Nie mogłem się doczekać kolejnego spotkania z
Łyną. Wciąż jakaś niedogodność. A to deszcz, a to porywisty wiatr. Straciwszy
cierpliwość, postanowiłem popłynąć w nocy przy księżycu rosnącym do pełni.
Widziałem go jeszcze, dojeżdżając do Kurek. Kiedy jednak ściągałem kajak na
wodę, tarczę zaczepiły jakieś chmurki. Zgasła w oczach. Za to brzask nabierał
barw.
Popłynąłem pod prąd. Łyna śpiewała. Im bliżej
mostu tym głośniej. Gdy minąłem ujście Marózki i opuściłem trzcinowy korytarz, wpadłem
na koncert żab i ptaków wypełniający przestrzeń jeziora. Popchnąłem kajak ku
wyspie i parze łabędzi w szuwarach.
Odłożyłem wiosło. Zacząłem nagrywać. Kajak popłynął łukiem. Zawrócił do wsi. Wytracił prędkość, szurając o liście nenufarów. Zastygł. Powietrze w bezruchu. Żadnego wiatru. Lustro wody niezmącone. Gasnące fale…
Odłożyłem wiosło. Zacząłem nagrywać. Kajak popłynął łukiem. Zawrócił do wsi. Wytracił prędkość, szurając o liście nenufarów. Zastygł. Powietrze w bezruchu. Żadnego wiatru. Lustro wody niezmącone. Gasnące fale…
Na wschodzie zarysowała się plama nieśmiałych
chmur. Jowisz świecił, odbijając się w Kiernozie Wielkim. Jakieś ptaki
przelatywały nad szuwarami. Jakiś bąk nadawał monotonnym basem, dominując nad
koncertem. Wszędzie trzciniaki, świerszczaki, kumaki… Chór żab przerywany wtrętami
jakiegoś stetryczałego samca… Gadanie perkozów, kwilenie łysek, klangor żurawi,
kwakanie przelatujących krzyżówek…
Mógłbym tak słuchać i słuchać. Mógłbym tak
wygonić myśli z głowy… Nie po to jednak przyjechałem. Chwyciłem wiosło. Chmury
przede mną utworzyły źle rokującą plamę. Ruszyłem. Między perkozy i łyski.
Rozgarniałem wodę wiosłem. Kajak sunął gładko po zastygłej tafli Kiernoza.
Poczułem komfort. Złapałem rytm.
Zapatrzyłem się w odbicie Jowisza na wodzie. Wiodło mnie wprost do ujścia Łyny. O trzeciej nad ranem brzask nieśpiesznie zapalał krajobraz. O tej porze roku nie ma już prawdziwej nocy. Zmierzch żeglarski gładko przechodzi w świt. Noc astronomiczna trwa raptem godzinę, noc cywilna dwie. Aparat wciąż nie radził sobie z brakiem światła. Zdjęcia były siwe. Jakbym malował krajobraz gwaszem a nie pikselami…
Zapatrzyłem się w odbicie Jowisza na wodzie. Wiodło mnie wprost do ujścia Łyny. O trzeciej nad ranem brzask nieśpiesznie zapalał krajobraz. O tej porze roku nie ma już prawdziwej nocy. Zmierzch żeglarski gładko przechodzi w świt. Noc astronomiczna trwa raptem godzinę, noc cywilna dwie. Aparat wciąż nie radził sobie z brakiem światła. Zdjęcia były siwe. Jakbym malował krajobraz gwaszem a nie pikselami…
Wpłynąłem w ujście Łyny. Łabędzie ustąpiły,
chowając się w trzcinach. Chociaż rzeka wezbrała od ostatniego spaceru,
poczułem muł pod wiosłem. Kajak utknął między gałęziami nieopodal żeremia.
Znowu się zasłuchałem. Ptaki i żaby w oczerecie. Ptaki w lesie. Trzciniaki przekrzykiwały
wilgi. Wilgi zagłuszały terkot świerszczaków. Czaple, wyrywając się z letargu,
krakały chrapliwie. Gdzieś na podmokłej łące nadawały żurawie. Bobry
rozbryzgiwały wodę płetwami ogonowymi. Usiłowały nurkować na płyciźnie.
Uciekały do nor wygrzebanych w kwaśnym czarnoziemie pod skołtunioną darnią… Co
za widowisko! Co za koncert!...
Znowu płynę, przemagając opór leniwego nurtu.
Mijam poskręcane gałęzie martwej łozy na krawędzi brzegu, brzezinę z prawej, ścianę
kwitnącej kaliny z lewej, szuwary i łąki o zmierzwionej sierści… Sunę przez tańczące
opary mgły. Wpadam w korytarz. Dziób rozchyla łodygi odradzających się trzcin.
Przede mną Kiernoz Mały. Jeszcze kilka uderzeń wiosłem, jeszcze kilka kropel na
twarzy z odsuwanych liści. Znowu swobodna przestrzeń. Koncert się zmienia. Widzę
łabędzie na tle panoramy Brzeźna Łyńskiego. Dużo ich. To młodzież, która nie
dojrzała do rodzicielskich obowiązków. Zdjęcia wciąż przygaszone. Ławica chmur
nieubłaganie zagarnia coraz większą połać nieba. Wiem już, że misterium
wschodzącego słońca odwołane. Prognozy wieściły deszcz. Ale płynę. Kajak sunie
po wodzie. Wiosłuję rytmicznie. Wyzwolone endorfiny barwią wrażenia. Jest
błogo. Ktoś stwierdził przed laty, że pływanie kajakiem wprawia mnie w narkotyczny trans. Dlatego pływam sam, wsłuchując się we własne myśli i odczytując własne emocje…
Znajoma kępa brzóz na końcu jeziora była
pusta. Dopiero w drodze powrotnej sfotografowałem czaplę na konarze. W
pochmurny dzień z dala od wody ignorowała moją obecność. Zdawała się pozować,
prezentując pióra lotek i fikuśny lok z tyłu głowy.
Zajrzałem w kolejne ujście Łyny. Mgła dotknęła
twarzy i rąk. Z trzcin poderwała się czapla. Załopotała skrzydłami i bez krzyku
odleciała za olchy. Z boku wystartowały krzyżówki. Nie zdążyłem nacisnąć
migawki. Brzask pojaśniał. Odłożyłem wiosło. Znowu zacząłem nagrywać
wszechogarniający koncert… I ten zapach rzeki, kwitnącej turzycy, tataraku… I
te poskręcane korzenie starych olch, ściskające podmokłe brzegi… Tajemnicze
zakamarki rowów, zakrzaczeń, grząskich łąk…
Za mostem drogowym wpadam w uroczysko. Łęg
przystępuje do rzeki. Las dobiega do helokrenowych wysięków brzegu po lewej
ręce.
Odlatująca czapla biała |
Jeziorko Morze |
Sunę między pniami i konarami przewróconych drzew, obok plątaniny turzycy
w bujnych kępach, kosaćców, które jeszcze nie zakwitły, trzcin przerastających
mierzwę butwiejących gałęzi. Szukam wolnej od przeszkód wody. Szoruję dnem po zatopionych
kłodach. Mijam ostatnie zabudowania wsi. Podążam na jeziorko Morze. Nieopodal
kikutów olch, które sterczą od kilku lat z wody. Płoszę czaple. Białe i siwe.
Podrywają się, czyniąc zamieszanie. Jest ich coraz więcej. Obiektyw nie ostrzy.
Wciąż brak światła. Za dużo listowia. Tumult trwa i trwa. Ptaki startują
pojedynczo. Odlatują w górę rzeki, nie opuszczając przestrzeni między ścianami
łęgu. Wiem już, że zobaczę je wyżej i dalej. Tylko uzbroić się w cierpliwość.
Zaczynam foto-łowy…
Jeziorko Morze |
Jeziorko Morze wyłania się z tumanu mgły.
Widzę je już z rzeki pomiędzy olchami, przez groteskowe konary sterczące z
wody, w obramowaniu leśnych ścian. Wszędzie opary, zwidy, majaki... Kajak trze
o liście nenufarów. Wiosło plącze się w mierzwie wodorostów, które zaległy na
płyciźnie. Mijam korzenie grążeli. Grube jak ręka. Z wypustkami na zielonej skórze.
Wyrwały się z dna i pływają. Przy odrobinie wysiłku rybitwy założą na nich
gniazda. Spłoszyłem rybę. Lina? Karpia? Woda zafalowała. Przemknąłem przez
środek akwenu. Nagrałem kolejny film z łabędziami. Od ukrytej polany dobiegł
klangor. Niczym dzwon wzywający na mszę. Echo wracało od ścian lasu. Jeszcze
spojrzenie na obraz Morza pod napływającymi chmurami, rozświetlonymi od dołu… Jeszcze
migawka odlatujących czapli…
Znowu płynę pod prąd. Przez najbardziej
czarodziejski fragment Łyny. Nie śpieszę się. Każdy kąt godny uwagi.
Arcydzięgiele już wypuściły pędy z zawiązkami kwiatów. Tatarak wynurzył się z
wody. Trzciny i sitowia ożyły.
Gdzieniegdzie wyłoniły się pąki żółtego grążela.
Turzyce pyliły przy każdym dotknięciu wiosłem. Wszędzie natchniony koncert.
Tylko ptaki pochowane. Nadają z młodego listowia i z gęstwy oczeretu. Wiosłuję
cicho. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nim jednak wpłynę w zakręt z aparatem
gotowym do strzału, czaple załopoczą skrzydłami w gąszczu. Coraz ich więcej.
Białe i siwe.
- Jak to możliwe? – zastanawiam się.
- Przecież nie hałasuję.
Zaczynam powątpiewać w swoje łowieckie zdolności.
Odprowadzam ptaki spojrzeniem. Lecą za nisko. Obiektyw ostrzy na wierzchołkach kwiatów
i liści pałki wąskolistnej.
W łęgu słyszę kukułkę. Zbliża się. Leci między
gałązkami olch. Widzę ją. Siada tuż obok. Wielkości gołębia. Pokazuje jasny
brzuch pokryty centkowanymi piórkami. Nadaje. Co za głos! Celuję obiektywem.
Dla niej to za dużo. Odlatuje, zanim nacisnąłem migawkę. Znowu gada tym swoim
ku ku, ku ku. Obraz zostaje w pamięci. Wtedy odwracam się do brzasku. Łyna i
jej otoczenie kraśnieje pod niebem zagarnianym przez napływające pasma
podświetlonych chmur. Mgła doprawia magię. Stoję oczarowany. Wszystkie zmysły
chłoną bodźce… Nic to, że znam już każdy zakątek Łyny na pamięć. Dzisiaj
okrywam ją od początku…
Wezbrana rzeka ułatwiła przeprawę obok brzozy,
którą bobry położyły w poprzek. Przepycham kajak między koroną żywych jeszcze
gałęzi a brzegiem. Nie muszę już przesuwać kajaka pod pniem jak ostatnio.
Nieco dalej brnę między zasiekami gałęzi i kłód, obok żeremia zamaskowanego
przez odrastające zielsko. Ze świeżo ściętych pędów łozy w nurcie wyrastają
liście. Już widzę przestrzeń Brzeźna Wielkiego. Nurt słabnie w rozlewisku pokrytym
gęstwą odrastającej trzciny. Dziób rozpycha pokryte rosą łodygi i liście.
Zgarniam z twarzy pajęczynę. Płoszę jakieś ptaki. Wokół śmigają jaskółki.
Trzciniaki nadają z zarośli. Istne zamieszanie. Wydostawszy się na
swobodniejszą część jeziora, znowu nagrywam wokalne popisy. W trzcinach widzę
brzegówki. Trzymają się łodyg. Czasem coś je pobudza do lotu. Unoszą się
stadem. Fruwają przed oczami, ścigając insekty. Trzciniaki są bardziej
stonowane, nieśmiałe.
Spojrzawszy w otwartą przestrzeń jeziora,
zobaczyłem perkozy. Pojawiły się niczym duchy. Wynurzyły się z wody i mgły.
Baraszkowały między liśćmi nenufarów zaściełających jezioro żywym dywanem.
Musiałem filmować. Napływające chmury i ustępujący błękit przywoływały magię. Z
zarośli dobiegała rozmowa innej pary perkozów. W oddali pobrzmiewał bas bąka.
Dotkliwy. Fizycznie odczuwalny. W lesie tokował dudek. Lecz co on mógł w
konkurencji z kosami i gilami.
Odpocząwszy popłynąłem do przejmy
oddzielającej od siebie oba Brzeźna. Trzymałem się blisko szuwarów. Lejkowata zatoka
zarosła już liśćmi grążela. Tylko pod prawym brzegiem dostrzegałem korytarz
swobodnej wody. Czaple czatujące w oczerecie nie pozwoliły się zbliżyć.
Widziałem jak odlatywały na południe. Słońce nie przebijało pochmurnego całunu.
Im bliżej cieśniny tym więcej czarnych rybitw i czajek nad głową. Naruszyłem
ich terytorium lęgowe. Broniły niewidocznych gniazd w zaroślach i na pływających
wysepkach. Nie dostrzegłem żadnego, lecz ptaki nie ustępowały, póki nie wpłynąłem
w łan przerzedzonego sitowia. Ktoś połamał zeszłoroczne wyschnięte łodygi. Nowe
pędy nie wyrosły jeszcze na tyle wysoko, by oplątać wiosło i zamienić przeprawę
na kolejne jezioro w mozolną szarpaninę z gąszczem.
Minąwszy kopiec żeremia, zmurszały pomost z
zatopionym kadłubem rozpadającej się łódki, głazy obok przystani, przedarłszy
się przez przetrzebiony łan sitowia, wyjrzałem na Brzeźno Małe. Jezioro
przygasło. Przemknąłem po nieruchomej powierzchni. Wypatrzyłem czaplę, która
przyleciała znad rzeki. Osiadła w tataraku. Wpatrywała się w wodę….
Wpłynąłem w ujście. Stado narybku wysypało się
na powierzchnię w panicznej ucieczce przed drapieżnikiem. Woda zasrebrzyła się,
skotłowała. Kątem oka spostrzegłem w powietrzu wrzecionowaty kształt:
- Ki czort!
Machnąłem wiosłem. Nie trafiłem. Ryba ochlapała
mnie wodą.
Obok przeleciały łabędzie. Świst skrzydeł
cichł między pochylonymi olchami. Wracał spokój. Mogłem znowu kontemplować
koncert czerwca, obrazy łęgu odbite w wodzie, kwiatów ułożonych w bukiety opadające
kaskadą ku wodzie…
Wprawny obserwator zobaczy błotniaka na tle lasu. |
Nie zabawiłem na Krzyżu. Białe czaple nadal
nie dawały się fotografować (miałem pecha). Odlatywały w dolinę Łyny.
Towarzyszyły im siwe.
- Czuły jakąś komitywę?
W zaroślach pałki wąskolistnej zobaczyłem
drobnego ptaka. Przysiadł na łodydze sitowia, zakwilił. Wycelowałem obiektyw.
Nacisnąłem migawkę i… uchwyciłem coś nieprawdopodobnego – świerszczaka w locie.
Odbił się i wpadł prosto w środek kadru.
Nad lasem kołował błotniak. Złapałem go
obiektywem na tle sosen po drugiej stronie akwenu.
- Czyżby polował?
Łabędzie krzykliwe, płynąc wzdłuż zarośniętego
brzegu, gaworzyły scenicznym szeptem. Samiec z przodu, za nim z dystansem
samica. Dopiero podczas filmowania dostrzegłem piątkę wyrośniętych piskląt.
Sunęły między rodzicami. Ptaki przeparadowały przed czaplą w tataraku. Rodzajowa
scenka.
W górze kwilący błotniak, obok czapla, krzyżówki, łyski nadające
metalicznym krzykiem... Przepływający bóbr…
- Sielanka.
Z rozpędu przepłynąłem przez muliste ujście
Łyny. Wezbrała od ostatniego spaceru o kilka centymetrów. Wystarczyło, bym
prześlizgnął się nad grzęzawiskiem. W nurcie kajak odzyskał wigor. Łyna otuliła
sierścią wybujałej turzycy. Powietrze wypełnił pył z kwiatostanów. Świerszczaki
szyły. Trzciniaki jazzowały. Wilgi nadawały z łęgu. Żurawie pokrzykiwały gdzieś
na łąkach w głębi doliny. Wiosłem odpychałem się od ścian zarośli. Kajak pokonywał
korytarz, trąc burtami o zielsko. Ledwo mieścił się w zakrętach...
Byłem w żywiole. Mozolny spacer. Czuwanie.
Nasłuchiwanie ptaków, plusku wody i ryb. Wypatrywanie zwierząt w bagiennym
kobiercu… Pokonywanie zakrętów… Świat skurczył się do pokoju ze zbitych turzyc,
wodnej trawy, czarnej toni pod kilem i sufitu z krajobrazu nad głową. Perspektywę
Łyny zamykało wzniesienie pod Orłowem. Las na stokach doliny przypominał dżunglę.
W ciągu kilku ciepłych dni zieleń spowiła drzewa i krzewy. Zapomniałem już o widoku
bezlistnych konarów i prześwietlonego boru... Tylko te chmury. Wciąż
niepokoiły. Zajmowały coraz większą część nieboskłonu. Ich ruch,
niedostrzegalny, był nie do powstrzymania. Płachta chmur strzępiła się,
chwilami otwierała okna na niebo, znowu się scalała…
Coraz trudniej płynąć |
Dopłynąłem do ujścia rowu odwadniającego
podmokłe łąki za lasem pod Likusami. Chciałem wpłynąć, lecz poczułem twardy
opór. Za płytko. Łyna niosła coraz mniej wody. Szeroko rozlany nurt odsłaniał
wypukłości dna, zagrzebane gałęzie. Coraz trudniej było o głębsze miejsca. Próbowałem
przepływać z rozpędu. Fala spieniała się na odsłoniętych brzegach. Cofałem,
wybierałem miejsce obok. Dwa uderzenia wiosłem do przodu, jedno wstecz,
opłynięcie wybrzuszonej mielizny, kępy zielska, szukanie wklęsłości w dnie …
Droga do mokradła pod Likusami |
Utknąłem |
Osiałem na mieliźnie. Na dobre. Spojrzawszy
kolejny raz w górę, ujrzałem chmury zwiastujące deszcz. Płynęły pod całunem ogarniającym
niebo. Pomyślałem:
- Pora wracać. Będzie gorzej.
Wiatr zmieniał kierunek, zapowiadając
powrót na jeziorach pod fale. Obróciłem kajak. Pozwoliłem mu swobodnie
płynąć. Odłożyłem wiosło. Położyłem się na wznak. Patrzyłem na żurawie
szybujące nad doliną. Gadałem w myślach z trzciniakiem. Próbowałem filmować
trajkotającego świerszczaka. Bezskutecznie. Zamknąłem oczy na kilka chwil.
Kajak wciąż płynął, ocierając się o zarośla. Dzień gasnął.
Zabawa przywiodła na myśl wędrówkę przez
Krawienkę, dopływ Babięty, która zasila Gancką Strugę na szlaku Krutyni. Miałem
wtedy naście lat, gdy pchnięty wyobraźnią pierwszy raz spłynąłem samotnie z
Sorkwit do Bełdan.
Na jeziorze Tejsowo, odnalazłem ujście tego strumienia,
przebrnąłem przez szuwary i odkryłem najbardziej magiczne – tak mi się wydawało
– miejsce na ziemi. Kameralną dolinę w półmroku starych świerków. Omszałe pnie olch
i świerków zasłaniały mroczne wnętrze lasu. Popołudniowe słońce nie przebijało
leśnego dachu, nie rozjaśniało granitowych głazów pokrytych czapami mchu i
maskowanych kępami paproci. Krystaliczna woda strumienia pluskała po żwirze,
płukała piasek, gładziła pnie i gałęzie powalonych drzew, szemrała w
poskręcanych korzeniach szukających ustępującego gruntu. Kajak stawał na
mieliznach. Wysiadałem. Holowałem. Wsiadałem… Wdychałem zapachy wody, ziół na
brzegach i wnętrza lasu… Oddychałem wszechobecną kwaśną wilgocią…
Czułem niepokój. Kiedy dotarłem do mostka z
bali pokrytych czarnym impregnatem, dopadł mnie atawistyczny lęk. W głowie
nastolatka śniącego o wędrówkach śladami „Kanady pachnącej żywicą”… Szelesty
dochodzące z wnętrza dolinki budziły strach przed nieznanym. Jakbym zanurzył
się w świecie filmów fantasy. Przeciągnąwszy kajak pod mostkiem po
oślizgłym pniu, płynąłem i szedłem na przemian przez dłużącą się dolinkę,
myśląc o nadchodzącym zmierzchu...
Lecz oto monolit lasu rozerwała poręba.
Jeszcze nieuprzątnięta. Rozsłoneczniona. Rozedrgana życiem ptactwa. Rozgrzana.
Pachnąca ziołami, poziomkami. Kontrastująca z ponurym borem lewego brzegu.
Holując kajak, spłoszyłem łanie pijące wodę. Niechętnie odchodziły w las.
Słyszałem coraz cichsze kroki i coraz bardziej stłumiony trzask łamanych
gałązek. Potem zobaczyłem dziki, rozgarniające gwizdami darń wzdłuż brzegu. Też
odbiegły od wody, dając upust niezadowoleniu pochrząkiwaniem. I nagle… czarny
bocian. Zajadający się traszkami w zagłębieniach toni między szczecinami
wodorostów okupujących każdą wypukłość dna... Wszędzie pełno traszek… I ryb…
Holowałem kajak, ważąc każdy krok między
otoczakami, pniami i gałęziami w piasku, kępami i sznurami wodorostów, w sąsiedztwie
kęp sitowia, skrzypu, turzycy o kaleczących liściach... Wszędzie migotały
świtezianki. Roje świtezianek… Bocian mnie ignorował. Kilka razy odlatywał, gdy byłem
na wyciągnięcie wiosła. Nigdy potem żaden bocian nie pozwolił mi tak blisko
podejść.
Każdy podmuch wiatru znad lasu odbijał się od
poręby i dotykał ciepłem, gdy płynąłem i na przemian holowałem kajak. Mijałem
wykroty świerkowych olbrzymów, które nie wytrzymały naporu wiatru od poręby.
Korzenie dźwigały jeszcze płaty gruntu. Tworzyły surrealistyczne mozaiki. Z
daleka niosło się wołanie kukułki. Poręba stłumiła niepokój. Bocian wciąż
polował na traszki. W końcu odleciał, folgując niezadowoleniu sykiem.
Nurt osłabł. Rozlał się. Przed trzcinami
wsiadłem do kajaka. Za nimi wpłynąłem na zatoczkę. Lustro otoczone turzycą,
sitowiem, tatarakiem... Przedwieczorna flauta... Jasne dno z dywanem wodorostów,
nad którym przepływała ławica garbatych leszczy... Sarna w zaroślach pijąca
ukradkiem wodę… Przepłynąłem mimo, nie wiosłując. Sarna wciąż piła. Potem
podniosła łeb. Patrzyła. Nie uciekła…
Byłem w zakątku, gdzie czas zamarł… Piskie
sosny nad głową, niebotyczne olchy i dęby na brzegach… I tak do ostatniego
jeziora Krawno otoczonego piską puszczą, patrolowanego przez błotniaki i
bieliki…
Ten zapamiętany film wciąż mi się śni… Kiedy
powiodłem w to miejsce kolegę ze studiów, magię diabli wzięli. Dolinę wzdłuż
Krawienki ogołocono z lasu. Czarnego bociana pozbawiono siedliska. Z
perspektywy czasu myślę gorzko, że to nie banalny skutek tak zwanej racjonalnej
gospodarki leśnej, lecz pogarda dla
środowiska, któremu ludzkość zawdzięcza swoje istnienie.
Kurki z Kiernoza Wielkiego |
Nie lubię wracać… Nie lubię pisać o powrotach.
Tytułem zakończenia wpisu kalejdoskop zdjęć. Mew na pomoście. Trzciniaka walczącego z łodygą
szarpaną przez wiatr. Perkozów z młodymi. Krajobrazu pod deszczowymi chmurami.
Deszcz, na szczęście, bardziej się zapowiadał niż popadał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz