Kajaki grały na wodzie, dziobami rozcinając kręgi fal wznieconych przez ryby, zawirowania leniwego nurtu, obrazy drzew odbijających się w lustrze rzeki… Trwało to aż do Ukty. Minąwszy filary po moście kolejowym, przepłynąwszy pod mostem drogowym, pokonawszy łagodne zakole za Uktą, stanęliśmy w kępie szuwarów, wystawiając twarze do wschodzącego słońca (kolejna planowana przerwa na 10 minutowy odpoczynek), i… w tej samej sekundzie zasnęliśmy…

 



To była najbardziej zwariowana wyprawa szlakiem Krutyni. Spaliśmy wtedy przez cały słoneczny i księżycowy tydzień może ze 20 godzin. Wystarczały nam krótkie drzemki, po których wracała pełnia sił. Nie chciało nam się rozstawiać namiotu. Spaliśmy pod nim może dwa razy. A tak materac na trawę, śpiwór po szyję, czapka na twarz… W czerwcu nie ma prawdziwej nocy. Zastępuje ją żeglarski zmierzch i świt.