piątek, 2 września 2022

Flauta pod podzwrotnikowym księżycem i upalnym słońcem na Jeziorze Łańskim


 

Usłyszawszy nocne porykiwanie jeleni, podczas tropikalnej nocy, kiedy rykowisko nie powinno mieć w ogóle miejsca, zwłaszcza w temperaturze nie dającej zasnąć, zebrałem się na kajak. Wszystko zapewne przez księżyc, który, chociaż go już tylko pół, i tak rozjaśniał bezsenną noc.

 


 

Łyna wita ciszą. Żadnego dźwięku. Mocując się z aparatem i próbując fotografować, odczytuję z ekranu wyświetlacza złowieszcze obwieszczenie:

- Ciemność widzę, widzę ciemność…

Czyli nie widzę czegokolwiek nadającego się do fotografowania.



Rozglądam się wokół. Księżyc nad trzcinami rzuca cienie i srebrzy rosę, ale aparat nie reaguje. Oko ludzkie czulsze od szkła obiektywu i wielopikselowej matrycy. Kajak snuje się na ciemnej powierzchni między czarnymi ścianami trzcin. Wiosło leży na burtach. Płynę przez milczące szuwary. W perspektywie jaśnieją niewyraźne plamy. Domyślam się, że to łabędzie. Chwilę później słyszę rozgarnianą wodę.



Wciąż nie wiosłuję. Szukam miejsc, gdzie mógłbym chwycić w kadr księżyc i jego odbicie. Mijam kładki pod oświetlonym domami w Ząbiu. Kręcę się w zakrętach i przewężeniach nurtu. Ocieram się o liście i łodygi...

 

 


 

Ta cisza jednak zastanawia. Jakby wszystko co żyje odstąpiło od wody. Po ostatnim tragicznym wykoszeniu koryta z Łyny zeszło życie a magię diabli wzięli. Wody Polskie są skuteczne niczym roundup na polach. Niszczą bioróżnorodność w niewyobrażalnej skali…

 


 

Na niebo wpływają obłoki. Próbują zakryć księżyc, towarzyszące mu gwiazdy i planety. Zaczyna się gra światła i mroku. Płynąc wzdłuż ledwo rozjaśnionych stoków doliny, próbuję fotografować. Wciskam kajak w zarośla, unieruchamiam. Czas naświetlania długi. Czarna woda opływa burty. Na powierzchni tylko delikatne zmarszczki. Cisza gęsta niczym zmrok wokół…

Uśmiech to czy groźba?


Zapatrzyłem się.

 

 

 

 

 

Stoję w tataraku przed mostkiem dla krów. Opieram aparat na kolanie. Wstrzymuję oddech. Każde wciśnięcie migawki okupione skurczem lub drętwieniem mięśni. Czas naświetlania dłuży się niczym makaron. Łąka milczy. Drzewa stoicko nieruchome. Nurt nie marszczy powierzchni. Żadnych szelestów w zaroślach, ni szmeru wody… Cisza dzwoni w uszach… Księżyc z chmurami maluje kosmos. Jakbym oglądał obrazy Wszechświata przez obiektywy teleskopów. Wszystko takie odrealnione… 

Patrząc w nieliczne gwiazdy między obłokami, myślę słowami Pascala:

- Wszechświat ogarnia mnie jak punkt; myślą ja go ogarniam…

 

Frank Wilczek (noblista) w swoim „Fundamentals” (dla humanistów i nienaukowców) stwierdza, że liczba atomów w naszym ciele jest z milion razy większa od liczby gwiazd znanego nam Wszechświata. To jedna z przesłanek, że nie powinniśmy czuć się zagubieni. Jesteśmy ogromem w stosunku do świata pojedynczego atomu. Lecz same atomy zawierają w sobie przestrzeń o rozpiętościach setek tysięcy jednostek miary długości Plancka. Schodząc do takiej skali, nikt już nie jest w stanie odróżnić materii od czasoprzestrzeni, której nie da się opisać jakąkolwiek dającą się mierzyć geometrią. Do tego potrzebna geometria nieprzemienna przypisująca przestrzeni strukturę złożoną z ziaren, które nieustannie kontaktują się ze sobą, wymieniają informacjami, łączą, dzielą, rodzą i giną, a wyrazem tego niekończące się fluktuacje kwantowe, niedostępne naszym nieuzbrojonym zmysłom…

Jeśli coś łączy te przestrzenie o nieporównywalnych skalach, to chaos – kładący pomosty samopodobieństwa między przestrzeniami; tworzący z prostoty budulca niezwykle złożone struktury. Także struktury ożywione. Nabywające zdolności do abstrakcyjnego myślenia i działania wykraczającego poza instynktowne odruchy. I wcale nie przypisuję tych struktur wyłącznie ludziom…

 


 

Ponaglany nieśmiałym brzaskiem wpływam pod drewniane przęsło. Przemykam przez milczące koryto. Nurt niesie nad wykoszonym dnem. Brzask z trudem rozprasza mrok. Kajak nie trze już o łany wodorostów, nie płoszy ptaków. Wokół ponura cisza wykoszonego wodnego pustkowia…

 


 

Wypływam na jezioro. Ciemne. Uśpione. Do wschodu słońca wciąż daleko. Przecinam lustro. Fala od dziobu zniekształca obrazy odbitego boru. Zamiera, kiedy odkładam wiosło i oddaję się myślom, a kajak zwalnia i poddaje się niewyczuwalnym kaprysom podwodnych laminarnych prądów.

 

Patrząc na zanurzone w mroku jezioro, odczuwając subiektywne spowolnienie czasu wskutek własnego bezruchu, myślę słowami Olafa Stapledona:

- „Cały okres istnienia ludzkości, z jej wieloma kolejnymi gatunkami i nieprzerwanym strumieniem pokoleń tylko krótkim błyskiem w życiu kosmosu”.

I słowami Seneki o trwaniu życia:

- „Po co się użalamy na naturę? Przecież łaskawie obeszła się z nami. Długie jest życie, jeżeli ktoś umie czynić z niego użytek.”

Czym jest czas, który czasem ciągnie się jak makaron, a czasem przelatuje błyskawicą?

Święty Augustyn mawiał:

-  „Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem; jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem.”

Ray Cummings, a za nim Albert Einstein, zwykł odpowiadać:

- „Czas jest tym, co nie pozwala, by wszystko działo się jednocześnie”.

Julian Barbour w Nowej Teorii Czasu” przypisuje czasowi wyłącznie cechę skutku, którego przyczyną nieustające zmiany kształtu przestrzeni, odzierając tym samym czas z przymiotu równoprawnego wymiaru czasoprzestrzeni.

Czy jednak nie idzie za daleko? Czy między czasem a pozostałymi cechami czasoprzestrzeni nie ma sprzężenia zwrotnego?...

 Julian Barbour stwierdza:

- Czas nie istnieje niezależnie od zmiany, ale wyłania się z niej.

Czy koreluje to ze stwierdzeniem Rogera Penrose’a, że cząsteczki bez masy nie mogą „odczuwać” upływu czasu?


Jeśli więc chcemy nieśmiertelności, powinniśmy być zbudowani z kryształów czasoprzestrzeni, przewidzianych przez noblistę Franka Wilczka i odkrytych eksperymentalnie kilka lat później przez fizyków kwantowych…

 

 


To jednak coś naprawdę niewyobrażalnego – byt kwantowy, bez czucia, bez ducha… Szkieletem ludzi sztuczna inteligencja w komputerowych strukturach kwantowych?... Czy Adam Mickiewicz to czuł?... Czy Immanuel Kant to dostrzegał, krytykując czysty rozum?...

 

Kiedy jeszcze przypominam sobie pogląd Demokryta, że świat wokół zbudowany z niepodzielnych atomów i pustki wokół nich, by miały się w czym poruszać; kiedy trafiam na tezę Nagardźuny (buddyjskiego filozofa tworzącego w II wieku n.e.), że żyjemy w pustce, że nie jesteśmy bytem samym w sobie, że istniejemy tylko dlatego, ponieważ uczestniczymy w interakcji z innymi sąsiadującymi bytami (bez nich nie byłoby nas) – zaczynam cieszyć się chwilą, albowiem ona wszystkim, co posiadam…


Płynę więc przez lustro Jeziora Łańskiego na północ w poszukiwaniu świtu. Mijam milczące Dzierzguny z blizną poręby nad świeżo zdewastowaną drogą wzdłuż brzegu; mieliznę na środku akwenu zaznaczoną szmatą na tyczce; zatokę między dzierzguńskim matecznikiem a Lalką...






Kajak sunie w stronę brzasku i wstępujących na niebo obłoków, krojąc zmarszczki wzniecane ledwo odczuwalnymi podmuchami. Śledzę zaspane mewy i rybitwy, zabłąkane motyle przemierzające jezioro w poprzek, nieświadome, że to może ich ostatnia wycieczka – podnoszę je z wody i kładę na burcie, by obeschły i próbowały dalej… 





Rytm wiosłowania wprowadza w trans. Jest mi lekko. Nigdzie się nie śpieszę, a mimo to połykam przestrzeń. Słońce dostrzegam za Lalką, minąwszy wędkarzy na łódkach napędzanych elektrycznymi silnikami. Kiwamy do siebie, wymieniamy uprzejmości. Potem oni podążają na swoje łowiska pod brzegiem dźwigającym królewskie sosny i dęby Lasu Warmińskiego, ja pod przeciwny brzeg umaszczony odcieniami miedzi i złota, wzbudzonymi przez pierwsze promienie słońca wyłaniającego się spoza postrzępionej linii boru…








Nastaje złota godzina. Bajeczna. Kajak płynie siłą inercji, nie zbaczając. Zbliża się skosem do ściany starego lasu za Rybakami, gdzie zwykł przesiadywać młody August Popławski, wypatrując ryb w matecznikach odganiających rybaków z ich sieciami za pomocą zasieków z pni i konarów zalegających dno wzdłuż brzegu. Zbliżam się do oświetlonego lasu, zaglądam do jego wnętrza rozjaśnionego plamami światła, szukając przejawów życia…





Jest tylko nieustający obraz przesuwającej się puszczy i jej odbicia w lustrze wody… Zafascynowany fotografuję, próbuję filmować, także dno pod kajakiem pełne omszałych wodorostów, przemykających ławic. Ścigam obiektywem gągoły i perkozy… Jest jakoś tak… Nie potrafię tego nazwać… Słońce wywołuje magię w krajobrazie jeziora między Rybakami a Łańskiem, gdy wpływam na cieśninę spod pochylonej olchy, a potem sunę siłą rozpędu w kierunku rozległego oczeretu pod ścianą wyniosłego lasu i soczę błyski migotających zimorodków. Tutaj wszędzie ich łowiska pod plątaniną wystających z wody szczątków zatopionych drzew…









Perspektywę zamyka największa wyspa na jeziorze

Nad łowiskiem zimorodków

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Krowiarkę zamykającą perspektywę jeziora pod leśniczówką w Łańsku, zawracam. 

 

 

 

 

 

 




Słońce podnosi temperaturę. Zaczyna parzyć. Flauta nie łagodzi nadchodzącego upału. Przemierzam akwen pod rażące światło, by odnaleźć ulgę w cieniu niebotycznych drzew wschodniego brzegu wypiętrzającego się nad wodą stromymi skarpami.

 

 








W cieniu wszystko jest inne. Światło przygaszone. Przejrzysta toń odkrywa polany wodorostów poutykanych na piasku dna, szczątki umarłych drzew między łodygami trzcin i sitowia. Mijam helokrenowe wysięki, w których pulsują źródła i z których wypływają strumyki, skacząc po kamieniach i próchniejących kłodach wbitych w brzeg. Płynę w sąsiedztwie osuwisk raniących skarpy i ciągnących ze sobą pochylone drzewa…

 







Jest uroczyście, kiedy przemierzam płycizny w cieniu starych olch, masztowych sosen, rozłożystych dębów, pochylonych brzóz, jarzębin ubranych w kiście rubinów, niedbałych jesionów i osik... Głazy wypłukane z brzegu przez fale, podpierają pnie drzew, które bez tego skończyłyby na cmentarzysku pod nimi. 

 

 



 

A potem zatrzymuję się obok znajomego kształtu – przypominającego mityczne stworzenie z Loch Ness… Kolejnego kształtu – delfina, kolejnego – śpiącego krokodyla, niesporczaka po przejściach… Ta wyobraźnia… Te skojarzenia…

 

 




Opływam szczątki królewskiej sosny, która uległa śnieżnej mokrej zimie po latach trwania w pochyleniu nad Jeziorem Łańskim… Znów myślę:

- Istniejemy, bo jesteśmy w interakcji z innymi sąsiadującymi bytami. Bez nich nas nie ma – Nagardźuna…

- Odczuwamy czas, bo wszechświat ciągle zmienia kształt w kierunku coraz większej złożoności – Barbour.

- Jesteśmy świadomi swojego istnienia, bo chaos ulepił nas z elementarnych cząstek budulca w skomplikowane byty obdarzone życiem i abstrakcyjnym myśleniem – Gleick za badaczami chaosu.


Wciąż jednak dręczy myśl, że to nie nasza zasługa. Jesteśmy wytworami Ziemi, tej Ziemi, którą tak bezmyślnie czynimy sobie poddaną… Jak w Rybakach – oddawanych bez protestu „świętemu inwestorowi” i „świętemu deweloperowi”… August Popławski w grobie się przewraca…


Upał gęstnieje. Flauta. Krajobraz w zamglonych barwach, przepalonych przez słońce. Księżyc rozpuścił się w obłoczkach, zgasł. Z trudem odnajduję jego połówkę nad horyzontem zachodu. Wiosłuję wzdłuż Lalki i mielizn obok, skąd startują polujące kormorany. Wypływam na środkowe ploso i próbuję zatopić się w rytmie wiosłowania. Pocę się. Piję wodę z wielkiej butelki. Zraszam chustkę na głowie, nakrywam mokrą czapką daszkiem naprzeciw palącego słońca. Daję radę. Aparat idzie w kąt. Jest już bezużyteczny. Byle uciec z jeziora przed apogeum podzwrotnikowego żaru…

Za Dzierzgunami dobijam do polany pod groblą nieistniejącego młyna. Próbuję wysiąść, jednakże woda w jeziorze opadła. Nie wepchnę kajaka wprost na murawę. Jest dzisiaj za wysoko. Płynę więc wzdłuż brzegu i w miejscu gdzie przerwa w łanie trzcin, odkrywam ujście strumienia dzierzguńskiego napędzającego ów nieistniejący młyn.

- Tu cię mam – dziwię się, że go wcześniej nie odkryłem, mimo wielu prób.

Ktoś wydeptał trzciny, odsłaniając ubłocony odpływ. Wartka woda wyczyściła dno z mułu, odsłoniła piasek. Mógłbym wyjść i próbować z kajakiem w las, lecz susza wypiła ze strumienia co najmniej połowę wody… Matecznik dzierzguńskiej doliny nadal broni się przed eksploracją z jeziora…




W ujściu Łyny rejestruję scenkę z łabędziem, siwą czaplą i krzyżówkami biwakującymi na pomoście. Czapla wnet odlatuje. Łabędź przygląda mi się ze stoickim spokojem. Kaczki się nie płoszą, odpływają w trzciny. Zapora ze stalowej liny powstrzymującej napór wykoszonych wodorostów już zdjęta. 

 



 

Pozostaje żmudny powrót pod prąd „uwolnionej z zielska” rzeki, w korytarzu z trzcin i nawłoci pod żarem słońca, które zawładnęło niebem i dniem…