niedziela, 5 stycznia 2020

Łabuny Duże w Wojtkowiźnie


Odwiedziliśmy Łabuny Duże, jezioro skryte w masywie lasu między jeziorem Gim a jeziorem Dłużek. Przypisuję je do nanizanego na zamierający strumyk ciągu jezior od Wiercibaby do Jeziora Czarnego, jednego ze źródeł tajemniczej rzeczki Czarnej, dopływu Omulewa, dostępnej kajakom tylko wczesną wiosną. Właścicielka Frajdy w Jabłonce nad jeziorem Omulew opisała Czarną jednym epitetem:

- Od maja trawnik. Nie da się na wiosłach.




Samochód został na leśnym parkingu przy drodze z Bałdy Pieca do Bałdy. Poszliśmy ścieżką u podnóża zarastającej poręby. Sosny i brzozy zasłoniły na dobre porośnięte turzycą i sitowiem bagienko, który zaschło po wycięciu świerków. Minęliśmy zarośnięte kałuże dziczych babrzysk, nieużywanych. 






Jezioro incognito




Przed nami otworzyła się poręba. W jej wierzchołka widać było panoramę zarastającego jeziorka w otoczeniu gęstego łęgu olch, brzóz, dębów, wierzb w jesiennej szacie. Delikatna warstwa chmur tłumiła ostre światło słońca, nadając okolicy odrobinę przygaszonego kolorytu. Paprocie w kępach pożółkły i zbrązowiały. Listowie na drzewach zrzedło. Lustro wody słało ku nam iskry odbite od fal.






Przeszedłszy wzdłuż jeziorka i jego przedłużenia – podmokłej polany, gdzie spotykam jelenie, dziki i polujące lisy, a nad głową kołujące błotniaki lub krogulce, skierowaliśmy się na wschód ku plątaninie piaszczystych dróg w sosnowym zagajniku, gdzie łatwo stracić poczucie kierunku. Spłoszyliśmy żmiję wygrzewającą się na kępie mchu. Uciekła między jagodziny, zniknęła pod patykami. 





Niebawem zanurzyliśmy się w bór. Sosny porastały zbocza wąwozu między morenami, tworząc aleję z tajemniczą perspektywą. Wnętrze lasu rozjaśniały brązowe korony buków, grabów, rodzimych i kanadyjskich czerwonych dębów tworzących podszyt. W świetle przenikającym przez sosnowy dach z konarów, gałęzi, igliwia, jesień zdawała się płonąć.



Nie schodziliśmy z drogi, chociaż grzyby mamiły. Zbieraliśmy tylko te w zasięgu ręki: prawdziwki, rydze, maślaki, kanie, podgrzybki, kozaki. Wszystkie pominięte przez grzybiarzy, którzy szukali rarytasów w głębi, ignorując to co oczywiste. Czas mijał w pogodnym nastroju. Mika penetrowała pobocza, nie kryjąc ekscytacji. Ptaki przelatywały nad głowami. Słyszeliśmy jakieś kwilenia, szelesty, szepty, poszumy…







Tędy do Wiercibaby - uroczyska wiedźm




Za drogą z Tylkowa do Czarnego Pieca wkroczyliśmy na obiecującą ścieżkę do jeziora Łabuny. Grzyby jednak zniknęły. Ku mojej uldze. To, co nieśliśmy, wystarczyło na niejeden obiad. W końcu ujrzeliśmy między kolumnami drzew taflę jeziora. Błyszczała w słońcu. Była niczym miraż. Poczuliśmy ciepło na twarzach. 





Łabuny Duże

W końcu aleja wzdłuż jeziornej tafli, poduszki jasnego mchu pod pniami sosen, pożółkła trzcina na cichej jaskrawej do bólu oczu wodzie, krzyk wielkiego stada ptaków po drugiej stronie Łabun, niewidocznego w łunie światła odbitego od powierzchni wody. 







Widoki z Wojtkowizny



Dopiero kilka zdjęć pod słońce pozwoliło odkryć źródło niepokojących dźwięków – stado kormoranów biwakujących, polujących, gadających na rozległej płyciźnie pod ścianą olch i boru za nimi.












Było błogo. Siedzieliśmy na igliwiu i mchu pokrywającym piasek z nogami w płytkiej wodzie. O dziwo nagrzanej. Z trudem wytrzymując napierające z nieba i z wody światło. Gdzieś od zachodu nadciągał kolejny barani kożuch z chmur, zapowiadając ulgę dla oczu. Póki jednak co, siedzieliśmy z zamkniętym oczami, łapiąc ostatnie jesienne ciepło i nastrój tego przedziwnie pięknego jeziora. 



W staropruskich klimatach

Scenerii jednego z moich zdjęć w „staropruskim” klimacie. Taka właśnie jest ta moja Wojtkowizna.


Królewska sosna



A potem sesja z niezwykłą sosną nad Łabunami. Pomnikiem przyrody. Na moje oko liczącą sobie co najmniej dwieście lat.





































Jeszcze spojrzenie na Łabuny z końca zatoczki. Ostatnie, bo baranica chmur przygasiła słońce. Kormorany zaczęły się rozpraszać. Część zaległa w zatoczce za cyplem i trzcinami. Część przeleciała nad nami, kierując się gdzieś na północ… Wracaliśmy lekko znużeni tą samą drogą, przeszukując pobocza i znajdując kolejne grzyby przeoczone wcześniej.





 Na porębie nad jeziorkiem bez nazwy dostrzegliśmy sarny. Pasły się między sosenkami. Patrzyły na nas… Aparat w plecaku… Ani drgnąłem... Sarny krok za krokiem wspinały się do lasu. Przystawały na chwilę, by coś skubnąć... Wydawało się, że zaniechały obserwacji otoczenia, pochyliwszy się ku ziołom. Sięgnąłem po aparat, obliczając zawczasu każdy ruch. Złudzenie. Tylko się pochyliłem do plecaka, ruszyły. Biegiem. Nadzieja prysła. Odprowadzałem je spojrzeniem do samego końca. Mika tymczasem wciąż była nieświadoma zdarzenia. Za niska, by wyjrzeć nad rośną trawę porastającą kępami wolne miejsca między niewykarczowanymi pniakami… Tak więc zdjęć już nie będzie...