poniedziałek, 31 maja 2021

Dlaczego nie mógłbym polować

 

Nie mógłbym już zostać myśliwym. Wiele lat wcześniej byłem skłonny przystąpić do koła łowieckiego za namową znajomych w pracy. Odkąd jednak zacząłem fotografować zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu, patrząc przez obiektyw w ich oczy, kolejne próby nagabywania zacząłem zbywać w mało parlamentarny sposób. Po prostu wiem, że po drugiej stronie lunety lub noktowizora miałbym do czynienia z inteligentnymi, obdarzonymi bogatym życiem emocjonalnym istotami. Mówiąc dosadniej:

- Wiem, że zwierzęta mają duszę.





Święty Franciszek nie bez powodu nawoływał do traktowania zwierząt z miłością. Budda nie bez przyczyny włączył zwierzęta do łańcucha reinkarnacji. One mają dokładnie takie samo prawo do Ziemi, jak my - ludzie rzekomo upoważnieni przez Boga do władania nią.





Jeśli nadal mamy wątpliwości, pomyślmy, że na przykład sarna samotnie opiekuje się potomstwem do dwóch lat, niedźwiedzica do dwóch, trzech lat. Inne zwierzęta wychowują potomstwo w wielopokoleniowych rodzinach, w których uczą młode zachowań społecznych i rodzinnych. Na przykład samica orangutana wychowuje swoje potomstwo przez siedem, osiem lat, zanim te usamodzielnią się na dobre; lochy, tworząc swoiste przedszkola, przez rok do dwóch lat; wadery przez co najmniej trzy lata, korzystając z pomocy sióstr lub własnych starszych dzieci; delfiny, orki, wieloryby, słonie w stadnych wspólnotach – o wiele dłużej…



Jedno, co nam dało przewagę nad innymi gatunkami, to umiejętność sprawnego posługiwania się rękami, która wpłynęła przez sprzężenie zwrotne na rozwój naszego centralnego układu nerwowego. Wcale jednak nie jest powiedziane, że zwierzęta nie są zdolne do abstrakcyjnego myślenia i odczuwania emocji, wrażeń estetycznych i innego rodzaju przeżyć, do jakich zdolni są – rzekomo – wyłącznie ludzie. Nie potrafimy jeszcze porozumiewać się z innymi gatunkami, ale to nie powód, by traktować je jak istoty gorszego pochodzenia. 




 

Porównanie genomu człowieka z genomami bliższych i dalszych gatunków pokrewnych powinno już dawno skłonić ludzi do odrzucenia poczucia wyższości. Nasz łańcuch genetyczny różni się zalewie w kilku procentach od łańcucha genetycznego myszy. Uświadomienie sobie, że nasza przewaga to tylko darwinowski zbieg okoliczności, że nasze życie i zdrowie jest nadal uzależnione od zasiedlających wnętrzności bakterii, tworzących wielokilogramowy makrobiom odpowiedzialny za przemianę materii, powinno zmusić nas do pokory i dbałości o środowisko, w którym żyjemy.





Jeszcze nie tak dawno rdzennych mieszkańców Afryki traktowano jak zwierzynę łowną i zwierzęcą siłę roboczą. To, co wyprawiali Belgowie w Kongo na przełomie XIX i XX wieku za panowania Leopolda II, było wprost zapowiedzią najbrutalniejszych aktów ludobójstwa w XX wieku. Tym bardziej więc nie powinniśmy pławić się w poczuciu rzekomej wyższości i nią usprawiedliwiać skłonność do wszelkich form przemocy względem siebie i względem innych żywych organizmów, bez istnienia których nie przeżyjemy. Skutkiem tego niczym nieusprawiedliwionego poczucia wyższości i skłonności do przemocy stało się kolejne szóste już masowe wymieranie na Ziemi.






Spacerując w rezerwacie jeziora Kośno, byłem świadkiem sceny, której znaczenia nie da się przecenić. Młody byk z nieśmiałymi odrostami poroża w scypule, zanurzony w wodzie po brzuch, zamaskowany suchymi jeszcze badylami trzcin, podjadający kłącza tataraku, przestaje nagle przeżuwać i wodzi oczami za przepływającą obok kokoszką.

Robię serię zdjęć. Słońce za plecami. Wiatr od zwierząt. Stoję na wysokiej skarpie przytulony do sosnowego pnia. Fotografuję przez gałęzie szarpane nagłymi podmuchami… A w oczach ten obraz: jeleń w oczerecie, przepływająca kokoszka i ta międzygatunkowa więź: podążające za ptakiem, pełne ciekawości spojrzenie dorodnego samca, jego uchwycony obiektywem uśmiech  – bezcenne…




Wtedy trafiła się spora grupa jeleni. Część z nich weszła do wody i, brodząc w niej po brzuchy, zajadała się odrostami trzciny, pałki wąskolistnej, tataraku, kosaćca, wyszarpywała kłącza nenufarów, pływała od kępy do kępy. Część pozostała jednak na brzegu i pasła się w zaroślach łęgu. Myślałem, że podążą do końca zatoczki, gdzie dostępna łąka, ale zniknęły w lesie.

Sesja trwała i trwała. Przywołałem Małgosię, by też skorzystała z okazji. Wiatr zagłuszył wołanie. Młode byki niczego nie przeczuwały. Pasły się wciąż.  Bawiły w wodzie długo, w końcu jednak napomniane przez licówkę wyszły na brzeg, zanurzyły się w krzakach i nieśpiesznie zniknęły za kolumnami olch.

 




Wtedy zajęliśmy się fotografowaniem samego rozlewiska. Pełnego ptactwa, kwilenia, plusku, wypełnionego wiatrem głaszczącym suche jeszcze oczerety. Pod lasem pływały łabędzie krzykliwe z wianuszkiem piskląt. W towarzystwie mew, rybitw, krzyżówek, łysek, krakw… Nad rozlewiskiem krążyły czajki, błotniaki, dzięcioły zielone i czarne… Jednego z nich namierzyłem na konarze suchej sosny, gdy łupał korę w świetle słońca…




Podczas spaceru wzdłuż jednej z ulubionych polan za Bałdami, niegdyś łowiska czarnych bocianów gniazdujących w dolinie bobrów, dopóki brutalna poręba nie pozbawiła ochrony ich gniazda (mimo prawnych zakazów środowiskowych), fotografowałem polujące lisy. Co za rytuały!








Ta polana to jedno z siedlisk bobrów. Jej południowy koniec zarósł trzciną. Do ścieżki podeszła woda. Prawdopodobnie spiętrzona nową tamą. Widziałem powalone drzewa. Ociekające sokiem kikuty pni miały na sobie  ślady siekaczy. Zestrugane wióry w trawie już poczerniały… Idealne miejsce dla sarnich matek w połogu. Nieco dalej trzciny ustępują miejsca rozległej łące. Tu musiało być niegdyś jezioro. Mniej więcej w połowie doliny wpływa strumień odwadniający jeziora przylegające do Bałdzkiego Pieca. Napełnia siatkę rowów melioracyjnych, przesącza się przez torfowisko w sąsiedztwie wykrotu po rozłupanym dwupiennym dębie, przemierza siedliska niebieskich żab moczarowych i kumaków, po czym wpływa do lasu w miejscu, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej był przepust, i biegnie wąskim wąwozem o stromych ścianach do rozległego bagna pod Łajsem.

 

 

 







No więc te lisy. Pierwszego namierzyliśmy, idąc na północ. Polował w świetle słońca pod ścianą sosen i świerków. Słysząc lada szmer, nieruchomiał, wpatrywał się w trawę, naskakiwał na ofiarę, a kiedy ta uciekała, znów nieruchomiał. Nie słysząc nic, skradał się do następnego kąta łąki. Z rozmysłem. Czasem podnosił łeb i rozglądał się wokół. Wtedy nieruchomieliśmy. Najpierw pod osłoną cienia, potem za gałązkami leżącego suchego świerku. 






Wciąż nas nie widział. W pewnej chwili znowu znieruchomiał. Naskoczył. Zanurzył pysk w trawie. Grzebał zawzięcie w ziemi. Ponownie bez skutku… W końcu Małgosia zaczęła pogwizdywać. Tego było za dużo. Szczęśliwy lis zniknął między zalegającymi na ziemi gałęziami świerków na skraju lasu.





Drugiego fotografowaliśmy wracając. Miał subtelniejsze rysy. Chyba młoda lisica. Wyszła z lasu po naszej stronie. Polowała na środku łąki między kępami odnawiającej się trawy. Dotarłszy do rowu z wodą, przeskoczyła na drugi brzeg i zniknęła w jakiejś wklęsłości terenu za krzakami odrastającej łozy i olchowych siewek…

Obydwa lisy zdradzały swoim zachowaniem przejawy inteligencji wyższego rzędu. To nie jakieś prymitywne instynktowne odruchy wpisane w geny. W ich zachowaniu widać było miesiące nauki pobieranej od matek. Wypracowały taktykę świadomego polowania. I oczywiście oczy, mówiące wiele podczas patrzenia w obiektyw lub na otoczenie. Ich spojrzenie badawcze, zdradzające ciekawość świata…

Reasumując nie mógłbym więc zostać myśliwym. Płytka estetyka nie ma tu nic do rzeczy.