sobota, 23 lipca 2022

W klimatach podzwrotnikowego lata na Jeziorze Łańskim


 

Jezioro Łańskie zaliczone. Dopłynąłem do samego końca. Powrót był uciążliwy. Pod wiatr. Miała być flauta, a jednak poczułem coś innego. Mimo to dałem radę.

Zaczęło się od srebrzystych obłoków nad północnym horyzontem. Dzisiaj ledwo zaznaczonych w porównaniu do obłoków oglądanych dokładnie rok wcześniej, o czym przypomniał Facebook. Spojrzałem na nie i nawet nie wyjąłem aparatu.

Potem jak zwykle. Przegląd lipcowego nieba. Księżyca tylko pół. Nieopodal Saturn, Jowisz, Mars i oczywiście najjaśniejsza o tej porze Wenus. Chociaż Księżyc chudnie, nadal oświetla okolicę. Szkoda, że srebrzyste obłoki mało wymowne. Horyzont za bardzo rozjaśniony w porze bezpośredniego przeistaczania się żeglarskiego zmierzchu w żeglarski świt.

Odbijam od murawy. Łyna zalała piasek zejścia. Myślę, co będzie pod mostkiem dla krów. W ubiegłym roku przenosiłem kajak obok, kiedy dziób uderzył o drewniane przęsło pod poręczą… Nic to. Płynę. Wiosłuję. Wokół ciemna cisza. Szuwary senne. Żadnego dźwięku. Wiosenne wzmożenie i koncertowanie odeszło w przeszłość. Kieruję się plamą nurtu obramowanego trzcinami. Nawet ryby nie pluskają. Flauta. Świat w malignie. Światła Kurek gasną. Światła Ząbia coraz mocniejsze. Księżyc góruje i oświetla co może przez zarysy kwiatostanów i liści nad głową.

Dostrzegam dwa jasne kontury na wodzie:

- Łabędzie.

Zaczynają płynąć. Gaworzą. Jakby oburzone. Kiedym blisko, podrywają się do lotu. Nie startują jednak. Machają skrzydłami, uderzają łapami o powierzchnię, znikają za zakrętem. Plusk rozbryzgiwanej wody i łopot skrzydeł cichnie. Na chwilę jednak. Znowu je widzę. Doradzam w duchu:

- Skryjcie się w zaroślach. Ominę was.

Telepatia nie działa. Sytuacja się powtarza. Zaczynam odczuwać wyrzuty sumienia. Zakłócam im sen w środku nocy. Kiedy jednak myślę, że za kilka godzin słońce zacznie palić z bezchmurnego nieba i podniesie temperaturę do bezwietrznego upału (taka prognoza), wyrzuty znikają.

Para łabędzi niestrudzenie ściga się z kajakiem. Nurt ściśnięty przez wodorosty wypełniające rzeczne koryto przyspiesza. W prześwicie rozszerzonej rzeki dostrzegam rodzinę. Te łabędzie z wyrośniętymi już pisklętami nie przejawiają strachu. Trzymam się ściany trzcin po drugiej stronie. Ocieram się o mokre liście. Wszystko dla poczucia bezpieczeństwa mijanych ptaków. Zostają za rufą. Beznamiętne. O takie współdziałanie mi chodzi. Primum non nocere.

Para łabędzi wciąż przede mną. Nie próbuje się ukryć, chociaż ma gdzie. Łyna rozlewa się w szuwarach, wypełnia podmokłe łąki i kąty, gdzie można przeczekać. Nic z tego. Nie korzystają. Wciąż podlatują do przodu. Przeszkadzają w kontemplacji ciszy, która w końcu zaczyna pobrzmiewać pojedynczymi kwileniami. Między ścianami szuwarów, zamykających niebo nad głową, obserwuję migające w przelocie jaskółki. Gdzieś gra świerszczak, odzywa się trzciniak. Lecz to nie śpiew. Co najwyżej krótkie pogaduchy z sąsiadami. Może ostrzeżenia przed intruzem w kajaku.

Dopływam do pól pod lasem. Pustych. Jeleni nie ma. Gdyby nawet były, światło księżyca nie wystarczy. Aparat nie reaguje na przyciśnięcie migawki, chociaż ustawiony na nocne zdjęcia. Automatyka z elementami sztucznej inteligencji - jej wierzę, na niej polegam…

Mijam kępy sitowia, które wyrosły na środku rzeki. Przepycham się przez dywany łodyg z połamanych i wyrwanych trzcin, które ugrzęzły na wynurzonych kępach wodorostów. Wybieram ledwo zarysowane ścieżki wody między plamami rozplenionego zielska. Para płochliwych łabędzi w końcu chowa się za kolejną z kęp. Mijam je, nie wiosłując. Jeden z łabędzi ucieka w zarośla, drugi startuje, uderzając łapami o wodę. Wznosi się. Po chwili opada na rzekę za plecami.

- I po co tyle wysiłku? – strofuję go w myślach.

Kajak uderza dziobem o przęsło mostka. Drewno odpowiada głuchym dźwiękiem. Brakuje kilku centymetrów. Patrzę na mokry piasek zdeptany kopytami krów przychodzących do wodopoju. Czuję niechęć do wyjścia z kajaka.

- A gdyby tak położyć się w środku? – kombinuję.

Kładę się na dnie. Chowam wszystkie wystające przedmioty. Dziób opada. Wchodzi pod przęsło.

- Dam radę – cieszę się.

Wpycham się. Bale przęsła tuż nad oczami. Klaustrofobia pewna. Atak paniki prawdopodobny. Kilka sekund oczekiwania. Wypływam. Tylko się pozbierać, uporządkować klamoty, usiąść na siedzisku i na podwyższeniu z kapoków, chwycić wiosło, poczuć miękkość rozgarnianej wody…

Łyna niesie w las. Nagrywam dźwięki rzeki. Zaczyna się spektakl. Spod ściany lasu podrywa się żuraw. Jego sylwetka zaznaczona ciemnym konturem na tle gasnących srebrzystych obłoków i nieśmiałego brzasku w perspektywie rzeki. Nie krzyczy. Szybuje nad oczeretem… Tuż po nim startują czaple. Pierwsza, druga… sekundę później para, w końcu stadko…

- Sabat czarownic?

Kraczą. Łopocą skrzydłami. Odlatują na mokradło po lewej ręce. Żadna nie kwapi się nad jezioro, które przed nimi.

Wpływam między dywany grążeli i wodorostów nie mieszczących się w toni. Wiosło zanurza się w mierzwie. Z pływającego galimatiasu liści, łodyg, plątaniny rzęsy i sznurów podrywają się kaczki. Kwakanie, panika, trzepot skrzydeł, nerwowy lot z nurtem rzeki. Kiedy myślę, że to wszystko, trącone wiosłem podrywają się następne krzyżówki. Jakby wyrwane z katalepsji. Dziwię się:

- Chciały przeczekać?

Nie dostrzegłem ich w świetle brzasku. Tak wtopiły się w tło.

Księżyc nie sięga tutaj o tej porze przez gałęzie sosen i olch obok. Nie rozjaśnia rzecznej perspektywy. Kłaniam się gałęziom ledwo zarysowanej olchy, pochylonej nad samą wodą:

- Jakim cudem trzyma się brzegu? To wbrew grawitacji…

Płynę więc podekscytowany. Kajak sunie przez perspektywę rozjaśnionej tafli, która odbija brzask nieba. Ani mgły, ani powiewu. Tylko plusk wiosła i spłoszonych ryb, tylko ptasie słowa – nie śpiew, tylko szelesty w trzcinach obok… Słowem – zapowiedź skwarnego dnia.




Wypływam na jezioro. Nie ustaję. Wiosłuję w cyklu 50 minut rytmicznego wysiłku, 10 minut polegiwania. 

 

 

 

 

 

 


Flauta rozpostarła lustro po horyzont. Kajak tnie zwierciadło. Ptaki odpływają na bok. Wokół cisza. Płynę środkiem. Brzegi odstępują. Wybieram najkrótszą trasę do najdalszej zatoki jeziora. Wszystko mi sprzyja. Rytm wiosłowania euforyczny. Wrażenia jak na jeziorze Kalwa pod Pasymiem podczas pływania kajakiem w wieczornej ciszy, po oderwaniu się od książek z matematyki i fizyki przed egzaminami wstępnymi na Politechnikę. Stanąwszy na przerwę, filmuję brzeg dzierzguńskiego cypla zwieńczony sterczącą w skos olchą.




 

- Co za widok przez szkło zaparowanego obiektywu!

 

 

 

 

 

 




 

W oddali snują się wędkarze. Nad mielizną na środku jeziora pływają łabędzie... Nade mną mewy i rybitwy... Z konara umierającego drzewa za trzcinami podnosi się bielik i szybuje nad lasem…

 

 


Oryginał

I jego odwrotność

 

Kiedy ptaki znikają, wraca bezruch. Uderzający. Prowokujący do stwierdzenia, że ten zakątek dziełem sztuki. Jest w nim wszystko: symetria sprawiająca, że po odwróceniu obrazu z trudem odkryjesz nienaturalność przestrzennej orientacji; perspektywa obiecująca nieznaną przyszłość, nawet wtedy, gdy płynąc do jej widocznego kresu, wiesz, dokąd zmierzasz; paleta barw nadchodzącego dnia, bez srebrzystych obłoków, które zgasły w łunie; kontemplacja – na tle zamarłego czasu, bo właśnie w tej zarejestrowanej chwili nic się nie zmienia… Świat zredukowany do kształtów, proporcji, bezwymiarowych liczb, bez kaprysów kwantowych fluktuacji  – zda się – na chwilę zastygłych…



Kiedy brakuje ruchu czy jakiejkolwiek zmiany kształtów, poczucie upływu czasu wydaje się zanikać…







W takiej chwili łatwiej pojąć snute przez Juliana Barboura w ostatnim rozdziale Nowej teorii czasu rozważania o czasie jako zjawisku wtórnym wobec nieustannej zmiany kształtów Wszechświata. Zapewne nigdy nie zbadamy i nie opiszemy w sposób skończony otaczającej nas czasoprzestrzeni, bo nie istnieje żadna skończona matematyka oparta na skończonym systemie aksjomatów i metod dowodzenia twierdzeń – tako rzekł Kurt Gödel.

W ślad za tym żadna fizyka i matematyka się nie skończy, dopóki nie ustanie zmiana kształtów determinująca ewolucję strukturalną Wszechświata w kierunku coraz większej złożoności… i – przy okazji niejako – ewolucję zakątka, w którym utknąłem w klimacie podzwrotnikowego lata… Na tę jedną niepowtarzalną chwilę…

Wszak wszystko to w kontekście sub specie aeternitatis… i panta rhei… W istocie to swoiste pocieszenie, gdy przyszłości przede mną coraz mniej - że mogę wstrzymać myślami upływ czasu…


 

Dopływam do Lalki. Z Dzierzgun podczas flauty odległość nieodczuwalna. Kajak mknie między perkozami i gągołami. Gągoły odlatują, zostawiając serie rozbryzgów i fale. Perkozy z młodymi ćwiczą nurkowanie. Kiedy młode w barwach klubowych Cracovii nie chcą się wynurzyć, dorosłe zaczynają po perkoziemu przywoływać i strofować. Młode wypływają z dala od dorosłych. Brak im jeszcze precyzyjnego wyczucia przestrzeni. Nieco dalej śmieszka atakuje pisklęta innej rodziny. Te nurkują. Dorosłe zaczynają interweniować. We mnie odzywa się bambinizm. Przyspieszam z poczuciem, że te młode nie mogą stać się pokarmem. Mewa odlatuje. Perkozy z dziećmi odpływają, marszcząc na chwilę lutro.



Wzdłuż brzegu w Rybakach sunie łódka napędzana elektrycznym silnikiem. Wzniecone przez nią fale po minutach przechodzą pod kajakiem i fałdują wodę po stronie brzasku. Słońce już skrada się za ścianą odległego boru. Łuna na niebie coraz bardziej nasycona, zwiastująca. Wypłynąwszy spoza cypla na otwartą przestrzeń, gdzie jezioro odbija najcudowniejszy fragment puszczy z królewskimi sosnami i dębami na wyniosłej skarpie, widzę rąbek tarczy prześwietlającej fraktalne wierzchołki. W sercu przypływ ciepła… Fotografuję nurogęsi płynące przez warkocz słonecznego odbicia na pomarszczonej i pokrytej bańkami gazu wodzie…







Ulegam hipnozie… Barwy jeziora nierealne. Krajobraz klarowny, statyczny, nieomal monochromatyczny – dominuje miedź, później złoto, jeszcze potem mosiądz, przydymiona platyna… Księżyc nurkuje za horyzont…Tego światła wciąż mało. Słabnie, przechodząc przez nasycone wilgocią powietrze, z którego nie może wytrącić się mgła…

 




Zbliżam się do lasu na nadjeziornej skarpie. Kajak sunie wzdłuż dzikiego brzegu, nad mielizną pełną ryb, wodorostów, patyków i szczątków roślin, obok powalonych drzew, których korony pełne fraktalnych konarów i gałęzi tworzą rumowiska na krawędzi gruntu i w wodzie… Obrazy urzekają symetrią… Światło złotej godziny wydobywa feerię egzotycznych kolorów…




 
 
 
 
Perspektywa jeziora kusi. Nie ustaję w wysiłku, by osiągnąć zamierzony cel – ostatnią zatokę z wyspami. Nie o sam cel jednak chodzi, lecz o nowe wrażenia. Nic się wszak nie powtarza w ten sam sposób. Kiedy więc widzę pochyloną olchę na cyplu zamykającym środkowe ploso, odczuwam kolejny przypływ sił. Jedno, że krajobraz, magiczny, każe co i raz uruchomić aparat. 
 
 





 
Wiosłuję więc, lecz co chwilę przestaję i robię zdjęcia. Odbicia lasu w zwierciadle przede mną urzekają. Pochylona olcha jednym z najpiękniejszych akcentów. A za nią otwiera się widok na egzotyczną ścianę ramuckiego boru podkreślonego grubą kreską trzcin – osią symetrii dla puszczy i jej obrazu na wodzie. 
 


Przepływam pod wschodni brzeg. Jedna z trzcin w szuwarach otrząsa się po uderzeniu.

- Bóbr? Ryba? - domyślam się.

W wodzie na skraju trzcin pojawia się smukły kształt.

- To jednak nie bóbr.

Skręcam kajak. Trochę za głośno. Zwierzę płynie przez chwilę, unosząc szarą głowę nad powierzchnią. Zanim nacisnę migawkę, zanurkuje miękko i bez plusku. Dopiero teraz jarzę:

- Wydra!

Krążę wokół miejsca. Zwierzątko wpływa w zarośla. Obserwuję potrącane trzciny i fantomowy ruch na piasku pod brzegiem…To wszystko. Nie udaje mi się powtórzyć zdjęć z zabawy wydr na rozlewisku w Mendrynach… Obrazy rejestruje tylko głowa…



I oto wyspa. Stodółka. Największa w tym jeziornym archipelagu. Jej wnętrze wypełnione pomnikowymi sosnami, dębami, jesionami. Jej brzegi przyciśnięte olchami i kruchymi wierzbami. Słońce już wysoko. Razi. Kolory wyblakłe. Zdominowane przez kontrasty. Flauta trwa. 



 

Płynę wzdłuż oświetlonego brzegu. Wszędzie powalone drzewa. Pnie, konary i gałęzie wybielały pod słońcem, w deszczu i na wietrze.

 

 

 

 

 

Brodziec w centralnym punkcie kadru






 

Słyszę przenikliwy gwizd. To brodźce piskliwce. Przelatują między zakamarkami zasieków. Trudno je wypatrzeć w plątaninie martwego drewna pokrytego mchem, porostami, paprociami… Obrazy pełne fraktalnego chaosu, barw, lustrzanych odbić… A obok perkoz pozujący… Kajak snuje się siłą inercji. Filmuję i fotografuję… Oglądam wyspę, jakbym cały wszechświat oglądał…

 




 

Dzień się staje, a ja wciąż między wyspami, nad rozległą mielizną o mulistym dnie, gdzie dorodne małże przebłyskują w plamach słońca. Wyspa z trzcin naprzeciwko historycznej leśniczówki pod wschodzącym słońcem wyludniona, a przecież powinna rozbrzmiewać harmiderem setek ptasich gardeł. Ani jednej mewy nad szuwarami. Jakby je wymiotło. Siedlisko kormoranów też puste. Wcześniej fotografowałem ich stado unoszące się z wybielałych konarów wystających z wnętrza Stodółki. Potem półwysep odcinający leśną zatokę od głównego akwenu, zasiedlony przez dzięcioły grające na perkusji i pokrzykujące niczym rasowi jazzmani. Kwilenia wilg z lasu. Gadanie ptaków w oczeretach. I ta flauta pod palącym już słońcem. 



 

Znad łęgu i mokradeł otaczających rozległą mieliznę podrywa się biały egret. Samotna czapla. Przelatuje na sam koniec jeziora i osiada w nieprzeniknionej mierzwie, schodząc mi z oczu. Podpływam tam w nadziei spotkania. Została tylko płonna nadzieja.









Zawracam. Wtedy budzi się wiatr z południa. Słaby. Chłodzący. Przynosi ulgę odkrytym rękom. Wciskam na głowę bejsbolówkę daszkiem w stronę słońca. Wiosłuję. Kajak sunie prosto przed siebie. Zmęczenie daje o sobie znać. Coraz częściej sięgam po aparat, by przerwać monotonię powrotu. Już nie kontempluję krajobrazu. Próbuję złapać rytm. To jedyna recepta na nasilający się wiatr w twarz. Dziwne, że nie ma fali. Jezioro nadal gładkie. 




 

Za największą wyspą, Stodółką, kajak wygrywa sarabandę na zmarszczkach. Wbrew logice trzymam się wyniosłego brzegu. W słońcu. Szukam wytchnienia pod olchami u zbiegu gruntowej drogi. Wychodzę na brzeg. Prostuję nogi. Niosę ulgę siedzeniu zmacerowanemu kilkugodzinnym siedzeniem na siedzisku z kapoków. Mimo upływu lat nie straciłem umiejętności technicznego wiosłowania. To pomaga po przepłynięciu dwudziestu kilometrów…


Wracam. Pochylona olcha na występie brzegu wyznacza tym razem granicę środkowego plosa w kierunku Lalki. Kiedy wypływam, fale uderzają o spód dziobu. Wiatr naciska na wiosło. Na szczęście fale są gładkie. Nie marszczą się. Nie pylą wodą z wierzchołków. Powiewy łagodzą dotyk słońca na skórze. Już się nie rozglądam. Wbijam wzrok w dziób i w łagodne grzbiety pofalowanej wody przy burcie. To pomaga. Wiosłuję długimi pociągnięciami. Nie szarpię się. To też pomaga. Siedzę, nie podpierając pleców oparciem siedziska. To także pomaga. Potem ze zdziwieniem odnotowuję, że w 50 minut przepływam od Lalki aż za Dzierzguń, fotografując od czasu do czasu przemykające, łagodne grzbiety fal i wyblakły krajobraz półwyspu w Rybakach. Konsekwencja wspiera, chociaż sił ubywa. Mijam bez refleksji ulubione zatoki z ptactwem na żerdziach, pomostach i ruinach kładek. Zachodni brzeg Ząbia w świetle dojrzałego dnia już nie frapuje. Przerwę spędzam na płyciźnie w trzcinach. Tutaj nie buja. W gałęziach drzew szarpią się grzywacze i dzięcioły czarne. Pod drzewami buszuje jakieś zwierzę. Leżąc łapię oddech. Daję ulgę rękom i barkom przed następnym etapem do ujścia Łyny. Kilka łyków wody. Upał daje w kość, chociaż jestem w cieniu…

Ruszam. Kajak słucha. Krajobraz jeziora widziany w porze dojrzałego poranka wydaje się zredukowany. Nie przypomina tego o świcie. Wrażenia przytłumione zmęczeniem. Myśli krążą wokół wysiłku jednostajnego wiosłowania, bólu mięśni, narastającego poczucia niewygody. Wszak powrót nuży. Bo to… powrót. Odarty z magii świtania… Jakbym doznał fizycznego skutku kolapsu funkcji falowej wskutek obserwacyjnej interwencji istoty wyższej…

Wiosłując pod wiatr i fale, podążam jednak z przekorą za myślami Maxa Tegmarka z „Naszego matematycznego Wszechświata”, który w ślad za Hughem Everettem stwierdził, że w nieograniczonym świecie nie ma czegoś takiego jak kolaps funkcji falowej i zasada nieoznaczoności Heisenberga. Kolaps i nieoznaczoność funkcjonują jedynie w układzie: obiekt i obserwator. Splątanie kwantowe przenosi resztę rozwiązań funkcji falowej do otoczenia układu i do świadomości obserwatora, tworząc tam wszechstronniejszą rzeczywistość wieloświatów. Jeśli więc doznaję jakościowej zmiany wrażeń tylko dlatego, że zmienił się czas, bo słońce wzeszło, powiał wiatr, nastał upał… to nie przez kolaps funkcji falowej lecz przez wielowymiarową zmianę kształtu i proporcji czasoprzestrzeni.

Julian Barbour powiedziałby, że czas nie jest równoprawnym wymiarem czasoprzestrzeni, lecz skutkiem zmiany kształtu i proporcji, które są przejawem nadrzędnego nad wszystkim prawa narastania złożoności Wszechświata w towarzystwie entropii nieuchronnie rosnącej.

Być może ulegam jakiemuś naukowemu mistycyzmowi, ale czy ktoś sto lat wcześniej nie patrzył w ten sam sposób – z niedowierzaniem – na szczególną i ogólną teorię względności albo na fizykę kwantową, które zostały wszechstronnie potwierdzone obserwacjami i praktycznymi zastosowaniami w sferze techniki i technologii?

Czy w ten sam sposób nie potraktowano badań Goethego nad naturą światła i jego postrzegania przez ludzi, opublikowanego w traktacie „Teoria kolorów”, które zostały na powrót odkryte przez Feigenbauma – jednego z prekursorów teorii chaosu?

Czy tego samego nie doznał Immanuel Kant, którego poglądy wyrażone w „Krytyce czystego rozumu zostały potępione przez kościół, a stały się wiek później filozoficznym fundamentem fizyki kwantowej?

 Jak zwykle potwierdza się ostrzeżenie Jacquesa-Yves Cousteau, by nie utożsamiać prawdy naukowej z poglądami i przekonaniami większości.



My nie widzimy świata wokół takim jaki jest obiektywnie. Widzimy jego model przetworzony w naszym centralnym układzie nerwowym. Tylko mózg jest w stanie zapewnić nam poczucie stabilności i stąpania twardo po ziemi, kiedy głowa ma tendencję do błądzenia w chmurach. Ten sam mózg jednak, działając niczym komputer kwantowy o nieograniczonej wyobraźni, zmusza nas samych do patrzenia na otoczenie z coraz bardziej wyrafinowanych punktów widzenia.


 

Tego też się uczę podczas samotnego pływania kajakiem, stroniąc niejako od znajomego Niemca, co mi wszystko chowa.

 

Próbuję również na powrót pokochać matematykę, chociaż Max von Neumann twierdził, że matematyki nie da się zrozumieć (a co dopiero pokochać); można co najwyżej do niej przywyknąć…



Łyna wita mnie akwarystycznym bogactwem i widokiem kwitnącej dziewanny na grzbiecie pagórka. Puszącej się swoją urodą na tle nieba.

 

 

 





 

Za mostkiem, pod którym przepływam, powtarzając czynności jak o świcie, skupiam się już tylko na ucieczce przed upałem i parzącym dotykiem słońca. Kurki i przystań Kajaków Mazurskich witam z poczuciem ulgi…







W domowym zaciszu przy komputerze podczas przeglądania zdjęć doznaję wrażenia, że podzwrotnikowego lata na Łynie i Jeziorze Łańskim nie da się z niczym porównać.