niedziela, 29 grudnia 2019

Ustrych w październikowej szacie

Słońce dopisało. Świeci. Jest ciepło. Warmińsko-mazurska jesień nad Ustrychem w pełni. Napisałem tak, bo to w istocie pogranicze. Granica Warmii w jej ostatecznym kształcie przebiega na południu przez Kurki i na wschodzie między Bałdami a Butrynami, a potem przez Łajs i Kośno nad Kośną wypływającą z jeziora Kośno.











Samochód został przy jazie spiętrzającym Ustrych. Ścieżka powiodła brzegiem, potem skarpą nad powalonymi drzewami, których pnie i gałęzie zaległy ku wodzie. Zbiegła na cypel pod stary dąb, skąd roztacza się widok na jesienny Ustrych. 










Brzegi płonęły paletą jesieni. Słońce prześwietlało przestrzeń na skroś, wydobywając światłocienie, kontrasty, rozjaśniając mroczne zakamarki drugiej strony jeziora i brzegu unoszącego mocarne drzewa, które przeglądały się w lustrze wody. 








Mika biegała tu i tam za splątanymi tropami. Wspinała się na pochylone graby, omszałe olchy. Właziła na pnie dębów, które przed laty runęły do wody. Przyglądała się rybom pluskającym wśród nagich konarów wystających z toni. Wracała do nas i rozpoczynała zabawę od początku.
















Szliśmy niespiesznie pod światło sączące się przez listowie drzew porastających stoki nadjeziornych wzniesień. Wypatrywaliśmy ostatnich kwiatów wyglądających spomiędzy liści zaściełających ziemię szeleszczącym dywanem. Fotografowaliśmy smugi światła przeciskające się przez dach lasu. Wszędzie panowała cisza. 


Jeden z architektów lasu

Nie słychać już ptaków lata. Powierzchnia jeziora była pusta. Żadnego kwilenia, pokrzykiwania, werbli, klangoru, pisków, treli. Cisza. I obraz przemawiający kolorami.









Przypadałem do każdego okna w ścianie nadbrzeżnego lasu, by spojrzeć na jezioro i chwycić obiektywem zakamarki przykuwające uwagę. Porównywałem obrazy z tymi zapamiętanymi z kajaka.




Ustrych jest tajemniczy. Wypełniony komyszami. Przemawia. Przekraczając kolejne pnie zagradzające ścieżkę, spodziewam się za każdym razem czegoś zaskakującego. Dzisiaj jednak dominował spokój. 


Szliśmy przez medytujący krajobraz do półwyspu. Deptaliśmy błotnistą ścieżkę między olszynami i grabami pod okapem starych klonów, dębów, sosen, świerków, osiki, lip... Gdzieś w pobliżu biegały po drzewach wiewiórki, wydając charakterystyczne cmokanie… 








Potem ujrzeliśmy polanę. Wyłoniła się spomiędzy pni grabiny zamykającej ścieżkę. Jezioro pyszniło się rozedrganą perspektywą pełną refleksów, odbić, iskier. Drobna fala przemierzała akwen z południa na północ, zamierała na piasku między trzcinami…






Poczułem ciepło na twarzy. Przymknąłem oczy. Usłyszałem szelest żółknących trzcin. Chciałbym tak dłużej, lecz Mika trąciła nosem kolano. Chciała iść dalej. Pod brzozy na końcu półwyspu. Cóż było robić. Kiedy patrzy w oczy, serce topnieje niczym wosk…










W przesmyku pływały gągoły. Samiec i samiczka. Nurkowały, co i raz uciekając z kadru. Wypływały kilka metrów dalej, burząc lustro wody trzepotem skrzydeł, zamieniając odbicia pni w tańczące wstęgi.



Czas zwolnił. Obrazy zastygły…



Dopiero widok Miki szykującej się do skoku w wodę z pochylonego pnia wyrwał z letargu…




Gdybyż można było zatrzymać ostatnią poświatę lata w październikowej jesieni na dłużej…