poniedziałek, 29 maja 2023

„If you cry because the sun has gone out of your life your tears will prevent you from seeing the stars” - Iceland's proverb

 


 

Od zeszłego tygodnia nie ma już nocy. Jest zmierzch żeglarski przechodzący w świt. Słońce na Warmii znika na siedem godzin, ustępując miejsca pomroczności jasnej. Rozprasza ją już od północy. 

 

Gwiazd nie uświadczysz poza tymi najjaśniejszymi, wyróżniającymi się na tle poświaty ciągnącej się nad północnym horyzontem i rozjaśniającej granat po przeciwnej stronie jakąś niewysłowioną szarością podobną do zamglenia.

 

Ta szarość nie usypia. Przeciwnie. Kiedy moszczę się w kajaku bujającym się na Łynie, jestem w samym środku koncertu, którego natężenie można porównać z natężeniem heavy metalowej muzyki puszczonej z podrasowanych głośników. Ptaki już nie śpią. Trzy tygodnie wcześniej były jeszcze cicho. Największym zaskoczeniem jednak chór rozgrzanych żab. Siedzą sobie takie w szuwarach i oczerecie skrywającym nurt Łyny i dobiegającej doń Marózki. Nadają tak, że czuję, jak skóra na twarzy drży…


 


Natężenie koncertu słabnie, kiedy wypływam na jezioro. Przez hałas przebija się wtedy kwilenie łysek, solówki trzciniaków, gadanie łabędzia w pobliżu (plącze się między zmurszałymi tykami, na których rozpinano niegdyś żaki), łopot skrzydeł spłoszonych ptaków... Kajak snuje się po ciemnej wodzie, trąca liście nenufarów, które wychylają się z błotnej toni omywającej łany oczeretu... 

Nagrawszy kilka fragmentów nocnego koncertu, odwracam się od brzasku nad Kurkami i wiosłuję na południe. Celuję w przesmyk między wyspą a zachodnim brzegiem, odbijając na środek, by uniknąć mielizny pod pochyloną umierającą olchą. 

Nie da się jeszcze fotografować. Księżyca nie ma. Podąża za słońcem. Aparat reaguje tylko na poświatę. Na południu nie ma jeszcze nawet błękitnej godziny. To sprzyja wiosłowaniu.

Jestem tylko ja, jezioro, ledwo zarysowany krajobraz, mgiełki między brzegami, ledwo dostrzegalne sylwetki ptaków na nieruchomej tafli, fala od dziobu i burt, plusk zanurzanego wiosła, wilgotne powietrze nasycone aromatem wody, szuwarów, pylących sosen, zaścielających wodę wszędobylskim pyłem… Płynę między ciemnymi ścianami boru zanurzony w koncercie. I rozmyślam nad sensem przysłowia z Islandii zaczerpniętego z jednego z filmów Louie Schwartzberga o krainie lodu z jego Moving art: If you cry because the sun has gone out of your life your tears will prevent you from seeing the stars.” W tym powiedzeniu o wiele głębszy sens, niż da się odczytać w pierwszej chwili…

Nie trzymam się brzegu przed wejściem na nurt Łyny. Jednak i tak czuję tępy opór pod kajakiem. Zwalniam. Nie szarpię wiosłem. Płytka woda nad mułem wymaga łagodności. Popycham więc kajak łagodnymi pociągnięciami pióra, odpycham się od korzeni i pędów grążeli, póki nie zaznam ulgi między zbiegającymi się brzegami i gałęziami łozy wystającymi z wody i turzyc…

 


Ostatni rzut oka na zamykającą się panoramę jeziora, wciąż w mroku, którego nie rozgania poświata brzasku spływająca znad lasu…


 


Wiosłuję cicho, by nie płoszyć. Kaczory i kaczki jednak czujniejsze. Startują z wody i z zakamarków przybrzeżnych zarośli. Kwaczą. Lecą z furkotem na tle zgaszonej powierzchni wody, a po wzniesieniu się na tle granatu... Przenikam przez zakola, zakręty, trę o zarośla wypełniające płytką toń... Wpadam w kolejny chór zrzędliwych żab. Nadają tak, jakby chciały dokuczyć konkurentom albo odstraszyć obcych. Nie widać ich na wodzie. Są w mierzwie, w którą nie wpłynę. Ta odrzuci precz siłą splątanych łodyg i liści, wysuszonych roślin i nowych pędów, barwiących wstęgę ciemniejszym pasmem odrostów. Trzciny na środku nurtu szurają o burty. Odgarniam je wiosłem. Przede mną zamglona przestrzeń…

 


Mgła spływa znad południowego brzegu jeziora na rozległą mieliznę. Na wschodzie powietrze czystsze. Tafla – lustro. Odbija grzbiety boru, poświatę brzasku. Obrazy falują za kajakiem. Sznur okręgów wznieconych wiosłem zanika, gdy podpływam bliżej rzeki. Celuję w majaczący prześwit w szuwarach. Kajak znowu zwalnia. Jest płytko. Powtarza się zabawa sprzed kwadransa, zanim wpłynę na odczuwalny nurt w korytarzu z trzcin i sterczącej łozy. Zaglądam jeszcze do rozlewiska za rozciętą groblą. Jest nieruchome. Żadnego przejawu życia na wodzie. Tylko odbicie malowniczej chaty na tle boru, obrazy olch, wierzb, leśnej ściany, tylko sylwetka czapli przelatującej nad jeziorem pozostawionym za zaroślami…

 


Koncert trwa. Budzą się kukułki, wilgi, kosy. Łęg nad rzeką rozbrzmiewa. Żeremie trochę zarosło od ostatniej wizyty. W łodygach tataraku i pod kępami turzycy trą się ukleje. Fala od kajaka wbiega z pluskiem pod odsłonięte korzenie olch i na piasek pod brzegami. Sunę pod mostek drogowy. Walczę z płytką wodą i kamieniami odbijającymi pióra wiosła. Przepływam pod betonowym sklepieniem. Wieś śpi. Tylko latarnie czuwają. Nie słychać nic poza odgłosami natury. To ten stan, którego doświadczam wyłącznie o świcie. Zachód słońca nie budzi takich emocji.

 




Nagrywam leśny koncert, leżąc w kajaku. Kilku solistów popisuje się wokalizami. Ich śpiew dźwięczny, czysty, bez oczywistego rytmu. Oddaje uczucia. Brzmi ekstazą. Pobrzmiewa pasyjnie. Skąd w tych małych gardziołkach taka siła przekonywania?...

Z żalem opuszczam miejsce. Wiosłuję bez pośpiechu pod leniwy prąd. Zahaczam piórami dno. Wciąż płytko, chociaż wody odrobinę więcej niż podczas ostatniego spaceru. Lawiruję między wystającymi pniami, konarami, gałęziami. Kajak trze o grzbiety kłód zagrzebanych w mule. Przepływam pod pochylonymi olchami, brzozami, wierzbami, osikami… Zakręt za zakrętem, zakątek za zakątkiem, komysze za komyszem, przeszkoda za przeszkodą… 




 

Rzadko sięgam po aparat. Ptaków nie sfotografuję. Zwierząt też nie. Cień wciąż gęsty nad wodą. Musiałbym mieć czulszą matrycę. Mogę co najwyżej rejestrować spotkania w pamięci… Mijam ostatnie domy wsi na grzbiecie nadrzecznej skarpy. Stoją nad podmokłą łąką z dala od brzegu i nurtu ospałej Łyny. Płoszę krzyżówki. Zamiast się zaszyć w niezliczonych zakamarkach rzecznego korytarza, odlatują za pochylone pnie martwych już drzew, zaszywają się w zaroślach, by ponowić ów spektakl, kiedy podpłynę.

 



 

W oddali już jeziorko dotknięte atrofią. Przemykam między omszałymi konarami obok pomnikowych olch, które wczepiły się obnażonymi systemami korzeniowymi w grunt helokrenowych wysięków. Wpływam na dywan grążeli. Rozgarniam muł, popychając ociężały kajak. Płynę w stronę samotnego łabędzia. Domyślam się, że drugi siedzi na gnieździe, ale gąszcz szuwarów skrywa miejsce. Wokół pustka. Ni żurawia na skraju oczeretu, ni bielika, ni rybołowa, którego udało się sfotografować kilka lat wcześniej z rybą w dziobie. Tylko rozśpiewana i zamglona przestrzeń wokół, zamknięta łęgiem po północnej i zachodniej stronie, ścianą sosen po wschodniej. Kilkadziesiąt uderzeń wiosłem przez swobodniejszą część rozlewiska i kajak znów grzęźnie w płyciźnie ujścia. Toń jednak głębsza. Nie wywalam skib błota nad powierzchnię wody jak wcześniej. Trafiłem w miejsce, gdzie nurt wyrzeźbił niepozorną rynnę.

 




Wita mnie kwitnący starzec. Nie kępa tylko pojedyncza mięsista łodyga z bujnym kwiatostanem. Witają odrosty tataraku, kosaćców, trzciny, kępy turzycy, szaleju na szczątkach gałęzi oblepionych mułem. Płynę aleją w obramowaniu drzew łęgu, wzdłuż rozległych polan, których wnętrza bronią przed spojrzeniami ciekawskich zarośla i gąszcz wodolubnych krzaków. Zmierzwiona zimą sierść bagna podniosła się pod naporem nowych pędów. 






 

Pchnięcie wiosłem za pchnięciem zbliża mnie do komnaty zająca wyrzeźbionego z korzeni upadłego drzewa i z porostów, patrzącego na pnie zanurzone w rzece. Brzask nabrał siły świtu. Do wschodu już niewiele brakuje. Mgła czyni honory, zdobiąc kadry. Jest kameralnie, śpiewnie. Jest aromatycznie. Jest jak powinno być… Nawet ptasi drobiazg, rokitniczka, daje się uwiecznić aparatem…

 





Kolejne jezioro tuż tuż. Przez szuwary i zarośla mokradeł widzę otaczającą je ścianę boru uniesionego stokami rozległej doliny. Muszę tylko przez kilka zakrętów, muszę nad gałęziami wbitymi przez bobry w dno nieopodal zarośniętego i chyba porzuconego już żeremia, przez zasieki zatykające nurt w towarzystwie kwitnącej gronami dużych kwiatów kaliny (czeremchy już przekwitają, więc ich zapach słabszy). Jeszcze szuwary w złotej godzinie ściskające bezwolny nurt, białe czaple zrywające się znienacka, chociaż płynę cicho, ledwo pluskając leniwie zanurzanym wiosłem. Widzą mnie przez szpary w zwartej mierzwie łodyg…

 





Wypływam na otwarte lustro, wydostawszy się z dywanu grążeli zasypanego sosnowym pyłem. Woda wygląda tak, jakby ktoś rozlał farbę. Odwracam się ku słońcu. Nie spostrzegłem nawet, kiedy uniosło się nad horyzont, prześwietliło wilgotne powietrze i mgłę nad rozśpiewanymi szuwarami i oczeretami.

Jezioro śpi. Wiatru nie ma. Jego powierzchnia lustrem odbijającym obrazy nieruchomych brzegów, przelatujących mew, czapli, kormoranów. Perkozy snują się ospale. Łabędzie krążą w zatoce prowadzącej na kolejny akwen. Białe czaple, których tutaj więcej niż szarych, polują w oddalonych szuwarach, między szczecinami osoki aloesowatej, na tle pasma turzycy utkanej kępami kwitnącego starca. Nie dostrzegam jednak czarnych rybitw. Zachwycających w locie niczym jaskółki…

- Nie doleciały jeszcze? – zastanawiam się.

O tej porze powinny już gniazdować.

 








Próbuję podpłynąć do czapli. Jedna z nich bada wodę, krocząc z rozmysłem wśród pędów odrastających pałek szerokolistnych. Fotografuję z daleka. Jest płochliwa. Szczęście mi sprzyja umiarkowanie. Chciałbym bliżej, lecz wiem, że dzisiaj nie powtórzę ujęć z Jeziora Omulewskiego albo ujęcia z zakątka, skąd z jeziorka Morze wypływa Łyna. Czapla wydaje się zaaferowana. Jednak bacznie lustruje otoczenie. Obiektyw ustawiony na najdłuższą ogniskową… Cóż. Więcej nie udało mi się dokonać, chociaż słońce za plecami…


Widok jeziora pod wschodzące słońce malowniczy. Nastrój pastelowy. Delikatny delikatnością japońskich rycin i grafik. Wody nie mącą fale. Mgła zmiękcza światło inaczej. Nie wznieca feerii barw i odcieni. Zastygam w bezruchu, odpoczywając przed następnym odcinkiem… Coś jest w powiedzeniu, że najbardziej lubimy piosenki, które znamy. To samo o krajobrazach. Jedno, co zaskakuje:

- Pejzaże fotografowane z tych samych miejsc, lecz w różnym czasie, o różnych porach roku, nigdy nie są takie same… Pogoda, przejrzystość powietrza, pora dnia (koniecznie o świcie jak dla mnie), to jedno, samopoczucie fotografującego to drugie…


 

Wiosłuję wzdłuż nieprzystępnych zarośli. Tutaj mniej sitowia i pałki wąskolistnej. Kwitnący starzec zdominował pas suchych szuwarów poprzerastanych już gąszczem świeżych pędów, przytulił się do kulistych kęp turzycy ostrolistnej unoszącej pałeczki (kłosy) dojrzewających nasion. Gdzieniegdzie dostrzegam odrosty skrzypów z charakterystycznymi stożkami wzrostu. Obraz w złotej godzinie nie do podrobienia…

 







Kaczory i kaczki wciąż panikują. Do białych czapli nie sposób podpłynąć. Łabędzie pochowały się w oczeretach. Żurawie krzyczą spod lasu i spoza ochronnych łanów mierzwy. Wszystko takie nierealne. Przenikam zarost przejmy. Kieruję się ku kładce kanałem wyciętym w szuwarze. Rozpycham pocięte łodygi i liście. Wypływam na jezioro oblane srebrem. We mgle snują się perkozy. Fotografuję je na tle słonecznego warkocza. Woda zasypana sosnowym pyłem. Z toni wychylają się czubki rdestnic. Za miesiąc jezioro wypełni się podwodną mierzwą…

 






Kolejne przejście między jeziorami zachwyca. Łęg na mokradle z lewej rozbrzmiewa koncertem i szelestami. Coś błądzi w zaroślach, pluskając. Bór z prawej za olchami i gąszczem paproci, łozy, kwiatów, za rumowiskiem próchniejących gałęzi oplątanych pnączami, za czarnoziemem helokrenowych źródlisk wypływających spod stoków doliny siedliskiem mnóstwa kwiatów. Architekci ogrodów czerpaliby pomysły bez ograniczeń, patrząc na uśpioną powierzchnię z odbiciami drzew, spóźnionych kaczeńców, rozkwitającej kaliny, naręczy kwiatostanów w formie baldachimów…

Aleja wiedzie do ostatniego jeziora na szlaku. Wieńczy ją łan sitowia i skrzypów, polana rdestnic, które wyłoniły się z toni, zmurszała kładka służąca ptakom za punkt obserwacyjny. Kilka lat wcześniej wychodziłem na jej pokryte porostem deski wyprostować się po długim siedzeniu na kapokach. Dzisiaj już się rozpadła. Nad wodę. po niej nie dojdziesz. Jest tylko zanikającym antropogenicznym akcentem w krajobrazie. Jak zmurszałe szczątki kładek pod ścianą wyniosłego boru po prawej…

 




Przepływam mimo, wpatrując się w łabędzia krzykliwego i parę żurawi spacerujących skrajem turzycowiska nieopodal ostatniego ujścia rzeki. Nie krzyczą na mój widok. Przeglądają gęstwę w poszukiwaniu jedzenia. Domyślam się obecności piskląt. Nie zbliżam się. Fotografuję z daleka. Skręcam za kępę szuwarów. Odnajduję wejście. Muł dokuczliwy. Woda wezbrana o kilka centymetrów. Kajak nie grzęźnie. Obejmują mnie pokryte rosą turzyce. Schodzę żurawiom z oczu. Przestaję widzieć ich peryskopy. Ogarnia mnie śpiew trzciniaków, świerszczaków, łozówek, rokitniczek… W zaroślach ruch.

 



Nie wiosłuję. Odpycham się od zwartych kęp turzycy. Kurtka mokra, burty mokre. Woda skapuje na spodnie. Jest pięknie w słonecznym świetle. Dywan mnie zagarnia, lecz wypiętrzony odrostami nowych roślin nie pozwala zajrzeć w swoje wnętrze. Czasem tylko otwiera się jakaś polanka pokryta wodną trawą i wydeptanym przejściem przez bród. Dolinę zwieńcza wzniesienie pod Orłowem… Łabędzie przelatują nad nurtem. Białe czaple wciąż krążą nad głową. Jedna para uparła się prowadzić mnie w górę wąskiej rzeki. Odlatuje, kiedym blisko i hałasuję w odrostach jeżówki przegradzających korytarz albo w ciasnych zakrętach pełnych zwleczonych z brzegu gałęzi… Znowu się spotykamy w nieoczkiwanym miejscu…

 



Łyna dzisiaj łaskawa. Pozwala dotrzeć do strumienia odwadniającego mokradła pod Orłowem. Próbuję weń wpłynąć, widząc wartki prąd wody. Grzęznę jednak po kilkudziesięciu metrach pod chwiejną amboną na skraju obiecującego łęgu. Dalej nie próbuję pod groźbą zasypania burt kwaśnym czarnoziemem z podmywanych brzegów.

 

 



Płynę pod prąd Łyny, wybierając co głębsze miejsca rozlanego nurtu. Pochylam się pod gałęziami pochylonych olch, odpycham wiosłem od wypukłości dna, brnę w olchowym tunelu do widocznych w perspektywie pni przegradzających rzekę. Tutaj zwykłem kończyć.

 

 





 


Dzisiaj od dalszego spaceru odwiodły mnie… czaple. Te same, które zwodziły na pokuszenie od ostatniego jeziora na szlaku. Dostrzegam je za pniami. Ze zdziwieniem. Polują. Co i raz połykają jakąś zdobycz. Ryby? Ślimaki? Małże? Bawią się własnym towarzystwem… Filmuję i fotografuję z daleka, zaznaczając na ekranie dotykiem cel nad pniami i pod sufitem majowego listowia. Inaczej się nie da. Aparat sam z siebie ostrzy na innych szczegółach kadru. Radzę sobie. Czaple poruszają się z gracją. Czasem szybko, gdy sięgają po zdobycz, czasem w tempie zwolnionego filmu, gdy rozglądają się wokół. W ich ruchach odczytuję skupienie, celowość, przyjemność zarazem…

 




Wycofuję się rufą do przodu. Wąskie koryto nie pozwala obrócić kajaka. Opuszczam zakątek z żalem. Chciałbym zatrzymać się na dłużej, lecz słońce coraz wyżej, wiatr się wzmaga… Wszystko teraz widzę tak, jakby czas się cofał. Póki nie znajdę miejsca, by popłynąć dziobem do przodu. 

 

 




 

Rzeka niesie przyjemnie. Nie muszę wiosłem. Nic nie muszę. Zarośla i prąd same kierują kajakiem. Mimo to płoszę dorodnego jelenia. Odpoczywał pod rozległą kępą łozy i wierzb w zakolu rzeki. Podniósł łeb z zaczątkami poroża w scypule. Spojrzał na mnie gotów do skoku. Sięgam po aparat, lecz on w tej samej chwili obraca się bokiem, znika za mijaną kępą tataraku i trzciny. Łudzę się, że spróbuje przejść przez rzekę. Akurat wypływam z zakrętu osłonięty mierzwą. Próżna nadzieja… Nagrodą pocieszenia zdjęcie trzcinnika na kwiatostanie pałki szerokolistnej rozwiewanym przez wiatr. Tuż przed Krzyżami. Żurawi już nie spotkam.

 



Powrót w dzień nie rajcuje. Rzeka i jeziora nadal piękne lecz pozbawione magii świtu. Światło, które przywołuje upał (rozpinam kurtkę), kontrasty, które stawiają automatyce aparatu szczególne wymagania (chybotliwy kajak nie pozwala na ręczny dobór parametrów), znużenie wysiłkiem… wszystko to przytępia wrażliwość i refleks obserwatora.

Kormorany polują w jeziornej toni nieopodal omszałego pomostu? Niech polują.

Perkozy tokują na wodzie? Niech tokują.

Czaple podrywają się do lotu nad kolejnym jeziorem? Niech lecą. Ścigać ich nie zamierzam.

Kiedy bieleją stadem w szuwarach odległego brzegu, mijam je obojętnie. 



 

Wpływam w korytarz z trzcin, pałki szerokolistnej, sitowia. Mijam rozśpiewany zakątek bobrów, kąt rozjarzony kiściami kwiatów kaliny, brzozy zanurzone w wodzie, komnaty skleconego „na miarę naszych możliwości - Bareja” zająca z korzeni, mchu i porostów, kolejne zakręty, zanurzone w piasku i mule małże, pędy i pąki żółtych grążeli, szczegóły brzegów…

 

Dopiero za Morzem ożywiam się na widok przelatującego zimorodka. W foto-polowanie wmieszają się dzięcioły. Jakby chciały przeszkadzać. Wszędzie ich pełno. Słyszę ich pokrzykiwanie, werble, furkot skrzydeł. Przysiadają na pniach tuż nad wodą, ale kiedy kieruję obiektyw, chowają się za nie i patrzą przez futro mchów. W ten sposób przegapiam zimorodka, który kolejny raz podrywa się sprzed kajaka i ucieka w zbawcze listowie, by zasiąść w innym łowisku... I tak wciąż aż do Brzeźna Łyńskiego.

 






 

Za mostkiem dopada mnie wiatr. W twarz. Na jeziorach czeka utrudniająca powrót fala. Nic to. Znużenie takie, że obojętnieję.

Czapla wpatrzona w żeremie bobra? Niech stoi.

Kaczory płoszące ją kwakaniem? Nic to.

Czapla na brzozach nad ujściem Łyny? Kajak pode mną tańczy, jak mu się podoba. Dwa ujęcia i ptak odlatuje. Siada na kikucie kilkaset metrów dalej. Nad jeziorem…

Wracam, trzymając się zachodniej strony jezior. Tak łatwiej. Pod trzcinami i pod osłoną drzew wiatr i fale mniej dokuczają. Panorama Kurek coraz bliżej. Pochylona olcha z resztkami listowia na wysychających konarach, wieńcząca cypel wyspy, coraz bliżej.

 





Za wyspą spotykam łabędzie z czeredką młodych. Tu się zatrzymuję. Fotografuję, wybierając za tło ścianę boru. Maluchy rozczulają…

Jeszcze tylko perkoz z dwójką pasiastych pisklaków na grzbiecie. Wiatr kręci kajakiem. Zdjęcia nie wychodzą. Z krótkiego tête-à-tête pozostaje w głowie zapamiętany obraz troskliwego perkoza, który z obawy o młode nie próbuje nawet zanurkować…

Jeszcze tylko odcinek Łyny pod mostem, między zabudowaniami wsi i do pomostu kajaków mazurskich… Na dziś wystarczy…  If you cry because the sun has gone out of your life your tears will prevent you from seeing the stars.” Nie zamierzam więc się rozczulać…