Słońce dopisało. Świeci. Jest ciepło. Warmińsko-mazurska jesień nad Ustrychem w pełni. Napisałem tak, bo
to w istocie pogranicze. Granica Warmii w jej ostatecznym kształcie przebiega na południu
przez Kurki i na wschodzie między Bałdami a Butrynami, a potem przez Łajs i
Kośno nad Kośną wypływającą z jeziora Kośno.
Samochód został przy jazie spiętrzającym
Ustrych. Ścieżka powiodła brzegiem, potem skarpą nad powalonymi drzewami, których
pnie i gałęzie zaległy ku wodzie. Zbiegła na cypel pod stary dąb, skąd
roztacza się widok na jesienny Ustrych.
Brzegi płonęły paletą jesieni. Słońce
prześwietlało przestrzeń na skroś, wydobywając światłocienie, kontrasty,
rozjaśniając mroczne zakamarki drugiej strony jeziora i brzegu unoszącego mocarne drzewa, które przeglądały się w lustrze wody.
Mika biegała tu i tam za splątanymi tropami.
Wspinała się na pochylone graby, omszałe olchy. Właziła na pnie dębów, które
przed laty runęły do wody. Przyglądała się rybom pluskającym wśród nagich
konarów wystających z toni. Wracała do nas i rozpoczynała zabawę od początku.
Szliśmy niespiesznie pod światło sączące się
przez listowie drzew porastających stoki nadjeziornych wzniesień.
Wypatrywaliśmy ostatnich kwiatów wyglądających spomiędzy liści zaściełających
ziemię szeleszczącym dywanem. Fotografowaliśmy smugi światła przeciskające się przez dach
lasu. Wszędzie panowała cisza.
Nie słychać już ptaków lata. Powierzchnia jeziora była pusta. Żadnego kwilenia, pokrzykiwania, werbli, klangoru, pisków, treli. Cisza. I obraz przemawiający kolorami.
Jeden z architektów lasu |
Nie słychać już ptaków lata. Powierzchnia jeziora była pusta. Żadnego kwilenia, pokrzykiwania, werbli, klangoru, pisków, treli. Cisza. I obraz przemawiający kolorami.
Przypadałem do każdego okna w ścianie
nadbrzeżnego lasu, by spojrzeć na jezioro i chwycić obiektywem zakamarki
przykuwające uwagę. Porównywałem obrazy z tymi zapamiętanymi z kajaka.
Ustrych
jest tajemniczy. Wypełniony komyszami. Przemawia. Przekraczając kolejne pnie
zagradzające ścieżkę, spodziewam się za każdym razem czegoś zaskakującego.
Dzisiaj jednak dominował spokój.
Szliśmy przez medytujący krajobraz do półwyspu.
Deptaliśmy błotnistą ścieżkę między olszynami i grabami pod okapem starych
klonów, dębów, sosen, świerków, osiki, lip... Gdzieś w pobliżu biegały po
drzewach wiewiórki, wydając charakterystyczne cmokanie…
Potem ujrzeliśmy
polanę. Wyłoniła się spomiędzy pni grabiny zamykającej ścieżkę. Jezioro
pyszniło się rozedrganą perspektywą pełną refleksów, odbić, iskier. Drobna fala
przemierzała akwen z południa na północ, zamierała na piasku między trzcinami…
Poczułem ciepło na twarzy. Przymknąłem oczy.
Usłyszałem szelest żółknących trzcin. Chciałbym tak dłużej, lecz Mika trąciła
nosem kolano. Chciała iść dalej. Pod brzozy na końcu półwyspu. Cóż było
robić. Kiedy patrzy w oczy, serce topnieje niczym wosk…
W przesmyku pływały gągoły. Samiec i samiczka.
Nurkowały, co i raz uciekając z kadru. Wypływały kilka metrów dalej, burząc
lustro wody trzepotem skrzydeł, zamieniając odbicia pni w tańczące wstęgi.
Czas zwolnił. Obrazy zastygły…
Dopiero widok Miki szykującej się do skoku w
wodę z pochylonego pnia wyrwał z letargu…
Gdybyż można było zatrzymać ostatnią poświatę lata w październikowej jesieni na dłużej…