piątek, 31 sierpnia 2018

Ornitologiczna Łyna



Kurki z Kiernoza Wielkiego
Kiernoz i księżyc

Wyjechałem w nocy. Mgła ścieliła się na łąkach. Osiadała na trawie. Księżyc oświetlał krajobraz zimnym światłem. Chłód przenikał przez ubranie. Wiatru nie było. Wokół tylko cisza. Nawet brzasku nad horyzontem. Jechałem powoli. Mijałem zaspane zwierzęta i ptaki. Szukały ciepła na asfalcie. Niechętnie uciekały na pobocza. Przed Nową Kaletką ostro hamowałem. Przez szosę przebiegły łanie. Odczekałem, zanim ruszyłem dalej. Bałem się, że za łaniami pobiegnie zabłąkany cielak. W ubiegłym roku o tej porze słyszałem rykowisko. Tym razem las milczał. Tylko księżyc nie próżnował. Rozjaśniał mgłę i drogę. Zjechałem do Kurek. Znowu zwolniłem. Ledwo widziałem pobocze i poziome oznakowanie jezdni. Dolina Łyny była niewidoczna. Kiedy zwodowałem kajak, mgła osiadła na twarzy i rękach. Wiosłowałem nie pluskając. Przejąłem się ciszą.



Mgła

Kiernoz o bladym świcie

Na Kiernozie Wielkim obróciłem kajak ku staremu kościołowi. W świetle zamglonego brzasku nic nie było oczywiste. Nawet aparat spał. Zdjęcia pełne szumów. Bez wyrazu. W takiej chwili człowiek doznaje samotności. Półmrok. Mgła. Martwa woda. Jedyna fala to ta od kajaka. Słowem flauta. Żadnych ptaków. Księżyc spoglądał w lustro. Nie starał się. Wiosłowałem jak w malignie. Jakbym się nie obudził.


Sunę ku wyspie. Płoszę ospałe perkozy. Nawet nie nurkują. Odpływają w trzciny. Kury wodne są bardziej wystraszone, ale w oczeretach cichną. Próbuję fotografować jezioro. Powietrze jest mokre. Rozpuszcza krajobraz. Widzę tylko pasma leniwego światła, cienia i mgły. Przestrzeni nie czuję. Kontrasty ledwo widoczne. Aparat z trudem chwyta szczegóły, by wyostrzyć. Częściej słyszę pikanie i protest automatyki. Częściej odczytuję z wyświetlacza:
- Nie da się.

Na Łynie



Wiosłuję. Trwam w letargu. Myśli? Jakby zgasły. Wrażenia? Jakby ich nie było. W przesmyku między Kiernozami światła ciut więcej. Księżyc zszedł niżej. Fotografuję kikuty wyschniętych krzaków na brzegach. Wpatruję się w las, gdzie w czerwcu pozowały jelenie z młodymi. Dzisiaj pusty. Płoszę kaczki. Nie odlatują jednak. Wpływają w gęstwę zarośli. Nie podążę za nimi. Za ciasno. Za gęsto. Mijam kalinę. Obsypana owocami tak, że nawet w półmroku widzę czerwoną plamę. Jeszcze tylko korytarz w trzcinach. Śledzę zarośla, szukając bobrów. Nic. Żadnego plusku. Ni fali. Łyna milczy. Wypływam na uśpione jezioro.

Kiernoz Mały





Kajak sunie przez światło i mgłę. Liście nenufarów zostają za rufą. Fala od burt gaśnie, nie sięgając trzcin. Przecinam akwen w poprzek. Za punkt orientacyjny kępa brzóz. Czatownia czapli i błotniaków. Obserwują stamtąd łąki między Kiernozem Małym a meandrami Łyny. Badają wodną polanę od trzcin prawie po środek jeziora. 












Celując w ujście rzeki, czuję coraz większy opór płytkiej wody i zarośniętej wodorostami toni. Łapię za aparat, śledząc śmieszki, rybitwy, łabędzie pod trzcinami w towarzystwie łysek, kaczek, perkozów i perkozków. Tutaj zawsze jest widowisko. 









Na konarach najstarszej z brzóz dostrzegłem drapieżnika. Domyślam się, że błotniak. To jego rewir. Mogę się tylko domyślać. Za szaro. Mgła nadal nie ustępuje. Ptaszysko patrzy w lewo, w prawo, na wprost. Mam nadzieję, że wytrwa. Byłem coraz bliżej. Po chwili została tylko nadzieja. Drapieżnik odleciał. Nad łąki.




Łyna we mgle
 
Przyspieszyłem. Chciałem zobaczyć wschód słońca na Łynie za jeziorkiem Morze. Nie tracę czasu na olchy, których korzenie zniknęły pod wezbraną wodą. To przez zarośnięty nurt. Gąszcz wodorostów, liście grążeli, szuwary wzdłuż brzegów tamują pod koniec lata przepływ nurtu i podnoszą poziom lustra. Pod mostkiem w Brzeźnie Łyńskim mocno pochylam głowę i cierpliwie czekam, aż kajak znajdzie się po drugiej stronie. 



Stąd już niedaleko do Morza. Wiosłuję więc, mało co bacząc na płochliwe krzyżówki. Dopiero dalej za zatopionymi zasiekami z powalonych olch i brzóz spotykam dorosłego łabędzia w towarzystwie niewyrośniętego malucha. Który przejmująco popiskuje. Nie wygląda zdrowo. Rodzina chyba się rozpadła. Drugi z dorosłych prawdopodobnie zginął. Maluch ma niewielkie szanse, by dorosnąć. Ogarnia mnie smutek. Omijam ptaki, trzymając się brzegu i zarośli. Nic że trudno płynąć. Nie chcę ich płoszyć. Łabędzie czują moje intencje. Młody zanurza łebek w wodzie. Szarpie wodorosty. Napełnia brzuch. Mama śledzi moje ruchy. Zostawiam je w spokoju. Znowu jest cicho.





Kiedy docieram do jeziorka, w prześwicie rzeki dostrzegam białą plamę. Znajomy kształt:
- Czapla!
Serce zabiło. Aparat w pogotowiu.
- Zaraz odleci – myślę.



Jednak nie. Tkwi w kępie tataraku pod starą olchą. Widzi mnie, ale się nie płoszy. Patrzy w wodę. Szuka ryb. W jednej sekundzie rejestruję scenę skupienia, niedostrzegalnego uderzenia dziobem, połknięcia ogłuszonej ryby, zastygnięcia w bezruchu. Nie zdążyłem. Zdjęcie spóźnione. Aparat nie zarejestrował sekwencji...






Czapla znowu czuwa. Flauta sprzyja. Kajak nie pląsa na wodzie. Jestem zdumiony. Mam szczęście foto-nowicjusza. Mgła poprawia błędy kadrowania i nastawień. Naprawdę się dzieje. Ptak pozuje. Świadomie. Nie przeszkadza mu ruch wiosłem, gdy ustawiam kajak znoszony leniwym prądem rzeki. Nic sobie nie robi z mojego podpływania. Odlatuje z zakątka dopiero wtedy, gdy w zaroślach zaszczekał niewidoczny koziołek. 


Kiedy czapla zniknęła za trzcinami, pomyślałem:
- Na dobre.













Nie hałasuję jednak. Płynę przez nenufary. Wiosłuję ledwo ledwo. Tyle by czuć ruch. Opłaca się. Czapla osiadła w kępce turzycy i pałki wąskolistnej. Naprawdę się stara (ach ten antropocentryzm). Udaje, że jej nie ma. Aparat jednak wysupłuje bystre oko spomiędzy liści zarośli. 








Morze

Wystarczyło jednak, że chciałem za dobrze, by wystartowała z łopotem i wylądowała po drugiej stronie jeziorka. Najwyraźniej polubiła ten skromny akwen. Nie chciała go opuszczać. Dałem jej spokój.












 
Wpłynąłem więc na rzekę. Myśląc:
- Dla tego jednego spotkania warto kolebać kajakiem przez kilka godzin.

Okazało się jednak, że to zaledwie początek. Nad kolejnym zakolem spotkałem białą czaplę w towarzystwie siwej. Oba ptaki szybowały w pobliżu księżyca, zataczając kręgi. Co nimi powodowało? Krzyczały coś do siebie. Siwa plebejsko, skrzecząco. Biała arystokratyczniej. W końcu osiadły na konarach drzew i zniknęły w listowiu.




Słońce ozłociło wnętrze Łyny. Mgiełki otulały szuwary, pląsały nad wodą. Poczułem ciepło. Z dziewięciu stopni w Kurkach zrobiło się kilkanaście. Niemniej za każdym razem, kiedy wpływałem w cień, czułem dotyk przenikliwego chłodu. Dobrze że na grzbiecie zimowa kurtka. Wiosłowałem przez znajome kąty. Minąłem żeremie bobrów i zasieki z patyków pod wodą – siedlisko słodkowodnej gąbki, która nie potrafi odrosnąć. Żeremie okryła kołdra zielonej mierzwy. Łatwo przeoczyć. Z gąszcza dobiega histeryczne szczekanie koziołka. Nie może przestać. Wpadł w tarapaty? Obwieszcza strach? Nie jestem w stanie zareagować. Brzeg nieprzystępny. Gąszcz nieprzenikniony. Pomoc na nic się zda. Sam mogę wpaść w kłopoty. W końcu szczekanie zaczyna się przemieszczać. Chyba sobie poradził.

Brzeźno Duże


Nurt znowu zamiera. Rozpycham trzciny. Wyrosły na środku rzeki. Z każdym pchnięciem wiosła rozlewniejszej. To już jezioro. Brzeźno Duże. Fotografuję kępy pałki wąskolistnej odsłaniające pogodne lustro. 















Na skraju polany grążeli uwija się perkoz. Nurkuje. Znika. Rozglądam się. Dostrzegam charakterystyczne białe plamy. Wszędzie czaple. Dużo ich. Przelatują nad szuwarami. Brodzą w płytkiej wodzie. Nie dają się podejść. Jestem widoczny. Na nic powolne podpływanie. Granica tolerancji zbyt daleko. Ptaki poza zasięgiem obiektywu. Nad jeziorkiem Morze miałem po prostu szczęście. Tu go jakby mniej. Ale się cieszę. Flauta ułatwia życie. Lżej pływać. Łatwiej fotografować.








Przede mną zatoka i przejma na Brzeźno Małe. Każde pchnięcie wiosła przybliża do celu o dwa, trzy metry. Póki nie wpłynę na zarośniętą część akwenu. Postanowiłem zrazu, że nie będę przedzierać się przez łany oczeretu. Perspektywa jednak kusi. Wbijam się w sitowie. Wybieram wolne przestrzenie. Kajak sunie, skrzypi, rozgarnia łodygi. Chowam aparat pod burtę. Zewsząd woda. Jestem mokry. Okulary jak po deszczu. Słońce, ciepło, mitręga, rosa, oślepiające skrzenie. Daję radę. W gąszczu przestaję wiosłować. Odpycham się od splątanych łodyg. Jest coraz trudniej. Widzę jednak otwartą wodę. Tam celuję. Z ulgą wypływam z mierzwy. Zrzucam zgniłe liście z ubrania i kajaka. Ściągam pajęczynę z twarzy. Wycieram okulary. Znowu uruchamiam aparat. Jest błogo. Jak w dowcipie o kozie, którą rabi najpierw kazał wprowadzić do ciasnego mieszkania a po tygodniu wyprowadzić. Rodzinie się poprawiło. Jak mnie. Uwolniony z oczeretu poczułem komfort. Nie cenimy tego, czego nie dostrzegamy, póki brak tego czegoś nie zacznie doskwierać…





W świetle słońca sejmikują jaskółki. Są ich setki. Siedzą w trzcinach. Świergolą. Migają skrzydełkami. Podlatują ku sobie. Odlatują… Zamieszanie… Póki nie odfruną na zachód i południe z dnia na dzień bez pożegnania… To samo robią brzegówki nad Wisłą. Zawsze pod koniec sierpnia. Młode uczą się wspólnego polowania, latania w stadzie, debatowania w gąszczu łęgu lub na konarach powalonych drzew… Ten widok wzrusza. Przypomina o nieuchronności jesieni. Jeszcze lato, a jakby go już nie było… Wybujałe trzciny. Dzisiaj w bezruchu powietrza… Drzewa coraz mocniej osypujące się z liści… Robię zdjęcia, choć wiem, że nie oddadzą tego, co widzę i doświadczam…

Zanim odlecą





Płynę do Krzyża. Nie potrafię sobie odmówić tej przyjemności. Póki rzeki, póty wiosłowania. Mijam perkozki, gągoły. Śledzę lot białych i szarych czapli. Przeglądam zakątki zaspanej Łyny w poszukiwaniu tematów. Fotografuję odbicia starych olch w gładkiej powierzchni. Nurtu prawie nie ma. Wody nic nie marszczy. Tylko fala od kajaka zakłóceniem. Chcąc uwiecznić subtelne odbicia, czekam aż zmarszczki znikną w oczeretach lub na brzegu. Kolejne żeremie też zamaskowane. Ledwo je widać spod czapy pokrzyw, arcydzięgiela, szczawiu…

Krzyż

Na Krzyż wpływam kanałem wzdłuż łanu turzyc. Prosto się nie da. Zwarte sitowie i trzciny. Po drugiej stronie znowu biała czapla. Dzisiaj spływ pod jej znakiem. Stoi na skraju oczeretu i gapi się w wodę. Rozpadający się pomost w szuwarach okupują kormorany. Grzeją się w porannym słońcu. Próbuję podpłynąć do czapli. Robię tylko jedno zdjęcie. Podczas drugiego ucieka z kadru. Nie potrafię za nią nadążyć.



Jeziorko niewielkie. Celuję w kolejne ujście Łyny. Wypływa z turzycowej polany. Dolina tutaj szeroka, płaska. Ujęta w ściany lasu na wyniosłych skarpach. Kajak stawia opór. Pod wiosłem przepastny muł. Pióra wzniecają chmury. Zaraz jednak odnajduję nurt. Rzeka przyspiesza. Zarośla ścieśniły korytarz. Już nie wiosłuję. Odpycham się od mierzwy łodyg i liści o tnących krawędziach. Obejmuje mnie sierść Łyny. Burty trą o zwartą turzycę. O tej porze roku Łyna mniej przyjazna. To już nie czerwcowa łagodność. Zarośla wybujały. Zasłoniły krajobraz. Znowu moknę. Liście lśnią. Kulki jeżówki lśnią. Pajęczyny lśnią… I ta szeleszcząca cisza. Żadnego zaśpiewu. Tylko krzyk żurawi, skrzeczenie dzięciołów… Z daleka. Z głębi lasu…


Krzyż w baranicy

Kiedy Łyna doprowadza do ściany lasu na skarpie, zawracam. Nurt na całej szerokości zarósł trzcinami i pałką wąskolistną. To już nie swobodny trakt z wiosny. Tutaj trzeba się przedzierać. Nieomal jak przez przejmę między Brzeźnami. Widzę połamane łodygi. Ktoś spływał z góry. Musi – kajakowy desperat. Po powrocie do Kurek usłyszałem, że dwa dni wcześniej Mazurskie Kajaki dostarczyły sprzęt do Orłowa. Prawie do źródeł Łyny. Stąd te ślady. Cóż. Ja wolę o własnych siłach, preferując pływanie pod prąd, by zaznać później komfortu powrotu z prądem.

Nad Krzyżem zawisły chmurki. Baranicą przysłoniły słońce. Przestało oślepiać. Nieopodal polował kormoran. Uciekł, gdy próbowałem go podejść. Na otwartej wodzie wszystko widać. Zostawiłem za sobą łabędzie. Zaszyły się w kępie oczeretu z młodymi. 



Wpłynąłem na rzekę. Niebawem znalazłem się na Małym Brzeźnie. 















Odleciały

W zatoce po zachodniej stronie zobaczyłem kormorany. Nurkowały. Płukały skrzydła w wodzie. Baraszkowały. Gadały do siebie. Ich gęganie nie ma w sobie krzty śpiewu. Odpycha. Niczym bełkot pijaka. Podpływałem. Bliskość kajaka skłoniła je do ucieczki. Zatoczyły krąg nad jeziorem, formując klucz. Odleciały nad przejmą w kierunku Dużego Brzeźna. Znalazłem je potem siedzące na rybackiej kładce w odległym trzcinowisku.




Wracam. Brnę przez łany sitowia. Szukam wolnych od zielska przestrzeni. Wypatruję płynącej wody. Zarośla rzedną. Otwierają perspektywę zatoki. Odsłaniają ptactwo. Uwijające się wszędzie łyski, perkozy, dzikie kaczki… 






W ścianie listowia odkrywam czaplę. Usiadła w słońcu. Oglądała panoramę jeziora. Pomyślałem:
- Zachwyca się krajobrazem. Wrażliwość na piękno nie tylko moją domeną.
A potem skonstatowałem:
- Spacer po Łynie pod znakiem białej czapli…

Brzeźno Wielkie

Patrząc pod oślepiające słońce, z trudem namierzam wejście do rzeki. Nie wziąłem czapki z daszkiem. Trudno. Płynę na oślep. Bardziej czując kierunek, niż go widząc. Trafiam jednak bezbłędnie. Slalom między kępami pałki wąskolistnej, przeciskanie się przez trzciny, rozpychanie liści grążela… Wreszcie dopływam do cienia. Znajome żeremisko, znajome druty linii energetycznej zawieszonej nad rzeką, brzozy pochylone nad gąszczem mokradła… Wracam na Morze. Tutaj marudzę. Światło ustępującej złotej godziny maluje krajobraz odziany w baranicę chmur.



Lecz to nie zwieńczenie spaceru. Coś mnie niepokoi, gdy wpływam na rzekę i żegnam łabędzia ze schorowanym podrostkiem, który nadal kwili. W oczach migotają błękitne i turkusowe plamki. Śmigają nad wodą, znikają w krzakach i plątaninie nagich gałązek.
- Zimorodki? Tutaj? – nie wierzę oczom.





Rozglądam się. Nigdzie piaszczystych skarp, gdzie można wykopać norki. Tych zimorodków kilka. Nie potrafię zliczyć. Są za szybkie. Otoczenie zbyt bogate. Za dużo plam światła i cienia. Za dużo listowia. Tło utrudnia obserwację. Sięgam po aparat. Fotografuję na ślepo. Już nie chodzi o kadrowanie. Byle coś złapać. Ulotny refleks, plamę, cokolwiek, co udowodni, że to nie złudzenie. 


Wreszcie jest. Dostrzegam ptaszki, zanim odlecą. Pstrykam. Nerwowo. Na największym możliwym zbliżeniu. Aparat nie zawodzi. Jakby zdał sobie sprawę z niepowtarzalnej szansy. Wiem. Fotografuje człowiek nie aparat. A jednak złudzenie nie mija. Pierwsza sesja trwa sekundy. Ptaszki uciekają w kierunku Brzeźna Łyńskiego. Wiosłuję za nimi. 




Jeden z parki zawraca. Leci wprost na mnie. Rzucam wiosło. Celuję obiektywem. Za późno! Wylatuje z kadru. Śmiga koło uszu. Czuję powiew powietrza na policzku. Co za przygoda! Drugi uparcie odlatuje z biegiem rzeki. Zaczyna się foto-polowanie. Kilka razy wiosłem, by podpłynąć. Aparat w ręce. Namierzanie niebieskiej plamki. Pstryk. Ptak odlatuje. Osiada w krzakach nieco dalej. Sekwencja się powtarza. Na tle łódek przypiętych do kładek we wsi. Na tle zabudowań…



Zimorodek tu był. Przed sekundą.




Zimorodek prowadzi do mostka w Brzeźnie. Pokazuje kaczki śpiące na wynurzonym konarze. Przesiaduje między nimi ułamek chwili. Odlatuje. Przelatuje pod betonowym przęsłem. Co za uparciuch! Dlaczego nie poczeka! Na zdjęciach widać, jak siedząc tyłem do mnie, patrzy na boki. Co widzi? Mnie na pewno. Czujny jak ważka. Nie do sięgnięcia. Ścigam go jak ułudę. Rytuał się powtarza. Podpłynięcie, celowanie, kadrowanie, pstrykanie seriami. A nuż coś wyjdzie…

Leciiii........ Ledwo go widać.
Tutaj po lewej. Strzał niejako z biodra. Bez celowania.



Chwytam go w locie. Nic, że niewyraźny. Ważne świadectwo. Liczy się wzruszenie, które trwa od jeziorka Morze do Kiernoza Małego. Zimorodek na gałązce, zimorodek na tle trzcin, zimorodek w powietrzu, zimorodek startujący… Zdjęcia nietechniczne. Zaszumione. Z kajaka, który się wierci na rzece i buja. Co mi tam. Ważne że spotkałem. Tak dzieje się przygoda… 

Właśnie odlatuje

Jeszcze tylko zdjęcie olch, gdzie zimorodek zatrzymał się na chwilę (nie zdążyłem go uchwycić obiektywem), zanim odleciał nad staw. Zawrócił ku wybrance, która została za wsią. Wypłynąłem na Kiernoz.

Znowu Kiernoz Mały

Zdjąłem kurtkę. Było gorąco. Słońce rozgoniło baranicę chmur. Otworzyło niebo. Zalało krajobraz światłem. Prułem jezioro na skroś. Leniwy wiatr napierał na plecy. Przemknąłem przez taflę. Wcelowałem w korytarz przesmyku. Przepłynąłem przez meandry prawie nieruchomego nurtu. Obok żeremia. Wzdłuż szpaleru nagich gałęzi łozy oblepionych pajęczynami. Wśród kwiatów grążeli i białych lilii, czerwonolicej kaliny…   


Znowu Kiernoz Wielki


Niebawem znalazłem się na Kiernozie Wielkim. Zatoczka. Perspektywa. Widok Kurek z oddali między leśną wyspą a leśnym brzegiem. Obietnica odpoczynku dla wędrowca. Dla mnie zwiastun, że spacer się kończy. Dzień dojrzał. Krajobraz zrzucił nastrój tajemnicy.


To jednak nie koniec. Perkozy. Nurkowały, chcąc uciec od kajaka. Ten jednak sunął siłą inercji. Bezdźwięcznie. Jeden z ptaków wynurzył się tuż przed dziobem. Widząc bezruch, nie uciekł. Dał się fotografować z bliska. Patrzyłem w czerwone oko. Co za wrażenie! Drugi z perkozów karmił młode. Za każdym razem, gdy tylko się wynurzył, podrostki kwiliły, domagając się karmienia. Ich pisk świdrował powietrze. Sielanka. Mój foto-model wreszcie zanurkował.








Zanim zanurkował

Odpłynąłem. W kierunku obudzonej wsi i odgłosów przejeżdżających tirów. Jeszcze tylko wyspa. Niefotogeniczna w jaskrawym świetle. Jeszcze tylko zatoczka pod wiejskimi zabudowaniami, wejście na rzekę, most, rozkrzyczane dzieciaki w kajakach i ich opiekunowie usiłujący uczyć wiosłowania… I oto brzeg wypożyczalni kajaków. Dość na dzisiaj… Wysiadam… Koniec spaceru…


Panorama Kurek w przejmie Kiernoza Wielkiego