Marózka. W tle jeziorko Pawlik. |
Nie mogłem sobie odmówić spaceru Marózką. Okno
pogodowe. Wiatr z północy. Przenikliwy chłód. Spojrzawszy na termometr w
samochodzie, odnotowałem tylko 9oC. Zaskakująca temperatura o tej
porze roku. Za to mnóstwo słońca. Wsiadłem do kajaka. Odepchnąłem się od
brzegu. Wpłynąłem na wartki nurt od młyna w Swaderkach i od ujścia strumienia,
którego źródłem Jezioro Pluszne.
Marózka |
Obróciłem się do jeziora Pawlik przede mną.
Już przyspieszałem, już wypływałem z ujścia, gdy nagły podmuch wiatru obrócił
kajakiem i wepchnął z powrotem do rzeki.
- Ki czort! – pomyślałem.
Wytężyłem się. Wpadłem na fale próbujące
zawrócić nurt. Naparłem na wiatr. Kajak stawał dęba. W końcu przyspieszył, gdy podmuch
zgasł.
Marózka za Pawlikiem |
Popłynąłem wzdłuż szumiących trzcin, z których wnętrza dobiegał przenikliwy
śpiew trzciniaków. Nie próbowałem nagrywać. Wszechobecny wiatr dokładał swoją niemelodyjną
sarabandę. Dopiero za łanami oczeretu zobaczyłem wejście do Marózki. Wiatr
wepchnął mnie tam i ucichł. Nie mieścił się w leśnym prześwicie nad nurtem. Olchy
nadbrzeżnego łęgu przyniosły ukojenie. Odłożyłem wiosło. Dałem się ponieść rzece.
Mostek na drodze do Orzechowa. Już nieużywany. |
Odcinek Marózki od Swaderek do Kurek liczy
sobie 7 kilometrów. Można przepłynąć wiosłując w dwie godziny. Tylko po co.
Przez polanę |
Trzymałem się środka nurtu. Mijałem gałęzie w wodzie. Pochylałem się pod
gałęziami nad wodą. Kajak szorował po dnie lub zatopionych kłodach. Swawolił.
Pozwalałem mu tańczyć jak chce. Obijał się więc o brzeg, korzenie olch. Dziób
wyrywał grudy ziemi spod trawy. Fotografowałem. Filmowałem w nadziei, że
kolejne uderzenie o przeszkody nie przerwie sekwencji.
Przede mną snuły się
kaczki. Czasem podfrunęły. Niekiedy chowały się między bezlistnymi konarami
sterczącymi z wody. Wokół zapach czeremchy i łąki. Wokół gra światła i cienia. Krajobraz
na przemian gasł i rozpalał się. Za resztkami rozebranego mostku do Orzechowa
zobaczyłem polanę. Nad nią otwarte niebo z chmurami sunącymi na południe.
Bobry rzeźbią |
W
kępie olch, które zsunęły się z brzegu, dostrzegłem kikut ogryzionego przez
bobry pnia. Pod kajakiem przemknął cień ryby. Długi.
- Sum?
W milczeniu. Żadnego plusku. Ni gwałtu. Nawet
woda nie zafalowała.
Zakręt. Brama do lasu. Marózka robi zwrot,
wypychając kajak na cofkę. Kręcę się. Chaos. Nie sięgam jednak po wiosło. Jest
zabawnie.
Nie sztuka płynąć i bić rekord odcinka. Sztuką zostać tutaj
najdłużej, jak się da. Sztuką wpłynąć na kłodę, stanąć, popatrzeć na stare
olchy walczące o przetrwanie na krawędzi brzegu podmywanego przez wartki prąd,
sfotografować ptaki w locie, zatrzymać chwilę w kadrze, uśmiechnąć się. Patrząc
na sterane wierzby, osiki, olchy, klony, wbijające galimatias korzeni w dno i
podmywany brzeg, myślę sobie:
- Tak wygląda życie na krawędzi.
A potem zaczyna się świetlista część szlaku. Sunę
nad piaskiem. Skąpa roślinność na skraju nurtu. Osypujące się skarpy pod
starymi świerkami i sosnami. Obnażone korzenie. Znajomy głaz, nieodmienne
zahaczający stępkę pod kajakiem. Świetlisty obraz pociętych pni, zagrzebanych w
dnie kłód, gałęzi. Obrazy przemykających ryb: płoci, pstrągów, kiełbi,
szczupaków – tylko wyostrzyć uwagę, wytężyć wzrok. Szkoda, że aparat nie daje
sobie rady ze wszystkimi szczegółami, mgnieniami wrażeń. Kajak wciąż tańczy
pode mną, jakby wpadł w amok. Płynę tyłem, bokiem. Rzadko dziobem do przodu.
Obija się.
Nie robię nic, by mi było wygodnie. Foto-poluję. To cały sens
zabawy. Chwytam szczegóły w macro i obrazy całych komyszy. Gdzie mogę przystaję
na chwilę. Kiedy jednak nurt przyspiesza nad brukowanym dnem, nie znajduję
miejsc, by się zatrzymać.
Gorzej na kłodach w poprzek rzeki. Tu nie ma żartów.
Trzeba sięgnąć po wiosło. Przypierając kajak do kłody, Marózka jest w stanie
wypłukać delikwenta na zewnątrz. Kilka razy się zapomniałem. Ledwo się
wybroniłem przed kąpielą. Bo chciałem sfotografować próg i skaczącą wodę, olchę
na omszałym pniu, kępę paproci rozwijającą łodygi ze spirali Fibonacciego. Bo
postanowiłem sfilmować fragment niepowtarzalnego spaceru…
Marózka kocha samotnych wielbicieli. Natura
otwiera przed takimi swoją naturę. Pośpiech niczego nie wnosi. Gdzie mogę,
kieruję kajak na cofki, wpycham na mielizny, w kępy tataraków i kosaćców. Przytulam
się do korzeni. Byle znieruchomieć.
Mieć chwilę na to jedno zdjęcie, które może
okazać się istotne: wąwozu w nadrzecznej skarpie wyrzeźbionego przez podziemny
strumień wypłukujący żwir do rzeki; kępy olch w przedziwnych pozach;
podziurawionych dziuplami pni martwych drzew; zakamarków pod obnażonymi korzeniami
skrywającymi wejścia do nor lub maskujących ścieżki norek i wydr… Robię
wszystko, by brzegi sunęły przed oczami powoli, dostojnie, a nie – uciekały za
plecy jak w śnie neurotyka goniącego za korporacyjnym sukcesem.
Kaczory przewodnicy |
Kaczory i nieuchwytny brodziec na drugim planie |
Kaczory i brodziec w tle |
Dwa kaczory towarzyszyły mi dzisiaj w spływie
na przestrzeni kilometra. Od ruiny mostku w Orzechowie do pierwszego przełomu
przed zakątkiem zimorodków. Ani myślały uciekać. Przewodziły. Pokazywały, jak
płynąć pod pniami przewieszonymi nad rzeką, przez bystrza, w plątaninie
pociętych kłód, w sąsiedztwie drzew zalegających zbocza osuwisk. Towarzyszył im
piskliwiec brodziec. Plątał się ciągle w tle. Odlatywał za wcześnie razem z
przenikliwym gwizdem. Na nic wysiłek, by uczynić zeń bohatera kadru. Kaczory postanowiły
mnie w końcu zostawić. Wpłynęły na płyciznę, przytuliły się do tataraku.
Poczekały, aż przepłynę pod osuwającym się stokiem brzegu.
Zostałem sam, dopływając do kolejnego
przełomu. Marózka wierci się w wąwozie. Raz oślepia mnie słońce, raz odczuwam
chłód cienia. Przyspieszam. Zwalniam. Wpadam na przeszkody. Fotografuję kwiaty.
Próbuję kadrować dzięcioła. Kajak tańczy. Ja z nim. Wiosło obija kolana i
korzenie drzew… Frapująca zabawa…
Gniazdo zimorodka |
Nie ma już pierwszego zakątka zimorodków.
Świerki, pod korzeniami których fotografowałem ich gniazda-norki, runęły do
rzeki trzy lata wcześniej. Miejsce niezwykłe. Zniknęło po śmierci
drzew. Zimorodki egzystują teraz kilkaset metrów poniżej. Na zakolu pod
wykrotem zwalonej sosny. Gdzie nie sposób się zatrzymać. Nurt wciąż podmywa
skarpę. Fotografuję z daleka, wepchnąwszy kajak między zanurzony pień a brzeg.
Potem spływam. Z wiosłem w ręku. Nie da się inaczej.
Rzeka niesie. Kajak gra na wzburzonej wodzie.
Mknie przez zakręty rozświetlonej doliny, przez koncert lasu, szum wiatru nad
głową. Czasem jakiś zabłąkany powiew dotknie twarzy. Nie zdejmuję zimowej kurtki.
Wciąż zimno. Zarośnięte olchami przymuliska, ostre zakręty, skarpy obok, konary
z ledwo zaznaczonymi liśćmi nad głową, ptaki przelatujące z brzegu na brzeg,
niewidoczne zwierzęta w zaroślach, kolumnowe świerki nieopodal kolejnych
wilczych kładek nad nurtem… Niekończąca się opowieść… Myślę:
- Powinienem zainstalować kamerę na dziobie.
Filmuję. Przerywam, gdy tuż obok głowy
przeleciał zimorodek. Nadleciał zza pleców. Słyszę jego śpiew. Zakręt odsłania
plamę żwiru podmytego brzegu. Na jej tle wykrot wynurzony z wody i … zimorodek.
Serce przyspiesza. Wiosło plącze się między nogami a oparciem przedniego
siedzenia. Na szczęście kajak trzyma kurs. Zdjęcia, zdjęcia… Pierwsze…
Zimorodek prezentuje profil. Co za oświetlenie! Kajak:
- O dziwo! Trzyma się środka nurtu!
Drugie zdjęcie… Zimorodek jeszcze pozuje. Otwiera
dziób.
Trzecie… Zatrzepotał skrzydłami. Zamigotał.
Czwarte… Odleciał, zostawiając gasnący przenikliwy
śpiew.
Znowu filmuję. Kajak wciąż w nurcie. Słyszę
trzask łamanych gałązek. Za drzewami jakiś ruch. Szczekanie. Dostrzegam
biegnący kontur.
- Koziołek? Sarna?
Przeskakuje omszałe pnie w poszyciu.
Kajak obija się o kłodę. Wstrząs. Nie
odpuszczam. Filmuję. Sarna wybiega nad wodę. Nieruchomieje. Patrzy w obiektyw.
Ocenia zagrożenie. Kajak wciąż niesie. Już na nic nie zważam. Ryzykuję
wywrotkę. Pierwsze takie spotkanie na Marózce. Nie odpuszczę. Sarna wciąż stoi.
Przerywam filmowanie. Fotografuję. Aparat ostrzy nie tam gdzie trzeba. Sekundy zamarły.
Zwierzę odwraca się od rzeki. Kilka skoków przez krzaczki. Znika między
kolumnami sosen. To wszystko.
Krew w skroniach wciąż pulsuje. Zimorodek,
sarna, w tym samym miejscu… Po chwili brodziec, który dał się podejść po sarnie…
- Dla tej jednej sceny warto było popłynąć –
myślę rozgrzany emocjami.
Dylemat: wiosło czy aparat… nadal nierozstrzygnięty.
Pliszka siwa |
Rybołów lądowy w głębi lasu |
Spływam. Sceneria spóźnionej wiosny. Krajobraz
światłem malowany. Krajobraz cieniem zgaszony. Chmury snują się po niebie na
południe. Kontrasty gasną. Kontrasty się wzmagają. Mijam przeszkody. Snuję
między zakrętami i zakolami wątek swojej małej historii bez początku i końca.
Witam wędkarzy. Cieszą się, gdy słyszą, żem sam. Nikogo za mną. Chodzą wzdłuż
brzegu. Sakwy jednak puste. Ryby nie chcą brać.
Znowu skupiam się na szczegółach: hubach na
pniach, kikutach obumarłych olch i wierzb, zanurzonej w nurcie koronie brzozy,
wykrotach wystających z zarośli, wilczych kładkach, botanicznych ogródkach
uczepionych omszałych pni, piasku na dnie, kępkach odżywających wodorostów,
przemykających rybach… olchowym łęgu na tle nieba… Myślę sobie:
- Jest pięknie.
Wygląda niepozornie |
Jak przejść, nie mocząc nóg? |
Dobijam do przeszkody: pni przegradzających
cały prześwit nurtu. Nie ma jak obejść. Próbuję wpłynąć na bardziej zanurzony
pień. Dziób sterczy wysoko. Próbuję przejść do przodu. Marózka jednak napiera.
Kajak obraca się bokiem. Odpycham się. Jeszcze trochę i wypadnę za burtę… Napór
wartkiego nurtu silniejszy ode mnie. Uratowałem się jednak. Wycofałem kajak,
który zsunął się z pnia. Tym razem podpływam bokiem z dala od pułapki. Kładę
wiosło na burtach i pniu. Wychodzę z kajaka. Stojąc na grzbiecie kłody
przeciągam kadłub na drugą stronę. Dziób opada. Rufa sterczy i skrzypi. Wsiadam.
Kajak się zsuwa. Woda bryzga. Odpływam bez moczenia nóg. Lubię taki obrót
spraw. Robię zdjęcie na pamiątkę:
- Jak nie zamoczyć się panie premierze, a mimo
to przepłynąć nad pniami wystającymi z wody.
W łęgu Marózka łagodzi swoje oblicze. Wiatr
zagląda coraz częściej nad wodę. Miota kajakiem. Snuję się po rozlanym nurcie. Szoruję
po płyciznach. Słońce zalewa krajobraz światłem. Niebo kryształowe. Chmury
nabrzmiałe zimnem. Powietrze przejrzyste. Leśny koncert gaśnie w szumie lasu.
Fala się wzmaga.
Kiedy zaglądam na rozlewisko Jeziora Świętego, podmuchy znad
drzew i szuwarów miotają kajakiem. Nie sposób utrzymać go w ryzach. Pomyślałem:
- Długo tu nie zabawię.
Z nagrywania solówek trzciniaków i
świerszczaków nici.
Z oczeretu wychylił się łabędź krzykliwy.
Powiedział coś swoim scenicznym szeptem. Na mój widok wrócił między łodygi. Nie
chciał ujawnić gniazda. Nie popłynąłem za nim.
Wyspa bogini Curche |
Poddałem się wiatrowi. Poniósł
mnie do zatoki wypełnionej spiętrzonym nurtem Marózki. Nie musiałem wiosłować. Burty
grały na wzmagającej się fali. Czułem napór podmuchów na wiośle i plecach.
Dziób wzniecał rozbryzgi. Nie sięgałem po aparat. Bujało.
Ostre światło zalało
krajobraz i uwydatniło sylwetkę drapieżnego ptaka szybującego pod nabrzmiałymi
wilgocią chmurami.
W leśnej dolinie przed mostem wiatr wzmógł się, poganiając
kajak i uniemożliwiając fotografowanie łabędzi. Minąłem je w pędzie. Coś tam
pomruczały i zostały za plecami. Dobiłem do brzegu. Marózka zeskoczyła z jazu
pod mostem i popłynęła dalej do pracy w hodowli pstrągów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz