wtorek, 9 kwietnia 2019

W ostoi bobrów i czarnych dzięciołów

Tak sobie hasał

Zajrzałem do matecznika bobrów i czarnych dzięciołów za Bałdami. Zachętą wczorajszy lis polujący na łące nieopodal domu.

Tu zajrzał...

Było jeszcze szaro, gdy wyjeżdżałem spod domu. Za drzwiami znalazłem się w środku ptasiego koncertu. Słyszałem wilgi, drozdy, sikory, piecuszki, dzięcioły i mnóstwo innego latającego drobiazgu. Przymrozek, jeśli był, zalegał w obniżeniach terenu. Nie widziałem szronu. Brzask uwydatnił fraktalne struktury przydrożnych bezlistnych drzew. Nie zamierzałem jednak fotografować. Zakątek bobrów wzywał.
 
tam się przyglądał...

Sprowadziłem rower do szosy. Pojechałem do Bałd. Przez uśpiony Przykop i nieruchomy las. Żadnego wiatru. Niebawem zjechałem na biskupią drogę. Wytrzęsło mnie na obnażonych sosnowych korzeniach. Siodełko wlazło w tyłek. Plecak dyndał na plecach. Wciąż nie wyjmowałem aparatu. Było za wcześnie. Wokół półmrok, śpiew ptaków, szelesty w krzakach i w podszycie…

czegoś słuchał...
Ujrzawszy pola między drzewami, zwolniłem. Za głazem upamiętniającym pierwszego biskupa Warmii, Anzelma panującego w latach 1250-1278, przystanąłem. Rozejrzałem się. W ubiegłym roku o tej porze fotografowałem chmarę jeleni, która najpierw kroczyła za licówką w kierunku uniwersyteckich zabudowań, a potem wracała do lasu, napotkawszy ogrodzenia i usłyszawszy ludzkie głosy.

Koziołek na pastwisku koło biskupiej alei

Poszedł sobie

Dzisiaj pastwisko było puste. Jechałem aleją, przecinając ścieżki wydeptane przez dziki i sarny. Nigdzie żywego ducha. Nieco dalej zobaczyłem jednak koziołka. Pasł się za lipami tuż przy płocie. Chyba mnie wyczuł, chociaż stanąłem za kępą krzaczastych odrostów. Zaczął przemieszczać się w stronę lasu. Kiedy myślałem, że wkroczy w kąt, w który wycelowałem obiektyw, zmienił kierunek. Oddalał się, świecąc lusterkiem. Zdjęcie zamieściłem z kronikarskiej powinności. Nadal brakowało światła...

W komyszach bobrów

Zjechałem na drogę do Bałdzkiego Pieca. Spłoszyłem zająca. Przekicał w stronę lasu zasłaniającego matecznik bobrów. Przejechałem nad strugą odprowadzającą wodę z pól i pastwisk ciągnących się aż od Gimu. Osiągnąwszy granicę leśnego masywu nadleśnictwa w Jedwabnie, odbiłem do najbliższej ambony. Stojąc za świerkami, oglądałem wnętrze doliny ciągnącej się łukiem do przepustu i linii energetycznej z Bałd do Bałdy Pieca. Łąka była pusta. Wzdłuż rowu wypełnionego wodą przebłyskującą spomiędzy sierści suchego pozimowego zielska zalegało błoto. Dziki odwaliły gwizdami płaty darni, odsłaniając kwaśny czarnoziem.  

Żuraw w lesie

W oddali dostrzegłem żurawie. Spacerowały za przepustem pod kolejną amboną. Łudziłem się, że poczekają aż podejdę. Poprowadziłem rower u boku grzbietem moreny przez świerkowy tunel. Zarastająca droga nie sprzyjała jeździe. 

Trochę tu upiornie

Zaglądałem w upiorne wnętrze drugiej równoległej dolinki przekształconej przez bobry w siedlisko. Zszedłszy z omszałego stoku nad równie omszałe wykroty, pnie, konary powalonych drzew, spróbowałem podejść do wypiętrzonego żeremia. 

Siedlisko

Poczułem jednak pod podeszwami butów uginający się grunt. Ścieżka wiodła dalej między turzycami, znikała w kanale napełnionym wodą. Bobry wychodziły tędy do lasu w poszukiwaniu drzew do ogryzienia. Dalej nie próbowałem. Uginająca się ziemia, czarna toń kałuż i grzęzawisko pod plątaniną szczątków drzew i krzaków… to wszystko odstręczało od ryzykownego podejścia.

Komysze wiedźmina



Słońce tymczasem zapuściło żurawia między gałęziami sosen, świerków i brzóz. Nastroiło mnie. 






























Słońce zapuszcza żurawia



Usłyszałem powtarzający się okrzyk i świst skrzydeł.
- Krzykliwy – domyśliłem się.
Nastawiłem obiektyw na prześwit między ścianami lasu. Łabędź wleciał w środek kadru. Z kilku szybkich kliknięć wyszło tylko jedno, w miarę ostre. Samiec zatoczył półkole na końcu matecznika i wrócił do swojej wybranki.

Krzykliwy w przelocie

Po chwili usiłowałem fotografować przelatujące między drzewami żurawie. Trafiłem w nie obiektywem dopiero na wysokości kikuta uschniętej brzozy. Byłem zawiedziony. Zimowa przerwa pozbawiła mnie intuicji i refleksu. Owo krótkie spotkanie w przelocie przyprawiło o gwałtowne bicie serca. Nie krzyknąłem jednak. Gadanie o świcie boli. Usłyszawszy werble rozochoconego dzięcioła obok, odzyskałem równowagę ducha.

Żurawie w promieniach słońca
Za linią energetyczną w obniżeniu moreny, gdzie obie doliny łączy wyschnięty rów melioracyjny, zacząłem skradać się do matecznika łabędzi krzykliwych. Bobry przegrodziły dolinę po prawej tamą z pni, gałęzi, mułu i kamieni wygrzebanych podczas rycia długich korytarzy do nor pod świerkami i sosnami. Po kilku latach tama zarosła sitowiem i wodolubną trawą. Spiętrzona woda utworzyła rozległy zalew. 

Jedno z rozlewisk kaskady

Olchy nad rozlewiskiem

Brzozy na tle podświetlonych sosen

Osypujące się brzozy

W komyszach łabędzi

Łabędzie zeszły z błotnistej mielizny. Popłynęły do krzaków wymarłej łozy. Snuły się pod kępami turzycy, łanem trzciny i w pobliżu wykrotów. Pozowały na tle brzóz w plamach słonecznego światła przenikającego przez ścianę lasu za rozlewiskiem. 








Para



Gaworzyły scenicznym szeptem. Sięgały po wodorosty. Zastygały w bezruchu, przyjmując fantazyjne pozy. Zdawały się zafascynowane misterium świtu. Zachwycały. Nie mogłem oderwać od nich oczu… Zdjęcie za zdjęciem, film za filmem, scena za sceną, wrażenie za wrażeniem…











Wśród sosnowych pni przechadzał się żuraw. Przybierał tajemnicze pozy, mając za tło pozłacane sosny i piach rozgrzebanego stoku. Jego klangor wypełniał przestrzeń. Drugi z ptaków przechadzał się skrajem wody, przeszukując łan zarośli nad łabędziem krzykliwym. Ptaki nie wadziły sobie. Żuraw i łabędź na jednym zdjęciu – fajna sprawa. Takie rzeczy tylko w ostojach bobrów i czarnych dzięciołów…










Para innych żurawi debatowała za zakrętem doliny. Ujrzawszy je między pniami starych olch rosnących nad rozlanym strumieniem bobrów, postanowiłem do nich podejść. Przełaziłem nad dziurawymi korytarzami bobrów, omijałem wykroty i pnie powalonych osik. Trzymałem się osłony gałęzi. Żurawie wyszły na otwarty fragment polany. Robiłem zdjęcie za zdjęciem. 






Podchodziły do siebie. Odchodziły. Gadały. Ich klangor zagłuszał wszystko inne. Samiec spróbował krótkiego tańca. Rozwinął skrzydła. Zrobił piruet. Uniósł się nad trawę. Osiadł powoli. Jakby nic nie ważył. Przestał. Nie miał z kim konkurować. Nie musiał się starać. Ku mojemu żalowi. Para zgodnie i razem weszła do lasu na morenie, ucinając spektakl. Na osłodę złapałem obiektywem jeszcze jedną parę w przelocie ku wschodzącemu słońcu.

Kolejne rozlewisko bobrów


Od matecznika łabędzi krzykliwych powędrowałem grzbietem moreny na północ. Z biegiem strumieni. Po kilkuset metrach droga z grzbietu opadła ku łące i strumieniowi zamienionemu przez bobry w kaskadę. Zostawiłem rower za powalonym świerkiem i zszedłem nad rozlewisko podziwiać misterną tamę. 

Tama wsparta o kępę drzew



Wygięta w łuk konstrukcja opierała się o kępę olch. Woda spadała ze spiętrzenia. Spływała też bokiem pod brzegiem, gdzie stałem. Las przeglądał się w lustrze rozlewiska. Nieruchome powietrze wypełniała symfonia wiosny. 

Solista

Kos usiadł na czubku pnia pozbawionego gałęzi i nadawał jak opętany. Dzięcioły, przyleciawszy z lasu, wylądowały za kępą turzycy. Dokazywały. Chciałem je sfotografować. Uciekły. Nie zauważyłem, co je spłoszyło. Zniknęły w podszycie. Poszedłem za nimi. Zbyt głośno. 

Pierwsze zawilce

Zaabsorbowany pierwszymi zawilcami przegapiłem bobra. Usłyszałem klapnięcie ogona o wodę. Fala odbiegła na środek rozlewiska. Stałem nad nim w nadziei, że bóbr wypłynie. Potrafią jednak wstrzymać oddech na długo. Nurkują tak subtelnie, że nawet nie wzniecają fali na powierzchni. 

Tędy płynął bóbr




Kaskada

Nieco dalej, gdzie rozlewisko przechodzi w dopływającą strugę z kilkoma pomniejszymi kaskadami, zobaczyłem bańki gazu ulatujące z dna. Bóbr płynął pod prąd. Nie wynurzył się. Miał gdzie się schować. Wszędzie widziałem niewielkie zatoczki, korytarze w zaroślach przechodzące w podziemne wejścia do nor, zasieki...



Zawróciłem ku wyspie otoczonej moczarami. Za nią strumienie łączą się, wypełniając kolejne rozlewisko spiętrzone największą tamą bobrów, jaką kiedykolwiek oglądałem. Bobry którejś wiosny usiłowały przegrodzić prześwit samej grobli, pozostałości tamy dziewiętnastowiecznego młyna, po którym nie został ślad. Nurt podmył korzenie wiekowych sosen. Przetrwały, bo ktoś zawczasu rozebrał konstrukcję.

Koziołek w trzcinach


Na końcu moreny wypatrzyłem ścieżki ku wyspie. Już miałem wejść, gdy szelest suchej trawy wypłoszył koziołka. Wybiegł z zarośli. Przeskoczył przez strumień. Wpadł w pozłacane trzciny. Usiłowałem panoramować. Uchwyciłem jego rozmyte kontury za łodygami trzcin. Oszczekawszy mnie zniknął w lesie za doliną.



Nie doszedłem do wyspy. Wydeptane przez zwierzęta ścieżki pokryła woda. Pozimowa sierść bagiennej trawy ustępowała pod obuwiem. Nie dało się obejść przebłyskujących kałuż. Bobry się postarały. 

Wróciłem na suchszy grunt. Zdążyłem na przelot pary żurawi, które nad wyspą zatoczyły łuk i poleciały ku słońcu. 




Poszedłem ścieżką wzdłuż kaskady drugiego strumienia. Bobry rozbudowały tamy, powaliły kolejne osiki, wierzby, olchy. Stworzyły ogródki wzdłuż nurtu... Dzielne zwierzaki. Trudniej je jednak sfotografować niż nad Wisłą. Na Urzeczu są bardziej widoczne i mniej jakby płochliwe…


A to, co poniżej, tylko obrazkiem z parku w Orłowie nieopodal dawnych dworskich zabudowań. Wiosna pięknie się stroi.