sobota, 6 czerwca 2020

Łyną po wrażenia


Nie mogłem się doczekać kolejnego spotkania z Łyną. Wciąż jakaś niedogodność. A to deszcz, a to porywisty wiatr. Straciwszy cierpliwość, postanowiłem popłynąć w nocy przy księżycu rosnącym do pełni. Widziałem go jeszcze, dojeżdżając do Kurek. Kiedy jednak ściągałem kajak na wodę, tarczę zaczepiły jakieś chmurki. Zgasła w oczach. Za to brzask nabierał barw.





Popłynąłem pod prąd. Łyna śpiewała. Im bliżej mostu tym głośniej. Gdy minąłem ujście Marózki i opuściłem trzcinowy korytarz, wpadłem na koncert żab i ptaków wypełniający przestrzeń jeziora. Popchnąłem kajak ku wyspie i parze łabędzi w szuwarach. 








Odłożyłem wiosło. Zacząłem nagrywać. Kajak popłynął łukiem. Zawrócił do wsi. Wytracił prędkość, szurając o liście nenufarów. Zastygł. Powietrze w bezruchu. Żadnego wiatru. Lustro wody niezmącone. Gasnące fale… 



Na wschodzie zarysowała się plama nieśmiałych chmur. Jowisz świecił, odbijając się w Kiernozie Wielkim. Jakieś ptaki przelatywały nad szuwarami. Jakiś bąk nadawał monotonnym basem, dominując nad koncertem. Wszędzie trzciniaki, świerszczaki, kumaki… Chór żab przerywany wtrętami jakiegoś stetryczałego samca… Gadanie perkozów, kwilenie łysek, klangor żurawi, kwakanie przelatujących krzyżówek…



Mógłbym tak słuchać i słuchać. Mógłbym tak wygonić myśli z głowy… Nie po to jednak przyjechałem. Chwyciłem wiosło. Chmury przede mną utworzyły źle rokującą plamę. Ruszyłem. Między perkozy i łyski. Rozgarniałem wodę wiosłem. Kajak sunął gładko po zastygłej tafli Kiernoza. Poczułem komfort. Złapałem rytm. 





Zapatrzyłem się w odbicie Jowisza na wodzie. Wiodło mnie wprost do ujścia Łyny. O trzeciej nad ranem brzask nieśpiesznie zapalał krajobraz. O tej porze roku nie ma już prawdziwej nocy. Zmierzch żeglarski gładko przechodzi w świt. Noc astronomiczna trwa raptem godzinę, noc cywilna dwie. Aparat wciąż nie radził sobie z brakiem światła. Zdjęcia były siwe. Jakbym malował krajobraz gwaszem a nie pikselami…


Wpłynąłem w ujście Łyny. Łabędzie ustąpiły, chowając się w trzcinach. Chociaż rzeka wezbrała od ostatniego spaceru, poczułem muł pod wiosłem. Kajak utknął między gałęziami nieopodal żeremia. Znowu się zasłuchałem. Ptaki i żaby w oczerecie. Ptaki w lesie. Trzciniaki przekrzykiwały wilgi. Wilgi zagłuszały terkot świerszczaków. Czaple, wyrywając się z letargu, krakały chrapliwie. Gdzieś na podmokłej łące nadawały żurawie. Bobry rozbryzgiwały wodę płetwami ogonowymi. Usiłowały nurkować na płyciźnie. Uciekały do nor wygrzebanych w kwaśnym czarnoziemie pod skołtunioną darnią… Co za widowisko! Co za koncert!...


Znowu płynę, przemagając opór leniwego nurtu. Mijam poskręcane gałęzie martwej łozy na krawędzi brzegu, brzezinę z prawej, ścianę kwitnącej kaliny z lewej, szuwary i łąki o zmierzwionej sierści… Sunę przez tańczące opary mgły. Wpadam w korytarz. Dziób rozchyla łodygi odradzających się trzcin. Przede mną Kiernoz Mały. Jeszcze kilka uderzeń wiosłem, jeszcze kilka kropel na twarzy z odsuwanych liści. Znowu swobodna przestrzeń. Koncert się zmienia. Widzę łabędzie na tle panoramy Brzeźna Łyńskiego. Dużo ich. To młodzież, która nie dojrzała do rodzicielskich obowiązków. Zdjęcia wciąż przygaszone. Ławica chmur nieubłaganie zagarnia coraz większą połać nieba. Wiem już, że misterium wschodzącego słońca odwołane. Prognozy wieściły deszcz. Ale płynę. Kajak sunie po wodzie. Wiosłuję rytmicznie. Wyzwolone endorfiny barwią wrażenia. Jest błogo. Ktoś stwierdził przed laty, że pływanie kajakiem wprawia mnie w narkotyczny trans. Dlatego pływam sam, wsłuchując się we własne myśli i odczytując własne emocje…






Znajoma kępa brzóz na końcu jeziora była pusta. Dopiero w drodze powrotnej sfotografowałem czaplę na konarze. W pochmurny dzień z dala od wody ignorowała moją obecność. Zdawała się pozować, prezentując pióra lotek i fikuśny lok z tyłu głowy.








Zajrzałem w kolejne ujście Łyny. Mgła dotknęła twarzy i rąk. Z trzcin poderwała się czapla. Załopotała skrzydłami i bez krzyku odleciała za olchy. Z boku wystartowały krzyżówki. Nie zdążyłem nacisnąć migawki. Brzask pojaśniał. Odłożyłem wiosło. Znowu zacząłem nagrywać wszechogarniający koncert… I ten zapach rzeki, kwitnącej turzycy, tataraku… I te poskręcane korzenie starych olch, ściskające podmokłe brzegi… Tajemnicze zakamarki rowów, zakrzaczeń, grząskich łąk…


Za mostem drogowym wpadam w uroczysko. Łęg przystępuje do rzeki. Las dobiega do helokrenowych wysięków brzegu po lewej ręce. 












Odlatująca czapla biała

Jeziorko Morze

Sunę między pniami i konarami przewróconych drzew, obok plątaniny turzycy w bujnych kępach, kosaćców, które jeszcze nie zakwitły, trzcin przerastających mierzwę butwiejących gałęzi. Szukam wolnej od przeszkód wody. Szoruję dnem po zatopionych kłodach. Mijam ostatnie zabudowania wsi. Podążam na jeziorko Morze. Nieopodal kikutów olch, które sterczą od kilku lat z wody. Płoszę czaple. Białe i siwe. Podrywają się, czyniąc zamieszanie. Jest ich coraz więcej. Obiektyw nie ostrzy. Wciąż brak światła. Za dużo listowia. Tumult trwa i trwa. Ptaki startują pojedynczo. Odlatują w górę rzeki, nie opuszczając przestrzeni między ścianami łęgu. Wiem już, że zobaczę je wyżej i dalej. Tylko uzbroić się w cierpliwość. Zaczynam foto-łowy…

Jeziorko Morze


Jeziorko Morze wyłania się z tumanu mgły. Widzę je już z rzeki pomiędzy olchami, przez groteskowe konary sterczące z wody, w obramowaniu leśnych ścian. Wszędzie opary, zwidy, majaki... Kajak trze o liście nenufarów. Wiosło plącze się w mierzwie wodorostów, które zaległy na płyciźnie. Mijam korzenie grążeli. Grube jak ręka. Z wypustkami na zielonej skórze. Wyrwały się z dna i pływają. Przy odrobinie wysiłku rybitwy założą na nich gniazda. Spłoszyłem rybę. Lina? Karpia? Woda zafalowała. Przemknąłem przez środek akwenu. Nagrałem kolejny film z łabędziami. Od ukrytej polany dobiegł klangor. Niczym dzwon wzywający na mszę. Echo wracało od ścian lasu. Jeszcze spojrzenie na obraz Morza pod napływającymi chmurami, rozświetlonymi od dołu… Jeszcze migawka odlatujących czapli…



Znowu płynę pod prąd. Przez najbardziej czarodziejski fragment Łyny. Nie śpieszę się. Każdy kąt godny uwagi. Arcydzięgiele już wypuściły pędy z zawiązkami kwiatów. Tatarak wynurzył się z wody. Trzciny i sitowia ożyły. 










Gdzieniegdzie wyłoniły się pąki żółtego grążela. Turzyce pyliły przy każdym dotknięciu wiosłem. Wszędzie natchniony koncert. Tylko ptaki pochowane. Nadają z młodego listowia i z gęstwy oczeretu. Wiosłuję cicho. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nim jednak wpłynę w zakręt z aparatem gotowym do strzału, czaple załopoczą skrzydłami w gąszczu. Coraz ich więcej. Białe i siwe.
- Jak to możliwe? – zastanawiam się.
- Przecież nie hałasuję.
Zaczynam powątpiewać w swoje łowieckie zdolności. Odprowadzam ptaki spojrzeniem. Lecą za nisko. Obiektyw ostrzy na wierzchołkach kwiatów i liści pałki wąskolistnej.



W łęgu słyszę kukułkę. Zbliża się. Leci między gałązkami olch. Widzę ją. Siada tuż obok. Wielkości gołębia. Pokazuje jasny brzuch pokryty centkowanymi piórkami. Nadaje. Co za głos! Celuję obiektywem. Dla niej to za dużo. Odlatuje, zanim nacisnąłem migawkę. Znowu gada tym swoim ku ku, ku ku. Obraz zostaje w pamięci. Wtedy odwracam się do brzasku. Łyna i jej otoczenie kraśnieje pod niebem zagarnianym przez napływające pasma podświetlonych chmur. Mgła doprawia magię. Stoję oczarowany. Wszystkie zmysły chłoną bodźce… Nic to, że znam już każdy zakątek Łyny na pamięć. Dzisiaj okrywam ją od początku…






Wezbrana rzeka ułatwiła przeprawę obok brzozy, którą bobry położyły w poprzek. Przepycham kajak między koroną żywych jeszcze gałęzi a brzegiem. Nie muszę już przesuwać kajaka pod pniem jak ostatnio. Nieco dalej brnę między zasiekami gałęzi i kłód, obok żeremia zamaskowanego przez odrastające zielsko. Ze świeżo ściętych pędów łozy w nurcie wyrastają liście. Już widzę przestrzeń Brzeźna Wielkiego. Nurt słabnie w rozlewisku pokrytym gęstwą odrastającej trzciny. Dziób rozpycha pokryte rosą łodygi i liście. Zgarniam z twarzy pajęczynę. Płoszę jakieś ptaki. Wokół śmigają jaskółki. Trzciniaki nadają z zarośli. Istne zamieszanie. Wydostawszy się na swobodniejszą część jeziora, znowu nagrywam wokalne popisy. W trzcinach widzę brzegówki. Trzymają się łodyg. Czasem coś je pobudza do lotu. Unoszą się stadem. Fruwają przed oczami, ścigając insekty. Trzciniaki są bardziej stonowane, nieśmiałe.


Spojrzawszy w otwartą przestrzeń jeziora, zobaczyłem perkozy. Pojawiły się niczym duchy. Wynurzyły się z wody i mgły. Baraszkowały między liśćmi nenufarów zaściełających jezioro żywym dywanem. Musiałem filmować. Napływające chmury i ustępujący błękit przywoływały magię. Z zarośli dobiegała rozmowa innej pary perkozów. W oddali pobrzmiewał bas bąka. Dotkliwy. Fizycznie odczuwalny. W lesie tokował dudek. Lecz co on mógł w konkurencji z kosami i gilami.






Odpocząwszy popłynąłem do przejmy oddzielającej od siebie oba Brzeźna. Trzymałem się blisko szuwarów. Lejkowata zatoka zarosła już liśćmi grążela. Tylko pod prawym brzegiem dostrzegałem korytarz swobodnej wody. Czaple czatujące w oczerecie nie pozwoliły się zbliżyć. Widziałem jak odlatywały na południe. Słońce nie przebijało pochmurnego całunu. Im bliżej cieśniny tym więcej czarnych rybitw i czajek nad głową. Naruszyłem ich terytorium lęgowe. Broniły niewidocznych gniazd w zaroślach i na pływających wysepkach. Nie dostrzegłem żadnego, lecz ptaki nie ustępowały, póki nie wpłynąłem w łan przerzedzonego sitowia. Ktoś połamał zeszłoroczne wyschnięte łodygi. Nowe pędy nie wyrosły jeszcze na tyle wysoko, by oplątać wiosło i zamienić przeprawę na kolejne jezioro w mozolną szarpaninę z gąszczem.





Minąwszy kopiec żeremia, zmurszały pomost z zatopionym kadłubem rozpadającej się łódki, głazy obok przystani, przedarłszy się przez przetrzebiony łan sitowia, wyjrzałem na Brzeźno Małe. Jezioro przygasło. Przemknąłem po nieruchomej powierzchni. Wypatrzyłem czaplę, która przyleciała znad rzeki. Osiadła w tataraku. Wpatrywała się w wodę….








Wpłynąłem w ujście. Stado narybku wysypało się na powierzchnię w panicznej ucieczce przed drapieżnikiem. Woda zasrebrzyła się, skotłowała. Kątem oka spostrzegłem w powietrzu wrzecionowaty kształt:
- Ki czort!
Machnąłem wiosłem. Nie trafiłem. Ryba ochlapała mnie wodą.
Obok przeleciały łabędzie. Świst skrzydeł cichł między pochylonymi olchami. Wracał spokój. Mogłem znowu kontemplować koncert czerwca, obrazy łęgu odbite w wodzie, kwiatów ułożonych w bukiety opadające kaskadą ku wodzie…


Wprawny obserwator zobaczy błotniaka na tle lasu.




Nie zabawiłem na Krzyżu. Białe czaple nadal nie dawały się fotografować (miałem pecha). Odlatywały w dolinę Łyny. Towarzyszyły im siwe.
- Czuły jakąś komitywę?













W zaroślach pałki wąskolistnej zobaczyłem drobnego ptaka. Przysiadł na łodydze sitowia, zakwilił. Wycelowałem obiektyw. Nacisnąłem migawkę i… uchwyciłem coś nieprawdopodobnego – świerszczaka w locie. Odbił się i wpadł prosto w środek kadru.







Nad lasem kołował błotniak. Złapałem go obiektywem na tle sosen po drugiej stronie akwenu.
- Czyżby polował?
Łabędzie krzykliwe, płynąc wzdłuż zarośniętego brzegu, gaworzyły scenicznym szeptem. Samiec z przodu, za nim z dystansem samica. Dopiero podczas filmowania dostrzegłem piątkę wyrośniętych piskląt. Sunęły między rodzicami. Ptaki przeparadowały przed czaplą w tataraku. Rodzajowa scenka. 


W górze kwilący błotniak, obok czapla, krzyżówki, łyski nadające metalicznym krzykiem... Przepływający bóbr…
- Sielanka.







Z rozpędu przepłynąłem przez muliste ujście Łyny. Wezbrała od ostatniego spaceru o kilka centymetrów. Wystarczyło, bym prześlizgnął się nad grzęzawiskiem. W nurcie kajak odzyskał wigor. Łyna otuliła sierścią wybujałej turzycy. Powietrze wypełnił pył z kwiatostanów. Świerszczaki szyły. Trzciniaki jazzowały. Wilgi nadawały z łęgu. Żurawie pokrzykiwały gdzieś na łąkach w głębi doliny. Wiosłem odpychałem się od ścian zarośli. Kajak pokonywał korytarz, trąc burtami o zielsko. Ledwo mieścił się w zakrętach...







Byłem w żywiole. Mozolny spacer. Czuwanie. Nasłuchiwanie ptaków, plusku wody i ryb. Wypatrywanie zwierząt w bagiennym kobiercu… Pokonywanie zakrętów… Świat skurczył się do pokoju ze zbitych turzyc, wodnej trawy, czarnej toni pod kilem i sufitu z krajobrazu nad głową. Perspektywę Łyny zamykało wzniesienie pod Orłowem. Las na stokach doliny przypominał dżunglę. W ciągu kilku ciepłych dni zieleń spowiła drzewa i krzewy. Zapomniałem już o widoku bezlistnych konarów i prześwietlonego boru... Tylko te chmury. Wciąż niepokoiły. Zajmowały coraz większą część nieboskłonu. Ich ruch, niedostrzegalny, był nie do powstrzymania. Płachta chmur strzępiła się, chwilami otwierała okna na niebo, znowu się scalała…


Coraz trudniej płynąć




Dopłynąłem do ujścia rowu odwadniającego podmokłe łąki za lasem pod Likusami. Chciałem wpłynąć, lecz poczułem twardy opór. Za płytko. Łyna niosła coraz mniej wody. Szeroko rozlany nurt odsłaniał wypukłości dna, zagrzebane gałęzie. Coraz trudniej było o głębsze miejsca. Próbowałem przepływać z rozpędu. Fala spieniała się na odsłoniętych brzegach. Cofałem, wybierałem miejsce obok. Dwa uderzenia wiosłem do przodu, jedno wstecz, opłynięcie wybrzuszonej mielizny, kępy zielska, szukanie wklęsłości w dnie …

Droga do mokradła pod Likusami

Utknąłem



Osiałem na mieliźnie. Na dobre. Spojrzawszy kolejny raz w górę, ujrzałem chmury zwiastujące deszcz. Płynęły pod całunem ogarniającym niebo. Pomyślałem:
- Pora wracać. Będzie gorzej.
Wiatr zmieniał kierunek, zapowiadając powrót na jeziorach pod fale. Obróciłem kajak. Pozwoliłem mu swobodnie płynąć. Odłożyłem wiosło. Położyłem się na wznak. Patrzyłem na żurawie szybujące nad doliną. Gadałem w myślach z trzciniakiem. Próbowałem filmować trajkotającego świerszczaka. Bezskutecznie. Zamknąłem oczy na kilka chwil. Kajak wciąż płynął, ocierając się o zarośla. Dzień gasnął.




Zabawa przywiodła na myśl wędrówkę przez Krawienkę, dopływ Babięty, która zasila Gancką Strugę na szlaku Krutyni. Miałem wtedy naście lat, gdy pchnięty wyobraźnią pierwszy raz spłynąłem samotnie z Sorkwit do Bełdan. 







Na jeziorze Tejsowo, odnalazłem ujście tego strumienia, przebrnąłem przez szuwary i odkryłem najbardziej magiczne – tak mi się wydawało – miejsce na ziemi. Kameralną dolinę w półmroku starych świerków. Omszałe pnie olch i świerków zasłaniały mroczne wnętrze lasu. Popołudniowe słońce nie przebijało leśnego dachu, nie rozjaśniało granitowych głazów pokrytych czapami mchu i maskowanych kępami paproci. Krystaliczna woda strumienia pluskała po żwirze, płukała piasek, gładziła pnie i gałęzie powalonych drzew, szemrała w poskręcanych korzeniach szukających ustępującego gruntu. Kajak stawał na mieliznach. Wysiadałem. Holowałem. Wsiadałem… Wdychałem zapachy wody, ziół na brzegach i wnętrza lasu… Oddychałem wszechobecną kwaśną wilgocią…







Czułem niepokój. Kiedy dotarłem do mostka z bali pokrytych czarnym impregnatem, dopadł mnie atawistyczny lęk. W głowie nastolatka śniącego o wędrówkach śladami „Kanady pachnącej żywicą”… Szelesty dochodzące z wnętrza dolinki budziły strach przed nieznanym. Jakbym zanurzył się w świecie filmów fantasy. Przeciągnąwszy kajak pod mostkiem po oślizgłym pniu, płynąłem i szedłem na przemian przez dłużącą się dolinkę, myśląc o nadchodzącym zmierzchu...


Lecz oto monolit lasu rozerwała poręba. Jeszcze nieuprzątnięta. Rozsłoneczniona. Rozedrgana życiem ptactwa. Rozgrzana. Pachnąca ziołami, poziomkami. Kontrastująca z ponurym borem lewego brzegu. Holując kajak, spłoszyłem łanie pijące wodę. Niechętnie odchodziły w las. Słyszałem coraz cichsze kroki i coraz bardziej stłumiony trzask łamanych gałązek. Potem zobaczyłem dziki, rozgarniające gwizdami darń wzdłuż brzegu. Też odbiegły od wody, dając upust niezadowoleniu pochrząkiwaniem. I nagle… czarny bocian. Zajadający się traszkami w zagłębieniach toni między szczecinami wodorostów okupujących każdą wypukłość dna... Wszędzie pełno traszek… I ryb…


Holowałem kajak, ważąc każdy krok między otoczakami, pniami i gałęziami w piasku, kępami i sznurami wodorostów, w sąsiedztwie kęp sitowia, skrzypu, turzycy o kaleczących liściach... Wszędzie migotały świtezianki. Roje świtezianek… Bocian mnie ignorował. Kilka razy odlatywał, gdy byłem na wyciągnięcie wiosła. Nigdy potem żaden bocian nie pozwolił mi tak blisko podejść.




Każdy podmuch wiatru znad lasu odbijał się od poręby i dotykał ciepłem, gdy płynąłem i na przemian holowałem kajak. Mijałem wykroty świerkowych olbrzymów, które nie wytrzymały naporu wiatru od poręby. Korzenie dźwigały jeszcze płaty gruntu. Tworzyły surrealistyczne mozaiki. Z daleka niosło się wołanie kukułki. Poręba stłumiła niepokój. Bocian wciąż polował na traszki. W końcu odleciał, folgując niezadowoleniu sykiem.


Nurt osłabł. Rozlał się. Przed trzcinami wsiadłem do kajaka. Za nimi wpłynąłem na zatoczkę. Lustro otoczone turzycą, sitowiem, tatarakiem... Przedwieczorna flauta... Jasne dno z dywanem wodorostów, nad którym przepływała ławica garbatych leszczy... Sarna w zaroślach pijąca ukradkiem wodę… Przepłynąłem mimo, nie wiosłując. Sarna wciąż piła. Potem podniosła łeb. Patrzyła. Nie uciekła…




Byłem w zakątku, gdzie czas zamarł… Piskie sosny nad głową, niebotyczne olchy i dęby na brzegach… I tak do ostatniego jeziora Krawno otoczonego piską puszczą, patrolowanego przez błotniaki i bieliki…

Ten zapamiętany film wciąż mi się śni… Kiedy powiodłem w to miejsce kolegę ze studiów, magię diabli wzięli. Dolinę wzdłuż Krawienki ogołocono z lasu. Czarnego bociana pozbawiono siedliska. Z perspektywy czasu myślę gorzko, że to nie banalny skutek tak zwanej racjonalnej gospodarki leśnej, lecz pogarda dla środowiska, któremu ludzkość zawdzięcza swoje istnienie.

Kurki z Kiernoza Wielkiego

Nie lubię wracać… Nie lubię pisać o powrotach. Tytułem zakończenia wpisu kalejdoskop zdjęć. Mew na pomoście. Trzciniaka walczącego z łodygą szarpaną przez wiatr. Perkozów z młodymi. Krajobrazu pod deszczowymi chmurami. Deszcz, na szczęście, bardziej się zapowiadał niż popadał.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz