wtorek, 16 sierpnia 2022

Na Łynie pod sierpniowym księżycem i kreskami Perseidów


 

Podchodząc do kajaka, zobaczyłem falującą wodę. Księżyc gapił się w swoje zniekształcone odbicie między brzegami. Z Łyny dobiegało kwilenie rozkapryszonych dzieci. Zastygłem. Rozfalowana rzeka, odgłosy marudzących przedszkolaków, księżyc w pełni i jego rozpadający się blask na wodzie, kreski płonących meteorów na niebie (Perseidy), świetliste punkty Saturna, Jowisza, Marsa (Wenus dopiero wzejdzie, gdy będę na Kiernozie Małym)…



Nie przyszło mi do głowy sięgnąć po aparat, by chociaż nagrać scenę. Mimo nocy światła było dość, a mikrofon – cóż, światła nie wymaga…

Pomyślałem:

- Zwoduję kajak i spróbuję podpłynąć.

Błąd. Ledwo podniosłem kadłub obrócony dnem do góry, żeby wilgoć nie osiadła we wnętrzu, usłyszałem pod pomostem gwałtowne plaśnięcie, zobaczyłem srebrzysty rozbryzg i wszystko ucichło.

- Bobry!

Cała rodzina zanurkowała. Księżyc odzyskał swoje odbicie w wodzie. Łyna zamilkła…




Poniewczasie uświadomiłem sobie, że nikt nie uwierzy w rozmawiające bobry…










Odpycham się od brzegu, zanurzam w ciszę i zastygłe powietrze. Księżyc w wodzie i na niebie. Meteory wciąż rysują powałę nad głową. Gwiazd niewiele. Noc za jasna. Saturn z Jowiszem wskazują słuszny kierunek. Wiosłuję. Kajak sunie. Miękko. Zda się – bez oporu. Druga w nocy. Pora, której nic nie dorówna. Wypływam na jezioro. Przede mną czerni się wyspa. Celuję w przejmę. W szczecinie osoki aloesowatej pływają łabędzie: para z siedmioma budrysami w ciemniejszym upierzeniu. Młode popiskują scenicznym szeptem. Odkładam wiosło. Próbuję fotografować. Księżyc rozświetla przestrzeń. Srebrzy wszystko co popadnie. Czas naświetlania taki, że kreski na wodzie zdradzają niewyczuwalny – zdawałoby się – ruch kajaka…













Jestem zachwycony. Polowałem na taką noc od kilku miesięcy. Bez skutku. Przeszkodą chmury lub deszcz. Dzisiaj jest krystalicznie. Sceneria dla wyrafinowanych rockowych koncertów King Crimson albo Sonaty Księżycowej Ludwiga van Beethovena…

 

Znów odżywają wspomnienia z Krutyni, którą płynąłem z przyjacielem podczas studenckich wakacji. W nocy od Bełdan do Ukty. Księżyc towarzyszył nam przez całą drogę, oświetlając rzekę i jeziora, sprowadzając nastrój głębokiego zamyślenia czy wręcz medytacji… Niepowtarzalne doznanie…



Płynę więc, lecz obraz nie ustępuje. Kilka pociągnięć wiosłem, kajak sunie na wprost. Kiedy zastyga na lustrze, aparat znowu w dłoniach. Ciche dźwięki migawki… Zdjęć coraz więcej… Nie filmuję jednak. Podczas prób automatyka aparatu wciąż kaprysi i długo dobiera ostrość, zanim cokolwiek zarejestruje...

 

Wszystko śpi. Żadnego plusku, żadnych kręgów na wodzie. Powietrze muska twarz chłodem. Myśli skupione na statycznym krajobrazie nocy. Nie zauważam nawet, kiedy wyspa zostaje za plecami. Jestem na środku jeziora między czarnymi ścianami boru. Śledzę przelatujące satelity i kreski meteorów. Do księżyca dołączają subtelne obłoki. Wywołują wspomnienie nocnych pejzaży z kolekcji udostępnionej w Ermitażu sto lat wcześniej – wówczas imponujących, dzisiaj nie dorównujących żadnemu odwzorowywanemu oryginałowi. Kiernoz Wielki odsłania przede mną kolejną tajemnicę…

Coś w tym jest. Marian Mokwa, malarz marynista, usłyszał w Stambule od sceptycznego fana, Sulima de Radziwonowicza beja, że jego akwarele piękniejsze od natury, więc muszą być nieprawdziwe. Radziwonowicz zaproszony następnego dnia na wspólne oglądanie zachodu słońca stwierdził po namyśle:

- Wczoraj jeszcze sądziłem, że pan przekroczył granice piękna. Teraz widzę, jak bardzo się myliłem. Natura morza jest wspanialsza od pańskich akwarel…

Mam to samo przekonanie:

- Nic co ludzkie nie dorówna Naturze…



Wpłynąwszy w zamgloną przejmę między Kiernozami, wbiłem dziób kajaka w mierzwę brzegu. Kolejna niezwykła sceneria. Księżyc w woalce. Kontur lasu. Milcząca rzeka. Gałęzie martwej łozy w wodzie. Warkocz odbicia na gasnących falach… Kiedy ruszam, wiosłuję nie pluskając. Gdzieś tutaj mogą być jelenie lub przetrzebione przez myśliwych dziki. Oczyma wyobraźni widzę stadka zwierząt brodzące w nurcie między brzegami… Pozostaję z imaginacją, wypływając na kolejne jezioro i pochylając głowę przed nadlatującymi nietoperzami, jaskółkami nocy…






 

Misterium wciąż trwa. Plączę się po rozlewisku. Ścigam refleksy księżyca między chmurami z południa. W końcu księżyc znika za jedną z nich, ciskając resztki warkocza na wodę i nenufary. Wtedy obracam się ku rzece wpływającej do jeziora nieopodal kępy umierających brzóz. Płynę przez mieliznę. Płoszę ławicę leszczy. Ryby wzniecają fale, wystawiając ciemne upłetwione grzbiety. Pełno ich w wodorostach i nad mułem…



Brzask wlewa w granat nocy szarość. Światła za mało, by fotografować. Kolorów za mało… Wiosłuję więc przez zgaszone wnętrze rzeki, lawirując między liśćmi grążeli, wystającymi z nurtu gałęziami i pniami… Śpieszę się przez znane kąty Łyny w pogoni za zachodzącym księżycem, którego nie widać przez listowie uśpionego łęgu. Nie zwracam uwagi na zaspane kaczki, odlatujące czaple, spłoszone ryby, które ustępując przed dziobem wzniecają kręgi i strzałki fal…


 

Przepływam przez Morze. Jeziorko w leśnym kręgu znika dotknięte atrofią. Obracam kajak do brzasku. Fotografuję zastygły krajobraz. Wokół żywego ducha. Ruszam w stronę rzeki, trąc kadłubem o kępy wodorostów, mieszając wiosłem muł płycizny w ujściu. Za kolejnym zakrętem widzę czerwoną tarczę zachodzącego księżyca. Znika za konturem oddalonego lasu.

- Doścignę go na Brzeźnie – łudzę się nadzieją.

Nie przychodzi mi do głowy, by go sfotografować teraz, póki lśni na blaknącym nieboskłonie między gałęziami. Kierując kajak w następne zakole obramowane ścianami zbitych szuwarów, krzaków, rachitycznych drzewek, nie domyślam się nawet, że właśnie go żegnam.



 

Wciąż cicho. Słyszę plusk wody rozgarnianej wiosłem, szelest kajaka trącego liście grążeli. Słyszę wspomnienie wiosennych koncertów. W sierpniu ptaki już nie śpiewają. Co najwyżej gadają scenicznymi monosylabami. Znajome od lat kąty uciekają w tył. Nurt słaby. Brzask narasta. Przystaję na chwilę w ulubionym miejscu w towarzystwie wykrotu zwalonej olchy w kształcie zająca z nastawionymi słuchami. Fotografuję fraktalny krajobraz mokradła z pałkami szerokolistnymi wystającymi z kęp turzycy ostrolistnej. Za tło niebo zabarwione słońcem, które wciąż pod horyzontem i za ścianą boru.





Nie czekam jednak na wschód. Ruszam dalej, ścigając zachodzący księżyc. Mijam żeremie bobrów. Kajak zgrzyta na zanurzonych gałęziach łozy wetkniętych w muł. Przed oczami migają zimorodki. Poznaję je po przenikliwym pisku i zgaszonym ubarwieniu: niebieskim skrzydeł i grzbietu, brązowym brzuszka. Nie do sfotografowania w półmroku rzeki. Brzeźno Duże tuż tuż. Przeciskam się przez korytarz z trzcin i sitowia. Przede mną łabędź. Pokazuje drogę. Próbuję kadrować. Za późno. Ucieka w zarośla, nie czekając na naciśnięcie migawki. Irytująca sekunda.





Szuwary ustępują dywanowi grążeli. Za nim swobodna toń. Jezioro w pełnej krasie. Odkładam wiosło, kładę się w kajaku, który snuje się popychany ledwo wyczuwalnymi podmuchami. Zamykam oczy… Na chwilę… Przestrzeń wypełnia świergot. Hałas rodzi się w mgnieniu oka. Jaskółki wzlatują nad trzciny, zasłaniają niebo setkami rozedrganych punkcików. To nie szpaki w stadnym balecie, tworzące pełne dynamiki płynące kształty. Jaskółki fruwają bez celu, w różnych kierunkach, gnane radością swobodnego lotu.

- Czy to ja je obudziłem, czy świt? – zastanawiam się, próbując filmować owo zjawisko.

Księżyca już nie zobaczyłem. Zniknął za lasem, zanim wypłynąłem z rzeki.



Przedzieram się przez przejmę między plosami Brzeźna. Trzymam się brzegu, gdzie nie rozpleniły się grążele. Płytka woda utrudnia wiosłowanie, lecz nie tak jak na środku przewężenia, gdzie zwarty dywan owalnych liści, pokrywający całe lustro ciemnej wody. Płoszę krzyżówki. Odlatują z furkotem pod drugi brzeg. Zostawiam białe czaple i łabędzie w szuwarach. Zbyt leniwe, by uciekać w popłochu. Wciskam się między łodygi sitowia, skrzypu i pałki. Rozgarniam trzciny, tropiąc ścieżkę do rozpadającego się pomostu. Wycieram pajęczyny z twarzy. Przecieram okulary i obiektyw z kropel strącanej rosy. Ubranie moknie…




Z ulgą witam rozlewisko Brzeźna Małego; polującego perkoza; żurawie w zaroślach nieopodal kolejnego ujścia Łyny… Cisza niezwykła. Flauta niewzruszona. Kajak płynie ku żurawiom siłą inercji. Urządzam foto-sesję. Ptaki milczą. Stoją w liściach pałki na skraju brzegu. Pielęgnują pióra. Sięgają po kąski u stóp. Patrzą to na siebie, to na otoczenie. Nie reagują, póki nie przekroczę subtelnej granicy tolerancji. Wtedy samiec wydaje z siebie klangor. Donośny. Rozrywający ciszę… Mam wrażenie pękającego lustra…



Kątem oka dostrzegam klin fal:

- Bóbr.

Płynie do pomostu za plecami. Obracam kajak. Wiosłuję, nie hałasując. Widzę nozdrza, oczy w obwódce jasnej sierści, wibrysy, odsłonięte uszy. Nurkuje. Bezgłośnie. Niczym wydra lub delfin, nie pozostawiając po sobie kręgów na wodzie. Wciąż mnie nie widzi. Podpływam, celując w miejsce, gdzie spodziewam się go zobaczyć ponownie. Wynurza się pod trzcinami. Próbuję podpłynąć. Wiosła pluskają. Za głośno. Usłyszał. Plasnął ogonem, rozbryzgując wachlarz. Nie zdążyłem sfotografować. Karcę siebie:

- Przegapiłeś scenę. Mogłeś filmować…

Na wodzie tylko kolisty ślad rozbryzgu. Trop z uwalnianych bąbli gazu wiedzie w trzciny, z których wypłynąłem. Bobra już nie zobaczę.







Przepłynąwszy cicho przez przejmę do jeziorka Krzyże, w nadziei, że spotkam sarnę lub jelenia w leśnym wnętrzu wśród drzew na pochyłości moreny, płoszę bielika, który odlatuje w stronę ozłoconych sosen. Wiosłuję, rozgarniając pędy powłóczystych rdestnic i glonów oplatających łodygi pałki i skrzypu, potem liście grążeli w dywanie wzdłuż północnego brzegu aż po zmurszałą, rozpadającą się kładkę. Na otwartej powierzchni kajak płynie siłą inercji pod oświetlone sosny. W ich gęstych koronach dostrzegam jasną plamę. Domyślam się:

- Odłupany konar.

Na wszelki wypadek kieruję obiektyw. Na ekranie plamka. To bielik, którego przed chwilą spłoszyłem. Serce pobudzone. Krew pulsuje. Hamuję wybuch entuzjazmu. Wstrzymuję oddech. Kajak wciąż trzyma kurs. Bez wiosłowania. Bielik zapatrzony we wnętrze lasu. Jego oczy i dziób zasłania sosnowa gałązka... Złota godzina i król polskich ptaków drapieżnych. Czego chcieć więcej. Wyobraźnia podpowiada foto-sukces. Na tym się kończy… Bielik odlatuje wzdłuż ściany lasu. W moją stronę. Jednak za daleko. Pozostaje tylko kilka kadrów w złotej godzinie, uchwyconych w trybie panoramowania, z rozmytym tłem. Znika za drzewami przesmyku, kierując się nad Brzeźno…

Drugiego bielika sfotografuję nad ostatnim odcinkiem Łyny przed rezerwatem chroniącym jej źródła. Też z daleka, też podświetlonego wschodzącym słońcem…









Przy ujściu Łyny spacerują żurawie. W nastroju złotej godziny. Pozują. Być może te same, które uwieczniłem podczas czerwcowego spaceru na mieliźnie Krzyża. Samiec rozkłada skrzydła. Puszy się. Samica wchodzi coraz głębiej w zarośla. Zainteresowanie popisami partnera – żadne. Pozer podąża za partnerką…

 






 

Wpływam na rzekę. Jest ciasno. Poziom wody wysoki, ale to nie pomaga, gdy kępy turzycy trą o burty z obu stron a wiosło grzęźnie w mierzwie łodyg i liści. Łyna zarosła. Nurt spiętrzył się i zalał błotniste polanki. Brnę przez zieloną sierść, połykam pojedyncze metry, odgarniam pajęczyny z twarzy… Moknę. Wszędzie rosa... Jednak warto dla obrazów doliny ożywionej niezwykłą paletą barw i odcieni. Światło zsyła niecodzienny nastrój złotej godziny. Krajobraz wydaje się skończony w swoim pięknie. Pcham więc kajak z myślą osiągnięcia granicy rezerwatu, w nadziei ujrzenia czegoś więcej, czegoś zwiastowanego magią wschodzącego dnia.






Pod lasem prześwit rzeki większy, swobodniejszy, lecz nurt zarasta jeżówką kolczastą. Jest wszędzie. Wciskam się w każdy prześwit wolny od łodyg i pajęczyn, kęp pływającej trawy splecionej z kwitnącymi wciąż niezapominajkami. Każde pchnięcie wiosła zbliża do tajemnicy, która… dzisiaj się nie ujawni…, choćbym nie wiem jak wyciągał szyję, siedząc na rufie i wypatrując zwierząt w perskim dywanie rozległego mokradła…




Na wysokości rowu odwadniającego bagno skryte w lesie pod Likusami czuję zwodniczą ulgę – uwolnioną od zarośli Łynę. Przyspieszam, myśląc o przeprawie przez pnie dębów zwalonych w poprzek rzeki w olszynie przede mną. Kajak płynie swobodnie przez miejsca, gdzie zwykłem szukać korytarzy w dnie wypłukanych przez nurt między kępami mułu i tataraku. Minąwszy olchy, utknąłem jednak przed zwartą ścianą jeżówek, które przegrodziły każdy prześwit. Kątniki mogły zaatakować bez zmiłuj się. Wokół ich kokony przyklejone do liści jeżówek, pałki wodnej, wodnego szczawiu…

Krótkie hamletyzowanie i… zawracam. Pobity przez mierzwę, w której nie sposób wędrować. Płynę przez ciasny korytarz rufą do przodu, z głową wykręconą za plecy. Inaczej się nie da, póki nie wpłynę na swobodniejszą toń.





Złota godzina wciąż trwa. Słońce wygląda spoza konturu sosen nad doliną. Prześwietla misterną pajęczynę rozpiętą na kwiatostanach wodnego szczawiu. Wszystko oblepione rosą. Żadna z mijanych pajęczyn nie dorówna jednak tej sfotografowanej rok wcześniej nad rowem melioracyjnym – wytworem genialnego inżyniera i artysty w jednym. Cóż. Nic dwa razy się nie zdarza – przynajmniej nie tak samo…




















Wydostawszy się z sierści Łyny, wiosłuję przez opustoszałe i rozjaśnione Krzyże. Ptaki odleciały lub odeszły w cień. Bobry pochowały się w legowiskach… Upał się wzmaga. Wiatru na lekarstwo. Olchy nad wodą i bór ponad nimi przeglądają się w lustrze. Po odwróceniu zdjęcia prawie nie widać różnicy. Cień na strudze do Brzeźna Małego przynosi ulgę. Leśne brzegi i ich odbicia suną przed oczami niczym sen. W oddali terkoczą i pokrzykują dzięcioły. W zaroślach uwijają się pokrzewkowate trzcinniczki i świerszczaki, potrzosy. Już nie śpiewają. Co najwyżej wymieniają między sobą uwagi szeptem.

 

 

Tutaj nad wodą cisza. Jakby świat zastygł. Wyrwawszy się z polany grążeli, pełnej liści i owoców podobnych do zielonych fig, śledzę obiektywem gągoła. Młodego, więc nie ucieka. Odpływa powoli do szuwarów pod lasem…

 

 


 

Ostatni rzut oka na rozjarzone jezioro. Przebijam się przez szuwary wąską ścieżką wydeptaną wcześniej przez kajakarzy, zaznaczoną połamanymi łodygami sitowia, pałki wąskolistnej, trzciny. 

 

 



 

Kieruję kajak nad wodorosty, gdzie łatwiej niż na powierzchni pokrytej owalnymi liśćmi i wynurzonymi z mułu korzeniami grążela. Oglądam rozległe akwarium pod burtą. Prześwietlone rośliny i ryby epatują egzotyką… W oddali majaczą kontury białych czapli i łabędzi tkwiących w zaroślach.





 

Od północy nadlatuje nieskładny klucz kormoranów. Nie potrafią wybrać, który powinien przewodzić stadu. Fotografuję. Chwytam je w kadr i nie puszczam. Chwilę później wlatują w tarczę słońca… Zamykam oczy i wciąż fotografuję, naciskając spust migawki. W myślach uczucie tryumfu:

- O to chodzi. Złapać przypadek w obiektywie…



Upał dręczy. Mokra chusta na głowę, czapka na wierzch. Oczy przymrużone. Plamy przed oczami po ostatnich zdjęciach. Głowa ucieka od światła. Flauta trwa. Kajak tnie wodę na otwartej przestrzeni. Zmykam przed słońcem. To prawie panika 😊.

 

 



 

Wbijam się w zarośla kolejnego odcinka Łyny. Wiosłuję, mijając znane kąty bez refleksji. Przestaję tylko wtedy, gdy zbliżam się do zakrętu, który może odsłonić coś frapującego – na przykład kaczkę podrywającą się do lotu w aureoli rozpryskanej wody; grzywacza na czubku wyschniętej gałęzi nad rozlewiskiem, z daleka podobnego do pustułki; łabędzia w rozjarzonym korytarzu z szuwarów… 


 

Widok perkoza z rybką w dziobie, wynurzającego się tuż przed dziobem zaskakujący… Bezwiednie mówię:

- Gratulacje młody.


 

 










 

Foto-sesja z krzyżówkami na pniach, które opadły na wodę, nie do zapomnienia. Ptaki nic sobie nie robią z mojej obecności i z kajaka przepływającego na wyciągnięcie wiosła. Zajęte toaletą piór, popiskujące cicho, siedzące na omszałym grzbiecie pochylonego pnia. Zobojętniałe na widok kajakarzy podążających pod prąd i z prądem. W głowie obawa:

- Będą łatwym łupem myśliwych.

Patrząc im w oczy, dziwię się, że można tak bezrefleksyjnie do nich strzelać...



Powrót nuży. Jeziora odarte z nocnego powabu nie przyciągają uwagi. Tajemnica uciekła przed słońcem dojrzałego dnia. Wiatr ożywa i przynosi ulgę, popychając kajak do Kurek. Niebawem kończę i wsiadam do sauny w przegrzanym samochodzie.

 

 


 

I to by było na tyle – trawestując starą Trójkę, wspomnienie świetności której brak doskwiera równie mocno co wspomnienie porzuconego i rozpadającego się ośrodka wczasowego w Borowskim Lesie nad jeziorem Lampasz nieopodal Sorkwit, do którego jeździłem od małolata aż do czasów studenckich…