poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Słowo o Zgonie nad Mukrem




Jezioro Mokre - Mukier
Przed chwilą zamknąłem okładki Wzgórza Błękitnego Snu, książki napisanej przez Igora Newerlego, który mieszkał pod koniec swojego życia w skromnym domu z czerwonej cegły w Zgonie, wsi rozsiadłej nad południową zatoką Jeziora Mokrego, ograniczonej od wschodu i południa puszczą a od zachodu krótką cieśniną, przez którą przepływa Krutynia, opuszczając jezioro Uplik (ten sam, gdzie, tropiąc Smętka, nocował pod pałatką w 1934 roku Melchior Wańkowicz z nieodstępującym go Tirliporkiem).

Jezioro Mokre

I się zadumałem. Pomyślałem, że gdyby Igor Newerly pisał swoje Wzgórza w Warszawie, nigdy by nie uwypuklił z takim pietyzmem niezwykłej urody syberyjskiej tajgi, tła niesamowitych przeżyć Bronisława Najdarowskiego.

Pływające wyspy w rezerwacie Zakręt

Zagłębiwszy się w rezerwaty Zakręt z pływającymi wysepkami torfowca na leśnym rozlewisku i Królewska Sosna z nadmukrzańskimi sosnami wchodzącymi w trzecią setkę swojego dostojnego żywota, doznajesz niezwykłych wrażeń. Dąb Karola Małłka nad Jeziorem Mokrym (zamierający i zaatakowany przez zabójczego żółciaka siarkowego); Królewska Sosna, którą fotografowałem prawie pięćdziesiąt lat wcześniej, dźwigającą wtedy imponującą chmurę igliwia na szeroko rozpostartych konarach – dzisiaj martwa; niezwykłe zakątki i zakamarki puszczy coraz trudniej dostępne z zarastających dróg i ścieżek pomiędzy rozlewiskiem Mokrego a zglajszachtowanym Krutyniem nad wciąż urodziwą i na szczęście rezerwatową rzeką; rozległy krajobraz ze skarp wschodniego brzegu Mokrego w stronę Starych Kiełbonek, Mojtyn i Cierzpięt…

Toń Krutyni

To tutaj z przyjacielem przeżyliśmy niesamowity atak białego szkwału, płynąc kajakami pod rezerwatowym brzegiem Mukra. Huragan nadszedł od Mojtyn. Usłyszeliśmy niesamowity jazgot od strony pociemniałego brzegu. Hałas, bolesny dla uszu, przypominał wycie silników samolotu odrzutowego przelatującego tuż nad głową. Powierzchnia jeziora zbielała. Powietrze wypełniło się wodą zrywaną z wierzchołków fal, które nie zdążyły urosnąć. Cała ta ściana uderzyła w nas i w bok kajaków. Kładąc się w środku, wcisnąłem wiosło pod wodę przy samej burcie. Podmuch naparł na przybrzeżny las, który oddał siłę naporu i skierował szkwał w górę. Wściekły impet, który nieomal wyrwał kajaki z powierzchni wody, w ułamku sekundy osłabł. Uratowało nas to, że płynęliśmy tuż przy oczeretach i trzcinach, nieomal w sąsiedztwie zwartej ściany mocarnych drzew.





Krutynia

Szkwał przewalił się na Jezioro Nidzkie, Bełdany, Jezioro Mikołajskie i Śniardwy. Tam – usłyszeliśmy przez tranzystorek wzięty dla łączności ze światem – przewrócił mnóstwo łódek i utopił kilkunastu żeglarzy, kajakarzy, motorowodniaków…










Krutynia
Zapewne ów szkwał to nic w porównaniu z huraganami nad Bajkałem. Zapewne rezerwaty nad Mukrem to nic w porównaniu z bezmiarem tajgi, ale ludzkie wrażenia to pochodna zasięgu ludzkich zmysłów – ogarniających co najwyżej kilka kilometrów wokół. Reszta to kwestia wyobraźni, wrażliwości, empatii... którymi Puszcza Białowieska obdarzyła Igora Newerlego z niespotykaną hojnością. Ta sama puszcza, w której jego dziadek, Czech, był wielkim łowczym cara Mikołaja II.

Dom Adama Szubskiego i jego artystyczna rodzina

Zgon to wieś szkatułkowa (potem królewska) lokowana nad Krutynią w 1708 roku. Jej nazwę wywodzi się od zgonu bydła do wodopoju nad Jeziorem Mokrym. Znam też drugą wersję pochodzenia nazwy – od zaganiania zwierzyny łownej podczas książęcych i królewskich polowań. Ta wydaje się bardziej prawdopodobna, chociażby ze względu na rzeźbę terenu. Obydwa jeziora: Uplik i Mokre rozdziela naturalne przewężenie, więc zwierzęta przepędzane naganką od strony lasów, tutaj musiały się zbiegać, stanowiąc dogodny cel dla myśliwych. Dzisiaj takie polowanie byłoby uznane za przejaw barbarzyństwa.

W gościnie u Szubskich

Tak więc Zgon miał swojego wziętego pisarza, który przy własnoręcznie zrobionym drewnianym stole pracował; przyjmował profesora Szczepana Pieniążka (profesor zaszczepił na starej gruszy zawiązkę nowego gatunku nazwanego żywym wiązaniem); gościł Johna Steinbecka – amerykańskiego pisarza noblistę; widywał Kazimierza Orłosia, Igora Sikiryckiego, Ryszarda Matuszewskiego; zadawał się z Karolem Małłkiem, założycielem Mazurskiego Uniwersytetu Ludowego w Rudziskach Pasymskich, mieszkającym po sąsiedzku w Krutyniu, usiłując wspólnymi siłami powstrzymać exodus Mazurów; z Adamem Szubskim mieszkającym nieopodal w mazurskiej chałupie z XIX wieku tuż przy drodze wiodącej wzdłuż lustra Mokrego…
Interpretacja Miki

Adam Szubski przekształcił swoje obejście w żywe muzeum i pozostawił w nim mnóstwo rzeźb wzorowanych na mieszkańcach Zgonu i okolicznych wsi. Rzeźby rozmieszczone po całym obejściu robią najpierw wrażenie licznej rodziny, zajętej codziennymi czynnościami. Po przekroczeniu furtki dostrzegam jednak w tych postaciach coś niepokojącego, groteskowego. Szubski potrafił wydobyć ze swoich żywych i co tu dużo mówić lubianych modeli: sąsiadów, znajomych, przygodnych klientów, zamawiających własne popiersia, skrywane atawizmy, zniekształcone przez pryzmat picassowskich deformacji marzenia, groteskową ucieczkę od przemijania czasu…

Krutynia

Zgon miał jeszcze jednego bohatera, Maxa Prussa, kapitana sterowca Graf Zeppelin, który spłonął 6 maja 1937 roku w USA. Ciężko poparzony Max Pruss przeżył katastrofę.

Nazwę jeziora miejscowa legenda każe wywodzić od chrztu Prusów dokonanego przez apostołów Bolesława Chrobrego. Prusowie stawili się na brzegu nadzy, ciekawi co też to dalej dziać się będzie. Woda tego dnia była czysta, zimna, że na sam widok ludziska drżeć poczęli, a tu apostołowie wchodzić każą po głowę. Po deliberacjach długich jeden katechumen wlazł po kolana. A trząsł się z zimna, a rozglądał się, co by umknąć przed ową uroczystą kąpielą. Apostołowie zaś znakami krzyża wspomagali, by od zbożnego czynu nie odstąpił, ponaglali krzykiem… Nagle chłop jak nie buchnie w jezioro, jak nie stęknie – taki ziąb ugodził go w piersi, na wylot przeniknął…
- Ani muk! – zakrzyknęli apostołowie, co po prusku miało znaczyć „ani słowa”.
Dziwowali się katechumeni, że to tak w milczeniu wypadało przetrwać obrzęd chrztu. Padali jednak we wodę, animuszu sobie dodając. Lecz każdy stęknął, tak lodowato było w jeziorze, i czym prędzej uciekał na brzeg, gdzie sucho, gdzie ciepło. Każdy więc swoje muk wystękał i jezioro od tego Mukrem zostało.

Ani Muk!

A potem przeszedłem przez asfaltową drogę, niegdyś głośną protestem mieszkańców przeciwko TIR-om omijającym tędy odcinki płatnych dróg, stanąłem na pomoście naprzeciwko Mukra w świetle zachodzącego słońca i naprzeciwko wspomnień ze spływów Krutynią odbywanych w czasach przedmaturalnych i studenckich, zwykle samopas lub w towarzystwie co najwyżej dwóch kolegów… Patrzyłem w drugi, niewidoczny stąd koniec jeziora, za którym leży urokliwa leśniczówka w Piersławku, miejsce urodzin i dzieciństwa Ernsta Wiecherta, jednego z najwybitniejszych prozaików niemieckich XX wieku...

Widocznie te okolice tak mają. Przyciągają utalentowanych ludzi, by zawładnąć ich umysłami niepowtarzalną atmosferą Puszczy Piskiej…

Krutynia

Zgon i Jezioro Mokre… to miejsca przepełnione mazurską egzotyką…

czwartek, 11 sierpnia 2016

Cisza nad Łyną

Cisza
Milczący Kiernoz Mały
Po ostatniej wycieczce szlakiem Łyny w świetle dojrzałego dnia zatęskniłem do sierpniowej Łyny o świcie. Trochę czekałem na dogodną chwilę, chłonąc wieści meteo. W końcu uwierzyłem jednej prognozie, która wieściła urokliwy, długo wyczekiwany wschód słońca, i wstałem przed pianiem kogutów, by zwodować kajak mazurski w Kurkach. Pierwsze chwile na wodzie zdawały się potwierdzać ową optymistyczną prognozę, ale po wypłynięciu na jezioro Kiernoz Wielki z wezbranej, a mimo to leniwej rzeki, z niepokojem obserwowałem chmury czające się na horyzoncie po zachodniej i wschodniej stronie. Niektóre z nich wieściły deszcz.

Kiernoz Wielki

Widok uśpionej tafli Kiernoza pobudził jednak zmysły. Odrzuciłem obawy. Powiosłowałem. Kajak przyspieszył. Rozcinał gładkie lustro wody w niezwykłej ciszy i szarości krajobrazu podbarwionego odcieniami pastelowego fioletu. Kury wodne odpływały między nieruchome oczerety. Perkozy nieśpiesznie zmierzały ku wyspie. Gdzieś nad lasem przeleciała milcząc czapla.

Ulotna

Za wyspą otworzyła się panorama Kiernoza Wielkiego z lejkowatą zatoką ujścia kolejnego odcinka Łyny. Obróciwszy się ku wschodowi fotografowałem brzask z postrzępionymi chmurami nad lasem skrywającym południową część Kurek. Owej ciszy nic nie było w stanie rozproszyć. Plusk wioseł był ledwo słyszalny. Kajak sunął miękko i żwawo, nie zbaczając z kursu. Ospałe ptaki usuwały się z drogi, zmierzając się ku brzegom.

Kiernoz Wielki w świetle brzasku


Aparat ledwo sobie radził ze skąpym światłem dnia, dopiero co przecierającego oczy po deszczowej nocy – trwającej aż dwie godziny między żeglarskim zmierzchem a żeglarskim świtem (żeglarze mogą od kilku dni wreszcie spać :-) ). 


Kiernoz Wielki - południowa część

Ledwo uchwyciłem bobra płynącego tuż obok łabędzi, z których jeden odleciał do zatoki za moimi plecami, a drugi pilnował bobrzego ogona. 

Odlot
Bóbr penetrował podmokły brzeg dłuższą chwilę, nim zanurkował w mierzwę wodorostów na mulistej płyciźnie. 

Skrada się
Przepłynąwszy przesmyk między Kiernozami ujrzałem misterium dojrzałego świtu. 

Kiernoz Mały

Cisza, mgła, nieomal jesienne barwy lekko zachmurzonego nieba, zastygłe powietrze, narastający blask słońca ukrytego za lasem… 

Kiernoz Mały - zamyślenie

Długo nie śmiałem ruszyć wiosłem, chociaż Łyna w dolinie pod Orłowem czekała (postanowiłem popłynąć jak najbliżej źródeł rzeki, korzystając z mocno podniesionego poziomu wody).

Kiernoz Mały we mgle

Przejaśnienie

Zdjęcia tłumaczą wszystko. Czułem się dokładnie tak, jakbym trafił nad wyciszoną Wisłę podczas wschodu słońca.


Żadna inna pora dnia nie jest w stanie dorównać misterium świtu. 


Za każdym razem, płynąc w takich chwilach przez Kiernoz Mały, jestem obdarowany najpiękniejszymi klejnotami krajobrazu, rozsypywanymi przez pruskich bogów: Deywisa – boga nad bogami, zwanego też Ukapirmasem, Pierwszym z wszystkich; Perkuna – symbolu słońca, żywiołów i sprawiedliwości; Patrimposa władającego młodością, płodnością i powodzeniem; Patollisa od śmierci i podziemi; Kurche – boginię obfitości utożsamianej z plonami ziemi; Iszwamrato – władcę ptaków; Wurskaito – władcę zwierząt; i… pruskie duchy zaklęte w drzewa…



Wszystko zdaje się trwać w zachwycie: ja, karmiące się perkozy, pływające w oddali łabędzie, ryby wzniecające na lustrze uśpionej wody kręgi zamierających fal…

Perkozy

Pora karmienia

Rozmowy w salonie

Ogarnąwszy mistyczne nastroje poruszyłem wiosłem i wpłynąłem na Łynę brzezińską, która pojaśniała w blasku dojrzałego świtu. Słońce wzniosło się nad horyzont lecz jeszcze nie nad ścianę lasu otulającego wschodnią część wsi.

Na Łynie w Brzeźnie

Leniwy nurt nie był przeszkodą dla kajaka. Przepłynąłem obok stawów. Przemknąłem pod mostem. Zanurzyłem się w olchowy i brzozowy łęg. Przelawirowałem między rozciętymi pniami drzew zalegających leniwy nurt. Przepłoszyłem kaczki, które odleciały za odległe zakręty rzeki, i żurawie znajdujące spokój na łąkach za leśnym szpalerem.

Łyna

Znajomy fragment rzeki skończył się niebawem rozlewiskiem jeziora Morze. Kajak szurał dnem i burtami o liście grążeli. Zarośla wywłócznika stawiały coraz silniejszy opór i krępowały wiosło.

Kwiat świtu
Czuwanie

Tuż przed startem

Przepchnąwszy się przez mieliznę zacząłem fotografować białą i szarą czaplę. Ptaki polowały na skraju trzcin przy kolejnym ujściu Łyny. Nie chciały pozować z bliska. Nie dały się zwieść ciszy i pozornemu bezruchowi. Najpierw zmieniły stronę jeziora. Podczas kolejnej próby zbliżenia uciekły na zakola i rozlewiska rzeki powyżej.

Jezioro Morze
Za jeziorem zaczyna się najbardziej – moim zdaniem – frapujący odcinek górnej Łyny. Chwilami czuję egzotyczne nastroje. 

Łyna egzotyczna
Łyna w złotą godzinę

Brzask a potem światło słońca przenikające wierzchołki drzew leśnej ściany, górującej nad rzeczną doliną, nasycają krajobraz pełny znanych i nieznanych roślin żywymi kolorami i budzą białe lilie, które powoli otwierają zielone łuski, rozchylają płatki i odsłaniają wnętrza pełne żółtych pręcików. Owo otwieranie się kwiatów trwa długo i zajmująco. Obserwuję więc ów spektakl, przepływając z miejsca na miejsce w wędrówce po znajomej Łynie, która jednak nigdy nie wygląda tak samo.

Słońce wzeszło nad Łyną
Przed Brzeźnem Wielkim

W końcu dopłynąłem do Brzeźna Wielkiego, wychylając się spomiędzy trzcin, sitowia i pałki wąskolistnej, rosnących kępami na rozległej płyciźnie pokrytej grążelem i rdestnicą. Wzbierające chmury powoli gasiły światło wschodzącego słońca. 








Brzeźno Wielkie

Brzeźno Wielkie

Barwy krajobrazu były coraz bardziej stonowane. Cisza i łagodna szarość podały sobie ręce i zmieniły nastrój. 

W cieśninie jezior

Moje białe czaple polowały pod drugim brzegiem, ani myśląc dopuszczać mnie bliżej. Gdy tylko podpłynąłem ku nim, wystartowały nad trzciny, zatoczyły obszerne kręgi i wylądowały w zarastającej cieśninie między Brzeźnem Dużym a Brzezinkiem.

Brzeźno Małe (Brzezinko)

Pokonawszy środek jeziora wolny od wodnych zarośli znowu wpadłem na dywan owalnych liści grążeli. Kajak zwolnił. Mocniej naciskałem na wiosła, brnąc ku odległej mierzwie szuwarów. Cisza była dotkliwa. Czarne rybitwy nie pilnowały już lęgowisk. Rozglądając się za ich czerwcowymi gniazdami, zacząłem obawiać się, że wezbrana woda zalała jajeczka przed wykluciem się piskląt. Młodzieży nie było widać ani w oczeretach, ani wśród liści grążeli.

Biała czapla na Brzezinku

Gdy przedzierałem się przez gęstniejące trzciny, sitowie, wyszukując miejsc, gdzie woda zdawała się płynąć swobodniej, białe i siwe czaple odfrunęły nad Brzezinko. Z pobliskiego gospodarstwa agroturystycznego dobiegało basowe szczekanie. Głos pozwalał orientować się w gęstwie uparcie krępującej kajak i wiosło. Byłem już mokry od potu i rosy okrywającej rozgarniane liście roślin. Bluzę osypały przejrzałe kwiaty sitowia, ułamane łodygi, rozerwane pajęczyny. Przyjmowałem te przeciwności natury ze stoickim spokojem, wiedząc, że to najtrudniejszy odcinek przeprawy przed jeziorem Krzyż. W końcu doczekałem swojej nagrody. Wypłynąłem na jezioro obok drewnianego pomostu. Oddychałem z ulgą.

Jezioro Krzyż

Czaple i zabłąkany kormoran odleciały znowu na południe, zamiast schować się w nieprzebytych szuwarach otaczających zewsząd gładkie lustro wody, upstrzone bańkami powietrza uwolnionymi przez listki wywłócznika wypełniającego jeziorną toń. Wypadnięcie za burtę skończyłoby się groźnymi kłopotami. Elastyczne i wiotkie łodygi oplątałyby ręce i nogi podczas gwałtownych ruchów.

Jezioro Krzyż

Przepłynąłem jezioro w poprzek do szerokiego ujścia Łyny. Wybrałem swobodniejszą część nurtu pod lewym brzegiem i pochylonymi olchami. Za turzycową wysepką i zakolem rzeki zobaczyłem zarośnięte chwastami wysokie żeremie bobrów. Niebawem wypłynąłem na jezioro Krzyż w sąsiedztwie mocno zdewastowanego przez czas i lód pomostu.

Łyną do Orłowa

Płytki akwen jest zewsząd otoczony pasmem turzycy. Ledwo wyczuwalnemu nurtowi towarzyszą powłóczyste nitkowane glony wypełniające toń ciągnącą się zupą. Oblepiają wiosło. Zmuszają do nieustannego czyszczenia piór. Każde pociągnięcie wiosłem kończę przytrzymaniem pióra w wodzie, póki chwytliwa mierzwa nie spłynie. Przez to kajak płynie mozolnie ku swobodniejszej powierzchni jeziora.


Nieopodal ujścia rzeki rośnie malownicza kępa trzcin - dogodna kryjówka dla łabędzi. W pobliżu przebywają bobry, patrolując o świcie swoje włości. Czas jakby stanął w miejscu. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku. Łabędzie w milczeniu czyniły toaletę na gnieździe. Zdawały się ignorować moją obecność.
Zabawa zaczyna się

Otrząsnąwszy się z zamyślenia, rozpędziłem kajak i, celując w światło wąskiego korytarza rzeki, ogarniętego z obu stron futrem zielonego turzycowiska, wznieciłem chmury mułu nad płycizną.


Barwy dnia przygasły jeszcze bardziej. Nastrój rzeki przepełniła melancholia podobna tej, jakiej doznawałem na Rospudzie po ulewnym deszczu, po którym wszystko parowało i otulało się nostalgiczną mgłą. Przestrzeń rzeki skurczyła się do wąskiego prześwitu nurtu i ścian nieustępliwej zielonej mierzwy turzyc. Kajak napierał na kępy jasnozielonych roślin, które ustępowały miękko i zanurzały w ciemnej toni.

W futrze Łyny

Tutaj nie powiosłujesz. Piórami wiosła odpychałem się ściśniętych liści i łodyg wszechobecnej trawy. Lekkość pływania zastąpił trud przeciskania się przez ciasne zakręty. Kajak skrzypiał w gęstwinie protestując. W pochmurnym dniu zieleń syciła się szarością a toń wąskiego nurtu pociemniała niczym przepastna głębia. Las rósł daleko na stokach wzniesień ograniczających dolinę. Narastało we mnie uczucie osamotnienia.

Płynę

Koryto Łyny rozszerza się, kiedy dopływam do ściany lasu po wschodniej stronie doliny. Nurt staje się płytszy i odsłania piaszczyste dno pokryte moczarką, liśćmi grążeli, które nie mogły wydostać się na powierzchnię wezbranej wody. Minąłem błotnistą przeprawę dzikich zwierząt. Schodząc ze stoku i przechodząc przez turzycowisko, wydeptały szerokie czarne ścieżki. Puste w chwili, gdy przepływałem obok.

Bród dzikich zwierząt

Zejście do brodu

Nieco dalej zarośla znowu przypadają do nurtu. Mijałem wąskie kanały zasilające Łynę, zamaskowane zatoczki. Roślinność otoczenia zmienia się. Turzyce ustępują tatarakom, kosaćcom, trzcinom. Coraz więcej olch i wierzb w sąsiedztwie nurtu. Rzecznej wody nieubłaganie ubywa. W końcu dopłynąłem do pierwszych drzewek, których gałęzie zwieszają się nisko nad powierzchnią nurtu. Przeciskałem się między nimi ku bardziej przystępnym miejscom.

Jest zabawa

Rozpychałem łodygi tataraku, pałki wąskolistnej, jeżówki gałęzistej rodzącej owoce w kształcie kolczastych kulek, potężne liście i grube łodygi szczawiu bagiennego dźwigającego kiście rudych kwiatostanów z dojrzewającymi nasionami...


Podmokła łąka ustępuje olchowemu łęgowi. Tunel przegradzają pochylone drzewa. Ku mojemu zdumieniu nadal jednak jest miejsce na wiosłowanie. Od czasu do czasu przeciągałem kajak przez podmokłe brzegi, przepychałem go przez zanurzone kłody. Moczyłem nogawki dresów i buty, których nie ściągałem z obawy przed poranieniem stóp.
Kwiaty Łyny


W pamięci ożyły obrazy kilkukilometrowej wędrówki pod prąd niesamowitej Blizny przez puszczę augustowską, bez której nie sposób dopłynąć do jeziora Blizno. Podobne wrażenia, podobne otoczenie, podobny piasek pod stopami, identyczne uczucie samotności… Jedno że wtedy szedłem w słońcu przebijającym korony puszczańskich drzew.














Dzisiejszy nastrój bardziej przypominał nastrój towarzyszący spływowi niezwykłą Kamionką z jeziora Koleśnego pod Suwałkami do Wigier, objętą od 1989 roku ścisłą ochroną po włączeniu jej w granice Wigierskiego Parku Narodowego. Wówczas mżyło, gdy spływaliśmy wąską rzeczką, przeciągaliśmy kajaki przez kamieniste bystrza, przekomarzając się z wydrami, bobrami, czarnymi bocianami, rybami przeszukującymi tajemnicze mini-rozlewiska i meandry…

Jeżówka gałęzista





Na szczęście nie padało, chociaż chmury szczelnie zakryły niebo. Nie czułem ruchu powietrza. Było cicho. Ptaki zamilkły. Przelatywały z jednego brzegu na drugi nie kwiląc, nie krzycząc, nie śpiewając, nie zaznaczając głosem swojego terytorium.

Las nad górną Łyną

Kilka razy poderwałem sarny czuwające tuż nad wodą. Odbiegając w popłochu, nawet nie zaszczekały. Nie miałem szans, by je sfotografować. Mocowałem się z wiosłem. Zanim bym wstał, żeby wycelować obiektywem, zanim zdołałbym utrzymać równowagę na chwiejnym kajaku, sarny i tak zdążyłyby zniknąć w zaroślach sięgających grzbietów. Pozostałem więc przy uwiecznianiu egzotycznego szlaku Łyny, opędzaniu się od końskich much szukających odsłoniętej skóry na szyi, twarzy, rękach…


Zastanawiał brak ważek, świtezianek, motyli zasiedlających rzeczne koryto między jeziorami. Jakby im owe malownicze miejsca nie sprzyjały.

Posiadłość bobrów


Pisząc to uświadomiłem sobie, jak szybko zapominam o tych uciążliwościach po powrocie do domu i podczas przeglądania zdjęć na ekranie komputera. Pamięć przechowuje to co najpiękniejsze, co budzi tęsknotę. Zdjęcia idealizują krajobraz, eliminując wyimaginowane i rzeczywiste zagrożenia towarzyszące kajakowym wyprawom.

Olcha nad Łyną

Walcząc z przeszkodami na Łynie, myślałem:
- Mam dość much, komarów, błota, pijawek, kłód, pokrzyw… Zawracam.
Na swoje szczęście wędrowałem jednak dalej, odpychając gałęzie wypełniające prześwit rzeki, depcząc muliste i piaszczyste na przemian dno, zaliczając kolejne żmudne metry coraz trudniejszego i uciążliwszego szlaku, godząc się pokornie z egzotyczną mierzwą sypiącą na głowę paprochy, otrząsającą się z rosy wprost na twarz, brudzącą ubranie…

Brzeźno w drodze powrotnej

Za drewnianą zmurszałą kładką imitującą mostek brnąłem przez kolejną łąkę i olchowe zakrzaczenia w granicach Orłowa do chwili, gdy przede mną otworzyła się rozległa przestrzeń dobiegająca do kamiennego przepustu pod drogą do Wólki Orłowskiej po drugiej stronie rzeki.

Opuszczone gniazdo


Powrót okazał się łatwiejszy. Przetarłem szlak, oswoiłem go w myślach. Lekki wiatr, który budził się w miarę dojrzewającego dnia, chłodził twarz, przynosił ulgę, zniechęcał ssące gzy. Tylko szarość i cisza nie ustępowały. Melancholia dominowała nad resztą wrażeń. Nadrzeczny ols tworzący zielony dach powoli ustępował otwartej dolinie. Pokonawszy zawalidrogi i wypłynąwszy między zarośla łąk odczułem ulgę. Mogłem zdać się na wiosło. Ścieśniony zieloną mierzwą mazurskiej dżungli nurt nabierał życia i popychał kajak.

Po osiągnięciu jeziora Krzyż poczułem się jak u siebie. Znane kąty, znajome czaple przepłaszane o świcie z jeziora Morze, które dla odmiany uciekały teraz na północ, drobne fale na powierzchni wzniecane podmuchami budzącego się zachodniego wiatru, coraz wyraźniejsze chmury zwiastujące deszcz…

Znowu białe czaple


Opuszczając Brzezinko, nie mogłem znaleźć miejsca, z którego wypłynąłem o wschodzie słońca. Wbiłem się więc w mierzwę sitowia i trzcin tam, gdzie wydawała się mniej zwarta. Długo walczyłem z opornymi łodygami, zanim przedostałem się do pomostu dla łódki. Chwilami miałem wrażenie, że owo zielsko sprzysięgło się, by mnie zatrzymać w mokrym i nieprzyjaznym wnętrzu. Krępowało wiosło. Nie mogłem odpychać się od mulistego dna. 
Położyłem się w kajaku, by odpocząć, kiedy tylko wypłynąłem na swobodniejszą wodę. Wówczas z wnętrza szuwarów zaczęły dochodzić ciche popiskiwania młodych łysek i perkozów. Ptaki pluskały w pogoni za rybami, lawirowały wśród zbawczych łodyg.

Dopiero w takich chwilach, gdy nie hałasuję, nie rozpycham trzcin, nie szarpię opornego sitowia, nie wzburzam wody wiosłem, a emocje przeprawy cichną, uświadamiam sobie bogactwo życia wokół...

Gąbka słodkowodna

Białe czaple przepłoszone z cieśniny między obydwoma jeziorami: Brzezinkiem i Brzeźnem Dużym odleciały w końcu w oczerety za wędkarskim pomostem, przyłączywszy się do kilku kormoranów. Oglądałem kępy malowniczych zielsk, które jeszcze w czerwcu maskowały gniazda czarnych rybitw. W pobliżu jednej z nich słyszałem uporczywe nawoływanie nieznanego mi ptaka. Nie odważył się wyjrzeć z gęstwiny. Kilka pojedynczych rybitw latało nad głową, wszczynając nieśmiały alarm. Chyba raczej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby.

Przepłynąłem przez zgaszony krajobraz rozległego jeziora, przeniknąłem przez szuwary i oczerety maskujące początek kolejnego egzotycznego odcinka Łyny. Zatrzymałem się nad zalaną tamą bobrów. Pocięte i zmyślnie umocowane gałęzie zarosły gąbką słodkowodną – nadecznikiem stawowym tworzącym kilkanaście rozbudowanych kępek…

Powietrzny pojedynek

Nad wyspą na Kiernozie Wielkim zostałem nagrodzony powietrzną walką stoczoną przez parę mniejszych drapieżnych ptaków, chyba kobuzów, z polującym jastrzębiem. Atakowały jastrzębia, kwiląc i nawołując się nieustannie. Nurkowały w jego skrzydła i odsłonięty grzbiet. Ten odwracał się w locie, wystawiając szpony do góry. Spektakl trwał długą chwilę, nim jastrząb odleciał nad Marózkę. Byłem za daleko, by sfotografować walkę w spektakularny sposób. Zamieszczam zdjęcie z kronikarskiego niejako obowiązku.


Kolejny frapujący świt nad Łyną przeminął. Wracałem do bazy kajaków mazurskich po przepłynięciu prawie trzydziestu kilometrów.

Wygląda jak gołąb grzywacz, ale czy to on?