niedziela, 27 czerwca 2021

Łyna - ding an sich

 


Popłynąłem w górę Łyny. Tym razem sam. Było orzeźwiająco.

 


Nie powstrzymała mnie świadomość, że byłem tutaj wczoraj. Wypłynąłem w nocy, chociaż w czerwcu tak naprawdę nocy nie ma. Brzask rozjaśnia krajobraz do tego stopnia, że widać kolory. Kajak sunął po gładkiej wodzie, nie pozostawiając odczuwalnej fali. Wiosłowałem z rozmysłem, starając się nie pluskać i nie zakłócać koncertu świtu. Kaczki zrywały się spod dziobu, uciekały w szuwarowy korytarz pod most. Gdy tam dotarłem, jaskółki śmigały mimo, dając odczuć swoją obecność podmuchami wzruszonego powietrza na twarzy. Wokół naturalna cisza pełna muzyki i rytmicznego pluskania...



Przepłynąłem przez zakręty i obok ujścia Marózki. W głębi rozległych szuwarów krzyczały żurawie i nadawały bąki głębokim basem. Wypłynąwszy na jezioro, skierowałem się do najbliższej przejmy między wyspą a niedostępnym brzegiem. Przemykałem między perkozami, krzyżówkami, łyskami, snującymi się po całej tafli. Odłożywszy wiosło, nagrywałem fascynujący rechot dziesiątek żab wodnych. Brzask narastał nad drzewami wsi i dachem kościółka. Nocne przejazdy tirów budziły zdziwienie. Kiedy ostatni warkot ucichł, obróciłem się na południe ku odbiciu Wenus w lustrze nieruchomej tafli.


Przestałem fotografować. Za ciemno. Bezwietrzny świt nastrajał do zadumy. Wiosłowałem. Zdawało się bez wysiłku. Kajak słuchał. Trzymał kierunek. Płynął lekko i gładko. Doznawałem osobliwego ukojenia. Znajome obrazy uciekały wstecz. Zaskakująco szybko. Zaskakująco jednostajnie. Wyspa milczała. Brzeg po prawej ręce śpiewał. Dziób kroił wodę. Zaskoczone perkozy wynurzały się tuż przede mną i nurkowały w panice. Musiałem napierać na wiosło, zmuszając kajak do gwałtownego skrętu, by ich nie uderzyć…


Ożyły wspomnienia z nocnego pływania po Kalwie w Rudziskach Pasymskich, którym urozmaicałem sobie samotne przygotowania do egzaminów wstępnych na politechnikę. Wtedy rozpierała mnie energia. Potrafiłem rozpędzić ciężki sklejkowy kajak do prędkości, przy której od dziobu odchodziły symetryczne skiby spienionej wody. Wpadałem wtedy w trans, zapominając o czekających mnie egzaminach, przerabianych dziesiątkach zadań z fizyki i matematyki… Po przepłynięciu kilkunastu kilometrów po uśpionych zatokach Kalwy od Pasymia po Miłuki i Tylkowo zasypiałem jak dziecko, by rano po biegu w stronę jeziora Serwent i Dłużek zasiadać do kolejnej porcji żmudnej nauki…



Z zamyślenia wyrwał mnie nieoczekiwany opór wody. Wiosło dotknęło mulistego dna. Kajak zwolnił, uwalniając falę, która wyprzedziła dziób i zaszumiała w trzcinach. Przejma otworzyła bramę z gałęzi uschniętej łozy; przywitała widokiem zamarłej brzozy; oczarowała zamglonym obrazem oczeretu i żeremia skrytego w mierzwie. Za mielizną poczułem ulgę. Koncert lata trwał w najlepsze. Czaple startowały z czatowni niczym duchy. Bezszelestnie. Znikały za drzewami. Skradałem się w nadziei spotkania jeleni na skraju lasu obok albo bobrów w cichym nurcie. Kaczki odpływały w zakamarki oczeretu... Wczorajsze spotkania nie powtórzyły się jednak. Jelenie nie wyszły nad wodę, bobry nie penetrowały rzeki…



Wypłynąłem na kolejne jezioro. Gładkie. Ciche. W bezruchu. Żadnej fali. Przemknąłem w poprzek akwenu do niepowtarzalnej kępy brzóz nad ujściem i zakolem rzeki. Minąłem łabędzia pozującego na tle zaróżowionych trzcin. Wypatrywałem czapli na konarach. Bez skutku. Zamiast nich widziałem kołujące nad łąką błotniaki. Śmieszki straszyły, pikując nad głową. Rybitwy pokrzykiwały, wtórując podnieconym kaczkom. Na nic wolne pływanie i równie powolne wiosłowanie. Wiedziały swoje. Uciekały, zamiast schować się w oczerecie.


Samotność w kajaku to dla mnie coś więcej niż dla alkoholika i palacza używki, dla narkomana dragi, kreski, iniekcje… Czuję się innym człowiekiem. Zamyślonym. Współodczuwającym głębię świata w nieodpartym przekonaniu, że Natura największym dziełem Boga. Tylko z ludźmi mu nie wyszło. Wciąż nie rozumieją, że dzieło Boga wymaga permanentnej ochrony. Bóg stworzył Ziemię nie po to, byśmy ją czynili sobie poddaną. To nasz jedyny statek kosmiczny. Innego dla ludzi nie będzie. To, co wybudujemy, przyda się wyłącznie nieśmiertelnej sztucznej inteligencji…


Myślę tak jak Prusowie, którzy nie pojmowali, dlaczego chrześcijanie zamykają Boga i świętych w kamiennych murach, nie widząc Go wokół siebie… Bóg to Natura. Natura to coś, co ma za sobą kilkanaście miliardów lat dopiero co rozpoznawanej historii; to coś, co rozciąga się na miliardy lat świetlnych niewyobrażalnej przestrzeni... I było konieczne, byśmy zaistnieli...


Jestem sam i Łyna. Powabna. Uwodząca. I czerwcowa dżungla ponad nią. I niebo nade mną. I ja śledzący przestrzeń i czas. Kantowskie Ding an sich w całym jestestwie… Wymyślone ponad sto lat przed pierwszymi odkryciami na polu fizyki kwantowej i fizyki czasoprzestrzeni… Tak postępowe, że kantowska Kritik der reinen Vernunft trafiła na katolicki indeks dzieł zakazanych… Immanuel Kant wciąż patrzy na Łynę z warmińskiego i mazurskiego nieba. Czuję jego przenikliwe spojrzenie…


Mijam powtarzające się obrazy.


Tu spotkałem Szarego. Nie pozwolił się spektakularnie sfotografować…


Tu spotkałem łabędzie i ich potomstwo…


W tym kącie fotografowałem białą czaplę, która nic sobie nie robiła z mojej obecności…



Nad tym jeziorem widziałem bielika, a w oczerecie wokół żurawie…

 

 

 

 

 

 


 

Na tym zakręcie Małgosia przegapiła kormorana wyrywającego się spod dziobu kajaka, spomiędzy grążeli wypełniających rzeczną toń.






Tutaj wschód słońca bywa najpiękniejszy.

 

 

 

 

 

 

 


 

Obok żeremia w oczerecie rośnie kolonia gąbek słodkowodnych. Rozkwita na gałęziach wierzby zatopionych w nurcie i zagrzebanych w mule. Przepływając w tym miejscu za pierwszym razem, myślałem, że bobry usiłują przegrodzić Łynę, a to tylko porzucona spiżarnia. Tak została i trwa konserwowana czystym nurtem…

 

 




Słońce przeszywało już przestrzeń, wychyliwszy się znad drzew łęgu. Ozłociło trzciny na jeziorze. Wypływałem z cienia wprost pod czarne rybitwy, zacięcie polujące nad gładkim lustrem. Co i raz zniżały się ku wodzie i czesały jej powierzchnię dziobami. Ich lot chaotyczny, nieobliczalny. Jakby uczestniczyły w nieustających walkach powietrznych, czyniąc uniki, nurkując, wznosząc się tak, że nie nadążałem obiektywem. 

 




Jezioro się otworzyło. Las i szuwary przeglądały się w lustrze. Nieśmiałe mgły tańczyły obok. 



 

Trzymając się brzegu po lewej ręce, fotografowałem krajobraz złotej godziny z kępami nieznanych mi kwiatów na tle ściany czerwcowych zarośli. Odprowadzałem wzrokiem odlatujące czaple białe. Nie dały się podejść. A potem jak zwykle. Sitowie zgęstniało. Trzciny zarosły przejmę. Grążele zatkały nurt. Brnąłem po ledwo zaznaczonym torze w dywanie zarośli. Ktoś musiał utrzymywać prześwit przejścia dla łódki przy zmurszałej kładce, głazie, zejściu nad wodę, w końcu przy pomoście wypuszczonym w jezioro za przewężeniem…


Jeszcze tylko malowniczy odcinek rzeki obok boru zbiegającego ze stoku moreny i przybrzeżnego łęgu, gdzie fotografowałem niczego nie przeczuwającą sarnę, skąd dobiegało gadanie kukułek i dzięciołów…





Jeszcze Krzyże wtulone w ścianę sosen, obramowane łanami oczeretu, skrępowane mierzwą rdestnic wypełniających toń, ozdobione kwitnącym drzewem czarnego bzu…




I oto wpływam w sierść Łyny. Jakżeż wybujałą po zimowej smucie. Jeszcze w maju oglądałem dolinę w całej krasie. Dzisiaj nie sięgałem wzrokiem dalej niż do wierzchołków przekwitłych kwiatostanów turzycy, która utworzyła zielone futro i ścieśniła nurt do szerokości burt kajaka. 

 

 





 

Poczułem się wzięty w niebo. Otulony. Dopieszczony wrażeniami. Zalany rosą skapującą z listowia zarośli. Zaniepokojony tajemnicą skrywającą się za każdym ciasnym zakrętem, kępą trzciny, błotnistą ścieżką, nad którą unosił się zapach jeleni po niedawnym przejściu brodu, drażniąca woń dzików zażywających kąpieli w odsłoniętym babrzysku… Podekscytowany widokiem odległego wzgórza pod Orłowem…


Nurt wzmagał się z każdym uderzeniem wiosła. Wiódł w cień starych olch na skraju zbocza doliny rozdartego źródliskami helokrenowych strumieni. Odbijał na środek nieprzeniknionego dywanu. Żurawie, które nadleciały z południa, osiadły na skraju szuwarów i zniknęły za łanami turzycy, tataraku, trawy, skrzypów... Miesiąc wcześniej mogłem je fotografować, stojąc na chybotliwym kajaku. Dzisiaj zniknęły za mierzwą zieleni. Lisa też już bym nie mógł uwiecznić. Dżungla odzyskała wigor. Wszystko, co żyło, zniknęło w zaroślach. Wszystko, co śpiewało, utajniło się na konspiracyjnych scenach.



Nieco dalej, w słońcu, rzeka uwolniła uścisk. Brzegi odstąpiły od siebie. Nurt rozlał się po płyciznach. Znowu musiałem szukać zagłębień dna, mozolnie odpychać się wiosłem od piasku, korzeni, zalegających gałęzi. Jak na Krawnie, na Babięcie, na Wierśniance, na Bliźnie, strumieniu siedmiu Jezior Leśnych… Swojskie egzotyczne klimaty wiosennych spływów w czasach, gdy byłem o dziesiąt lat silniejszy i mniej roztropny…


Starość jest do dupy. Po prostu. Nie chcąc o niej rozmyślać, ścigam więc utracone chwile, zachwycając się wysiłkiem wiosłowania i widokiem wodnych krajobrazów. W żadnym razie nie delektuję się smakiem magdalenki Marcela Prousta rozmoczonej w herbacie. Jej smak do mnie nie przemawia. Przemawia za to zapach wody i oczeretów; dźwięki dobiegające z lasu, rzecznych namorzynów, szuwarów; plusk wody trącanej wiosłem i fali wpadającej na odsłonięte brzegi, gdy kajak znów osiada na mieliźnie; niespodziewane spotkania z ptakami, jeleniami, sarnami, dzikami, wilkiem; wielogodzinny wysiłek wiosłowania i to przemijanie czasoprzestrzeni wokół niczym sen kojący każde poczucie egzystencjalnego cierpienia, niczym niekończąca się historia wypełniona szczęśliwymi chwilami…


Płynąłem więc do znajomej poręby najpierw przez odsłonięte łąki, obok rowu odprowadzającego wodę z mokradła pod Likusami, potem przez olchowy tunel, dzisiaj nieprzenikniony dla dziennego światła. Lawirowałem między obciętymi pniami, wypukłościami dna, systemami korzeniowymi olch. Robiłem wiosłem, przywołując do porządku niesforny kajak. 



 

Aż utknąłem przed pniami dębów położonymi w poprzek nurtu. Za nimi chwiały się trzciny. Coś imponującego musiało rozpychać gęstwę. Stanąłem. Dalej już tylko na piechotę z kajakiem na sznurku. Przez polanę, kolejny olchowy tunel, znowu polanę, zakręt pod mostkiem na drodze z Orłowa do Wólki Orłowskiej, przez jeszcze jedną polanę, do granicy rezerwatu źródeł Łyny i do tamy w Łyńskim Młynie… To tylko rzut beretem dla Igora Neerley’ego, tego od Opiwardy i siódmej rzeki. Dla mnie nieco bardziej uciążliwy rzut…


Kojący powrót. Z trudem obróciłem kajak pod omszałymi olchami. Teraz to prąd rzeki się męczył. Ja tylko sterowałem, filmowałem, fotografowałem. Drzewa mijały zwolna. Ryby pluskały w płytkiej wodzie, wystawiając grzbiety lub wyskakując za owadami. W zaroślach brzegu buszowały niewidoczne gryzonie. W listowiu przemykały ptaki. Między gałęziami i w przerwach listowia widziałem pasącą się sarnę w towarzystwie żurawi. Sielski obraz, którego nie sposób sfotografować z płynącego kajaka. A potem słońce. Pełno słońca w dolinie, między olchami, krzakami łozy, na rozświetlonym dnie ze żwiru i złotego piasku, w obramowaniu wybujałej zieleni…


Nie wiosłuję. Rozglądam się. Jest tak, jak powinno być. Wszystko na swoim miejscu. Wszystko we właściwym czasie: świerszczaki na łodygach trzcin; trzciniaki na gałązkach wysuszonych krzaków; rokitniczki w mierzwie nad samą wodą; piskliwce na mieliznach, brodzące po obnażonym mule brzegów; tropy zwierząt przechodzących przez mierzwę i rzekę w nocy i o świcie; żurawie w kępach turzycy; czaple na kładkach i pomostach; ukleje trące się ławicami wzdłuż zarośniętych płycizn nad piaszczystym dnem; obrazy rzecznej doliny pod kryształem nieba; krajobrazy jezior otoczonych szuwarami i łęgiem, odbijających słoneczne światło rozbite na tysiące iskier drobnymi falami; powiew zefira przynoszącego ulgę twarzy i odsłoniętym rękom, dotkniętych przez parzące słońce…













Czuję znużenie. Niczym stan dojrzałej błogości. Ulegam rytmowi wiosłowania, przemierzając tafle rozlewisk. Oddycham głęboko wszechobecnym aromatem Łyny między jeziorami, odłożywszy wiosło… I tak aż do Kurek, do zawiązania pętli wrażeń…