Rankiem 29 kwietnia 2022 roku fale grawitacyjne zabujały Ziemią i zmarszczyły czasoprzestrzeń. Tym razem detektory ich nie wykryły (albo nikt nie obwieścił kolejnej detekcji – tak były słabe). Za to ja poczułem, że jestem na krawędzi „teraz”.
Pojechałem odwiedzić dolinę bobrów. przymrozek -4oC osrebrzył trawę. Słońce przymierzało się do wzejścia, gdy schodziłem leśną drogą na polanę. Spojrzałem w prawo. Ambony już nie było. W ubiegłym roku pochyliła się na zmurszałych kłodach. W tym runęła. Nikomu na szczęście nie przyszło do głowy stawiać nowej.
Spojrzałem w lewo. Nad rowem wypełnionym wodą pasły się jelenie. Niektóre dźwigały już poroże w scypule. Licówka ogarniała spojrzeniami otoczenie. Reszta chmary pasła się, chociaż z oddali dobiegał odgłos drzew kładzionych pokotem przez harwester.
Wciąż nie potrafię zrozumieć chciwości nadleśnictw wycinających las w porze lęgów, kocenia się zwierząt i wychowywania młodych. W cesarskich Prusach nie do pomyślenia była drwalka wiosną i latem, chociażby ze względu na niską jakość drewna nabrzmiałego sokami…
Jelenie wciąż się pasły. Stałem na tle ocienionych drzew. Chyba mnie nie dostrzegały. Potem ruszyły w stronę lasu na kemie. Zamierzałem je podejść, ale sama myśl o tym wzbudziła ich… podejrzliwość. Nieubłaganie znikały w zaroślach trzcin pokrywających mokradło łąki.
Spojrzałem za siebie. W głębi dolinki pasła się druga chmara jeleni. Wycelowałem aparat. Licówka była czujniejsza acz nie speszona. Dała znak współtowarzyszom do odwrotu. Łanie i młode byki z nowym omszałym porożem w scypule poderwały się do biegu . Po kilku podskokach zastygły jednak w bezruchu. Jakby coś innego odciągnęło ich uwagę ode mnie szarpiącego się z aparatem.
Słońce z trudem przebijało się przez bór za plecami. Jelenie powoli wspinały się na stok, wchodząc między kolumny drzew. Węszyły. Nasłuchiwały. Rozglądały się. Niektóre z nich próbowały skubać trawę i mech, skrywając niepokój… Zmierzały w matecznik wilków polujących w lasach między Butrynami a jeziorem Dłużek. Kiedy zniknęły w bezlistnej gęstwinie nagich pni, konarów, gałęzi i gałązek pokrytych mgiełką nabrzmiewających pąków, poszedłem nad rozlewisko, które skurczyło się do leniwej strugi i błotnej polany.
Idąc ścieżką przez wyschniętą trawę między pędami odrastających krzewinek i drzewek, dostrzegłem żurawia. Spacerował wzdłuż cieknącej wody, depcząc czarny muł. Usłyszawszy trzask pękających gałązek pod stopami, odleciał w głąb doliny, nie wydając okrzyku.
Po obu stronach strumienia koncertowały ptaki. Ich popisy podnosiły na duchu. Przekraczałem zapadnięte korytarze porzuconych przez bobry nor. Szarpałem się z pędami zarastającymi światło ścieżki. Fotografowałem kikuty zamarłych brzóz i kępy obnażonej łozy.
Tum się skrył |
W zakątku nieopodal szuwarów dostrzegłem żurawia. Rozpostarł skrzydła. Machnął nimi, przeskakując przez nurt. Zanurzył się w zaroślach.
Pod kępą martwej łozy dostrzegłem innego. Stał w czarnej wodzie niczym posąg. Nie reagował.
- Śpi? A może pilnuje młodych obok? – pomyślałem.
Młodych jednak nie wypatrzyłem.
Zdjęcie za zdjęciem. Z ukrycia między kolumnami sosen spoza świerczków. Żuraw tkwił jak zahipnotyzowany. Dopiero w domu, przeglądając całą serię, zobaczyłem, że jednak spojrzał na mnie. Mimo to nie uciekał. Partner błądził w szuwarach, wyglądając od czasu do czasu spomiędzy wysuszonych łodyg. To także zobaczyłem dopiero na ekranie komputera.
Przestałem liczyć na łabędzie krzykliwe, które co roku wyprowadzały lęgi. Rozlewisko zamieniło się w błotnistą breję. Nieco dalej odkryłem przyczynę – niepozorną tamę, która pękła pod naporem spiętrzonej wody. Nie było już bobrów, mogących ją naprawić. Filmowałem spod starej sosny szemrzący strumień…
A potem spacer przez łuk doliny wzdłuż meandrów strugi oznaczonych szpalerem olch, nad wydeptanymi przez dziki, jelenie i sarny ścieżkami, obok licznych babrzysk ze świeżymi śladami racic i kopyt. Słońce coraz śmielej sztyletowało wnętrze boru, wzniecając plamy światła na polanie, zapalając iskry na łodygach pokrytych szronem. Zwierząt jednak już nie spotkałem.
Fotografowałem zakątki na końcu kemu w towarzystwie niewidocznego koziołka, który poszczekiwał w głębi lasu, okazując histerię.
Stanąłem nad wyschniętym stawem, z którego kilka lat wcześniej korzystały krzyżówki, piskliwce, odwiedzały nurogęsi. I tutaj porzucona tama zdegradowała się do zapadniętej grobli.
Środkiem płynął wartki strumień, wypłukując muł i odsłaniając piasek. Słońce malowało zmarszczki światłem i kolorami delikatnej tęczy.
Próbowałem przejść przez zmrożone bagno na wyspę, skąd widać tamę po nieistniejącym młynie, i długą tamę zbudowaną przez bobry wiele lat wcześniej, bohaterkę wielu ciekawych zdjęć z jeleniami, nurogęsiami, żurawiami i czarnymi bocianami (póki nadleśnictwo nie wycięło lasu w strefie ochrony ich gniazda) w roli głównej. Po kilku krokach dałem sobie spokój. Grunt zdradliwie ustępował pod butami. Wycofałem się między przemarznięte zawilce.
Wracałem drugą stroną kemu obok porzuconych nor i niedokończonych żeremi. Bobry opuściły zakątek, a mimo to ich urbanistyczne dzieło nadal imponuje. Stworzyły świat dla wielu współistniejących gatunków zwierząt, ptaków i płazów. Wciąż widziałem przelatujące piskliwce i czajki, które gdzieś w darni założyły gniazda; słyszałem dudki nadające z łęgu i czarne dzięcioły – to z ich powodu urządzono tutaj ostoję…
Frapujące miejsce, gdzie czuje się w szczególny sposób krawędź czasu – fizyczne nieuchwytne „teraz” odcinające przeszłość od przyszłości kwantowym ostrzem…