sobota, 26 sierpnia 2017

Jezioro Omulew w sierpniu



Omulew o brzasku

Najbardziej wyrafinowana dyskusja wydaje się niczym wobec monologu Natury. Dlatego uwielbiam być sam o świcie. Gdy wokół żywej duszy.

W cieniu Ostrowu

Czasem próbuję wyobrazić sobie dyskusję z tuzami tego świata, na przykład z noblistką Wisławą Szymborską, której błyskotliwe skojarzenia i zdolność operowania słowem budziły nie tylko zachwyt, ale i respekt. Czy z introwertyczną obrończynią Puszczy Białowieskiej, Simoną Kossak, nad której sagą pochylam się od tygodni, próbując zrozumieć, w czym rzecz…

Czaple wokół Ostrowu

Czy miałbym szansę rozmawiać z nimi jak równy z równym? Gdybym na przykład wygrał konkurs, w którym nagrodą byłaby uroczysta kolacja w ich towarzystwie?...

Płynąc ku słońcu

Mając wątpliwości, myślę wówczas, że jedynym ratunkiem przed ucieczką w banał, byłaby zmiana entourage’u… Świt na Helu… Wschód słońca nad Wisłą… Symfonia Lasu Warmińskiego wiosną… Brzask na szczycie Trzech Koron…

Przejaśnia się

W takim otoczeniu słowa, błyskotliwe uwagi, intelektualne podniecenie przestają cokolwiek znaczyć. Natura przemawia całym swoim jestestwem i przenika do myśli wszystkimi dostępnymi nam zmysłami. Świat zewnętrzny przegląda się w naszej świadomości niczym my sami w lustrze… I jest to tak zajmujące, że słowa stają się zbędne, a błyskotliwa rozmowa, nawet prowadzona szeptem, zdaje się trywialna… 

Symetria



Nie wiem, czy Wisława Szymborska zechciałaby przyjąć taką płaszczyznę do dyskusji. Już prędzej Simona Kossak, dla której Puszcza Białowieska stała się emanacją kosmosu…

Złota godzina

Dla większości z nas Natura jest niewygodna. Trawa twarda, wilgotna, pełna dokuczliwych insektów… Las groźny, nieprzenikniony, skrywający żmije, trujące grzyby, uschnięte konary wiszące nad głową niczym miecz Damoklesa, groźne (w naszej pokręconej imaginacji) zwierzęta… Woda głęboka, nieprzejrzysta, pełna pułapek, zdradliwych mielizn i głębin…

Czapla w złotej godzinie

Gdyby Natura była wygodna, ludzkość nie wymyśliłaby architektury, do której łatwiej się dostosować…

O świcie, jednym z niewielu pogodnych w ostatnim czasie, spróbowałem pływania po jeziorze Omulew. Jego akwen dzieli się na trzy rynny: najdłuższą zachodnią od ujścia Koniuszanki po Natać Wielką; środkową biegnącą od Jabłonki do wejścia na rzekę Omulew i wschodnią od Jeziora Czarnego do komyszy rzeczki Czarnej.



Komysze jeziora Omulew
Nie było mgły. Pogodna noc przechodziła w bezchmurny świt. Światło coraz mocniej rozjaśniało krajobraz. Odbiwszy od brzegu, powiosłowałem do wysp otwierających środkową rynnę jeziora. Za najbliższą z nich, kolonią kormoranów, ujrzałem białe czaple. Wypłoszone z trzcin uniosły się do sierpa księżyca, formując nieskładny klucz. Próbowałem fotografować. Brzask okazał się jednak za ciemny. Stadko zatoczyło pętlę nad mniejszą wyspą i wylądowało w szuwarach większej sąsiadki. Zmierzałem do przejmy, bramy do środkowej rynny. Czaple nie były zdecydowane. Uciekać, nie uciekać. Niektóre z nich ponownie wzleciały nad trzciny i zawisły nad drzewami Ostrowu. Pozostałe zaległy na mieliźnie.

Jezioro Omulew i efekt Tyndalla

Nie podpływałem. Kajak sunął po gładkiej wodzie. Zimne podmuchy przyprawiały o dreszcze. Wiosłowałem, próbując się ogrzać. Lato w drugiej połowie sierpnia nie imponowało temperaturą. Znalazłem się w szpalerze olch pochylonych nad pasmami wodnych zarośli. Pogodne niebo nade mną, jego obraz pode mną, przed oczami obiecująca perspektywa szlaku, ciemne ściany lasu, cisza, rytmiczny plusk wody… Od czasu do czasu ryby wzniecały kręgi na wodzie. Było cicho. Słyszałem jakieś szelesty, łopotanie skrzydeł, nieśmiałe gaworzenie ospałych perkozów i łysek… I tak aż do cieśniny, za którą otwierało się wejście na rzekę Omulew.

Wzdłuż trzcin

Minąwszy półwysep i uniesione moreną sosny, podążyłem na południe. Chciałem zdążyć na wschód słońca. Nie obiecywałem sobie jednak spektaklu. Mgła zawiodła. Podmuchy ulotnego wiatru marszczyły wodę i zaraz gasły. Nad wschodnim brzegiem pojawiła się łuna. Zabarwiła krajobraz. Kontrast przygasił ścianę lasu. Spłoszona czapla uniosła się za plecami. Zakrakała. Wpadła w światło złotej godziny i umknęła za sosny.

Wzeszło

W nadjeziorną ciszę wdzierał się pomruk tirów jadących szosą z Nidzicy do Jedwabna. Dźwięki nie konweniowały z urodą jeziora. Budziły niepokój. Przychodziły z daleka, lecz tutaj myślałem że spoza najbliższych drzew.

Szukając przejścia na jezioro Czarne

Wiosłowałem do końcowej zatoki, gdzie spodziewałem się ujścia strumienia z Jeziora Czarnego. Pierwsza zatoka za półwyspem wychodzącym z terenu ośrodka wojskowego była ślepa. Kajak ugrzązł w mule. Wiosło bełtało ponurą zawiesinę. Nie sposób dobić do brzegów. Mierzwa zarośli tańczyła na pływających kępach i ruchomym brzegu. Wycofałem się do światła. Słońce wyjrzało znad drzew. Oświetliło szuwary. Ogrzało.

Ze słońcem

Lustro

Trzymając się nasyconych światłem trzcin, dopłynąłem do kolejnej zatoki. Taflę jeziora znaczyły kępy pałki wąskolistnej, arcydzięgiela, mokrej trawy. Znad mielizny uciekały ryby, wzniecając smugi bezgłośnych fal. 



W poszukiwaniu Czarnej

Kajak naciskał na dno, uwalniając bąble metanu. Przepchnąwszy się przez grzęzawisko, zabrnąłem w kanał między turzycami i paprociami. Żadnego prądu wody. Żadnego ożywienia. Wokół bezruch, cisza pełna dyskretnych szelestów, lustrzane odbicia, dźwięk pękających baniek gazu, nieprzyjemne zapachy... Czułem na sobie ukradkowe spojrzenia ptaków ukrytych w zaroślach, niewidocznych zwierząt… Mozolnie pchałem kajak ku olchom. Przeciskałem się przez zatopione pnie. Pokonywałem ciasne zakręty i zwężenia niewyczuwalnego nurtu…

Komysze Czarnej

Paprocie

Cisza

Coraz ciaśniej



Utknąłem

Brzegi grzęzawiska były coraz bliżej. Wbiłem się w ciasny zakręt. Odepchnąłem od kępy turzycy. Zmacerowałem paprocie pochylone nad czarną wodą. Wbiłem dziób kajaka w kępą pływającego zielska i… utknąłem, Gęstwa olch zdawała drwić sobie z moich wysiłków. Patrzyłem bezsilnie w zaczopowany prześwit kanału. Będąc w połowie drogi do Jeziora Czarnego. Wiosło, nawet całe wciśnięte w wodę, nie znalazło twardego podparcia. Stałem nad bezdennym, zdawało się, grzęzawiskiem kredowego błota, póki nie zawróciłem.

Jezioro Omulew

Z ulgą przywitałem zatokę. Przepływając nad polaną rdestnic, dostrzegłem kormorany. Siedziały na wystających z wody palach. Rozglądały się wokół. Tkwiły w cieniu. Podpływałem powoli. Chciałem być najbliżej jak się da. Chciałem je oswoić. Nie zdzierżyły. Pierwszy poderwał się ten z lewej. Potem ten ze środka. Najbardziej pewny siebie podążył sekundę później, kierując się śladem pióropuszy wody…






Ominąwszy podmokły półwysep i przystań ośrodka wojskowego, dostrzegłem białą czaplę. Brodziła na skraju trzcin. Czuwała. Omiatała wzrokiem przestrzeń wokół siebie. Podpływałem z otwartej wody. Bez większej nadziei na sesję. Uniosła się nad trzciny. Rozwinęła skrzydła. Zaskrzeczała… Widok uroczy. Rozwinięty żywy biały kwiat. Aparat wyostrzył jednak na liściach i łodygach zarośli. Nie na niej.



Omulew - obiecujący początek
Oznaczone tablicą wejście na Omulew nie zrobiło większego wrażenia. Słońce oślepiało, gdy przemierzałem lejkowatą zatokę. Ulgę poczułem w cieniu olch. Spłoszywszy kaczki i łyski, przepłynąwszy między gałęziami zalegającymi nurt, znalazłem się na rzece. Jej prąd ledwo niósł nad piaszczystym pozbawionym wodorostów dnem. 





Kajak szorował o kamienny szuter. Lawirowałem między konarami powalonych drzew. Szurałem burtą o korzenie starych olch. Nurkowałem w gałęzie drzew pochylonych nad wodą. Ich pnie iskrzyły światłem odbitym od fal wznieconych kajakiem. Wnętrze lasu pojaśniało…


Usłyszałem pomruk samochodu. Przejeżdżał przez saperski most. Wypłynąwszy z zakrętu ujrzałem przęsło z kratownicy i jaz tuż za nim. Dobiłem do zastawki. Gdyby klapę podniesiono chociaż o pół metra… A tak – przenoszenie. Wyszedłem na brzeg. Z grzbietu zastawki zobaczyłem zniechęcający widok niepozornej rzeki, nurtu leniwego, wąskiego, znikającego w zasiekach krzaków...


Zrozumiałem, że nie czekają mnie wrażenia na miarę słonecznej Łyny. Tutaj wszystko jest inne. Ciemniejsze. Przestaje dziwić obecność przymiotnika czarne w nazwach wsi, strumieni, jezior. Jezioro Czarne, Czarny Piec, Czarny Kot, Czarna wypływająca trzema ramionami z jeziora Dłużek, z Wiercibaby, z jeziornego matecznika wokół Priam… Zawróciłem, przekładając dalszą wędrówkę na inny dzień.








Powrót pod prąd ospałej rzeki nie był uciążliwy. Bełtając płytką wodę i zahaczając o piaszczyste dno, miałem wrażenie, że to Sobiepanka, pierwsza rzeczka na szlaku Krutyni za Borowskim Lasem, na której uczyłem się wiosłować. Przed samym jeziorem zrobiło się ciekawiej. Mogłem patrzeć na kępy wybujałych turzyc, galimatias konarów i gałęzi, firanę listowia pochylonej olchy…

Śmigający kormoran

Wypłynąwszy na jezioro skierowałem kajak na północny wschód ku nieodległej wysepce. W głębi jeziora dostrzegłem polujące czaple białe. Kręciły się nad szuwarami zamykającymi przestrzeń. Popychany wiatrem opłynąłem wyspę, przepłynąłem przejmę między nią a półwyspem zwieńczonym mokradłem. Gdzieś tutaj za lasem jest zarastający kanał. Kto go wykopał? Po co? Miejscowi już chyba nie kojarzą…



Łowca na patrolu

Potem powrót środkową rynną jeziora rozdzielającą szerokie półwyspy… Ściganie wzrokiem kormoranów, błotniaków nad zarośniętymi zatoczkami, perkozów wodzących wyrośnięte już pisklęta, które powoli tracą pasy ochronne na głowach, szyjach i grzbietach…









W cieniu Ostrowu

Owa rynna przypomina rzekę ujętą najpierw wyraźnymi brzegami i lasem podniesionym przez łagodne wzniesienia, potem szuwarami, które coraz bujniej porastają bagienne zatoczki, zakola, mielizny wokół wysp otwierających panoramę Jabłonek…

Niedługo odlecą

Dobiłem do przystani zgrzany. Słońce podniosło się na dobre, oświetlając powrotną drogę. Czapli spotkanych o świcie tym razem nie zobaczyłem. Rozpierzchły się po całym jeziorze za rybami…

czwartek, 17 sierpnia 2017

Czasem warto się podzielić... wrażeniami




Do Kurek dojechaliśmy po zakupach w butryńskim sklepie. Nieopodal sklepu na słupie elektrycznym jest gniazdo. Bociany odchowały jedno z dwojga piskląt. Już latające. 










Zanim wyjąłem aparat, jeden z nich odleciał na pobliskie łąki. Pozostała dwójka czyściła wnętrze gniazda. Pomyślałem:
- Chyba nie ta pora. Jeszcze tydzień i znikną z krajobrazu.








Lubią się

Kiernoz Wielki

Wypłynęliśmy o przyzwoitej porze. Dla śpiochów. Krzysztof Wątły, widząc nas tuż przed dziewiątą, stwierdził, że zamierzał już oddać kajaki innym. Na szczęście zdążyliśmy. Wodowanie. Krótka narada, którędy płynąć. Woda opadła od czasu ostatniej wycieczki. Można by do Jeziora Łańskiego. Wybraliśmy jednak Kiernozy. Krótki wysiłek pod prąd Łyny. Nabrzeżne domki trochę podeschły po ostatnim wezbraniu. Różowe lilie odzyskały urodę pod tatarakiem.

Most. Plusk wody odbijający się wielokrotnym echem od betonowych ścian… Wypływamy na rozjarzone jezioro. Pomiędzy łyski. Uwijały się w dywanie wodorostów, który rozpostarł się od brzegów aż ku wyspie. Przepychamy kajaki przez zieloną mierzwę. Wiosła grzęzną w łodygach. Trącają osokę aloesowatą, która błyszczy w przejrzystej toni.



Perkozy uciekają ku otwartej wodzie. Za nimi dorastające pisklęta w ochronnych jeszcze pasiakach. Jeden z dorosłych ptaków wywija rybką w dziobie. Zachęca młodego do jedzenia. Podlotek nurkuje. Podpływa pod wodą. Łapie za ogon. Pochłania zdobycz… Sielanka…





Między Kiernozami
Słońce zalewa oczy. Wiatr popycha. Powrót będzie żmudny. Płyniemy. Znajomi, którzy wzbraniali się przed kajakowaniem, chyba zadowoleni. Dotrzymują towarzystwa. Fotografują. Opowiadam o wyspie na Kiernozie Wielkim. Pokazuję opuszczone gniazda na starych sosnach i dębach. Próbuję kadrować brzozy, które odróżniają się od tła starego boru. Do tej pory nie byłem zadowolony ze zdjęć. Co innego widzę, co innego wychodzi…


Zewsząd dochodzą nieśmiałe zaśpiewy ptaków, pokrzykiwania nawołujących się perkozów, kwakanie kaczek podrywających się do lotu. Drobna fala gra na burtach. Nieśpieszno nam. Czas płynie leniwie. Mijamy zatoczki. Wpływamy w lejkowate ujście Łyny. Nurt śpi. Woda snuje się między nenufarami. Porusza wodorosty. Kajaki płyną w szpalerze gałęzi wyschniętej łozy. Trzciny i turzyce ściskają rzeczne koryto. Ptaki przelatują nad głową i wybielałym od światła żeremiem bobrów. Sierpniowe lato w pełni. Wiosłujemy. Gapimy się wokół. Jest błogo. Komfortowo. Zakręt, zakole, podmuch wiatru, chwila ciszy, dotyk słońca, pchnięcie wiosłem, zdjęcie znajomych w kajaku obok, krótka wymiana zdań o bobrze, który tutaj pozował o świcie, szuwarowy korytarz i wreszcie kolejne jezioro. Kiernoz Mały.


W oddali panorama Brzeźna Łyńskiego. Otulone drzewami domy nad wodą. Ze skarpy nad dachami widać malowniczy krajobraz doliny obejmującej meandry rzeki, stawy u podnóża, jezioro, podmokłe łąki, rozległe lasy. Podczas zachodu słońca widok staje się patetycznie piękny.

Przemierzamy jezioro ku kępie starych brzóz. W konarach których jak zwykle dostrzegam sylwetkę czapli. Nic jej nie wzrusza. Stoi na jednej łapie i czuwa. Chyba śpi. Przesuwając kajak, znajduję miejsce, z którego widać ptaka na tle popielatego od skwaru nieba…

Za Brzeźnem

Przebrnąwszy przez zarośniętą zatokę, wpływamy na rzekę. Nurt dalej ospały. Grzęźnie w mierzwie wodorostów. Zaglądamy do stawu za groblą. Spoglądamy w okna domów nad stawem. Płoszymy kaczki, które znikają w oczeretach. Zazdrościmy mieszkańcom ich miejsca na ziemi.



Za mostem drogowym dobijamy do piaszczystej plaży pod starą wierzbą. Jej konary sięgają drugiego brzegu. Wysiadamy. Prostujemy kości.


Płyniemy ku Morzu. Inga twierdzi, że nazwę przywlókł ze sobą ktoś z pogranicza. Jezioro Pomorze i Marycha pod Sejnami to nazwy z rdzeniem morie. Tam wszystko kojarzyło się z morzem, Pomorzem, moriem. A ja myślałem, że nazwę temu jeziorku nadał ktoś dla facecji…




















To oni w bramie Łyny



Łyna jak zwykle mami. Mijamy powalone drzewa, martwe pnie, obcięte konary, oplecione szuwarem, turzycą, tatarakiem, obrośnięte grążelem, wodorostami. Płyniemy w cieniu przybrzeżnych olch i brzóz zasłaniających wnętrze wilgotnego boru. Jesteśmy sami. Wycieczki jeszcze nie wypłynęły na szlak. Mamy szansę widzieć więcej. Samotny dom na wzgórzu znika za drzewami. Pochylamy głowy pod pniem nadal żywej olchy. Za bramą z gałęzi otwiera się kolejny fragment rzeki. Smugi światła i cienie malują krajobraz…




W końcu Morze. Płoszymy białą czaplę. Nie pozwoliła podpłynąć. Uniosła się z gracją nad szuwary. Zakrakała. Dźwięczniej niż szare, lecz równie nieprzyjemnie. Po chwili zniknęła między drzewami łęgu.

Małgosia fotografowała białe lilie. Próbowałem utrzymać kajak w ryzach. Wiatr jednak swawolił. Nawet dywan owalnych liści i krępujące wodorosty nie potrafiły unieruchomić kadłuba. Inga i Andrzej wypłynęli na środek jeziorka. Czekali na nas.


Powiedziałem:
- Płyńcie przodem. Aparat w pogotowiu. Zobaczycie więcej oprócz naszych pleców.
Ruszyli. Wnet spłoszyli siwą czaplę. Była za daleko. Nie zdołałem jej sfotografować na tle coraz chmurniejszego nieba. Chmury, przesłaniając słońce, wzmagały wiatr. Który chłodził. Płyniemy przez zakola w szpalerze oczeretów, trzcin, pałki wąskolistnej, wśród kęp arcydzięgla, barszczów, wybujałych szczawiów w barwach coraz bliższych jesiennym, między otwartymi kwiatami grzybieni…


Jest błogo. Kajak sunie. Ptaki znaczą terytorium śpiewem. Świtezianki uwijają się nad grążelami. Motyle okupują kwiatostany baldachowatych. Z oddali dobiega klangor żurawi. Zewsząd dochodzi stukanie dzięciołów. W lesie słychać szczekanie koziołka. Woda pluska pod wiosłem…






Brzeźno

Nie ma jednak wiosennego ożywienia. Lato sierpniowe w apogeum. Pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni: opadające z drzew pojedyncze liście, przekwitające kwiaty, czerwieniejące się owoce jarzębiny i dzikiej kaliny na brzegach… Narastająca w myślach nostalgia…


Trzeba się otrząsnąć.
- Widzicie ten pagórek nad zakrętem? – mówię do znajomych. – To żeremie. Płyniecie właśnie nad zamaskowanymi wejściami. A tutaj jest kolonia gąbki słodkowodnej – pokazuję miękkie narośla na zatopionych gałęziach…


Dopływamy do Brzeźna Dużego. Przedzieramy się przez szuwary, potem przez dywan z liści grążela. W oddali dostrzegamy stadko białych czapli. Polowały na skraju szuwarów pod lasem. Spróbowaliśmy do nich podpłynąć. Były jednak zbyt czujne. Zanim zbliżyliśmy się na odległość fotograficzną, rozproszyły się. Część uniosła się nad las i osiadła w konarach sosen. Część odleciała w głąb zatoki jeziora i zaległa w zaroślach.


Od dłuższego czasu słyszeliśmy głosy za plecami. Dogoniła nas pierwsza grupa kajakarzy. Zmierzali w górę rzeki. Pomyślałem:
- Daleko nie popłyną.
Przesmyk na Brzeźno Małe zarósł. Po opadnięciu wody wodorosty i trzciny utworzyły zwartą ścianę. Trzeba wiedzieć, którędy się przepychać, by odnaleźć otwartą wodę. Zawsze mam z tym kłopot. Ktoś, kto próbuje pierwszy raz, kończy ze skrępowanym wiosłem. Niebawem zobaczyłem pierwszych zniechęconych. Wracali znużeni tępym oporem zielska, które rozpleniło się na całej szerokości przejmy.


Zawróciliśmy. Północny wiatr dał odczuć swoją siłę. Czesał szuwary. Czepiał się wioseł. Wzmagał opór wody i połamanych trzcin w śpiącym nurcie. Słońce oślepiało. Oczy uciekały w bok. Rachityczne olchy dawały rachityczny cień. Łyna niosła między szuwarami i rozległymi turzycowiskami. Dopiero za zamaskowanym żeremiem wpłynęliśmy w półmrok. Co za ulga.




Inga koniecznie chciała pływać. Andrzej oparł kajak o kredowy brzeg. Wiosło wbił w ustępliwe dno. Inga schodzi z kajaka. Płynie. Rozgarnia wodorosty. Taki kaprys. Kaprysowi nie sposób się oprzeć…



Wracamy przez meandry, przez Morze, pomiędzy konarami powalonych olch... Wkrótce zaliczamy Brzeźno Łyńskie.
Łąka nad Kiernozem Małym

Za mostem szukamy kolejnego miejsca na postój. Jest takie. Nieopodal kępy starych brzóz. Mojej ulubionej. Brzeg ugina się pod stopami. Przed nami bujna łąka. Kwiaty mienią się w świetle. Tańczą w podmuchach wiatru.










Podchodzę bliżej brzóz. Płoszę białą czaplę. Jest urocza. Z gracją płynie pod szarymi chmurami. Znika za wsią. Przede mną Kiernoz Mały. Pofalowany. Będzie wymagający. Nie lubię pod wiatr. Taki widok odbiera siły.







Powrót przez jeziora nuży. Każda chmura wzmaga podmuchy. Każdy powrót słońca uspokaja aurę. Z ulgą dobijamy do przystani. Wyciągamy kajaki. Teraz na obiad. Do baru naprzeciwko sklepu. Dzisiaj sandacze. Palce lizać… I kasztelan. Pić się chce…