sobota, 20 czerwca 2020

Warmienie na Marózce w czerwcu

Jezioro Pawlik

Na­tural­ność to bar­dzo trud­na do ut­rzy­mania poza. W przeciwieństwie do ludzi Marózka nie utrzymuje jednak pozy. Ona taka jest. To my włazimy do jej komnat w ubłoconych butach tabunami kajaków, z naręczami plastikowych i metalowych śmieci porzucanymi gdzie bądź. Tymczasem piękno po­dob­nie jak mądrość kocha sa­mot­nych wielbicieli. 



Dość narzekania. Jesteśmy sami. Ostatni rzut oka na jezioro Pawlik, zanim odłożę wiosło i pozwolę kajakowi płynąć swobodnie. Jedyne co robię, to nie dać się zepchnąć na wystające z wody konary. 












Ogarnia nas zielony cień. Las śpiewa. Marózka pluska. Wiatr wciska swoje trzy grosze, spadając znad drzew. Słońce maluje krajobraz i zakamarki otoczenia. Ptactwo szwenda się między brzegami, ani myśląc odlatywać znad wody. 















Kaczki nawykłe do obecności ludzi przestały uciekać. Ustępują jedynie z drogi. Mijamy rzeźby starych olch, które korzeniami oplotły podmywany grunt. Dostrzegamy jakieś tolkienowskie trolle, czarne wejścia do nor, kręte korytarze pod paprociami i plątaniną korzeni, ścieżki między odsłoniętymi głazami i kamieniami, zejścia do wody wydeptane w murawie brzegów… 




Każdy szczegół przykuwa uwagę. Oczy rejestrują obrazy. Nie ma czasu na kontemplację, gdy nurt porywa kajak. Kiedy zwalnia, jest szansa na coś więcej niż kadry chwytane w ułamku sekundy, zapach czarnego bzu w porze kwitnienia, ulotne dźwięki…



Mijamy filary mostka bez przęseł. Nikomu nie przychodzi do głowy udrożnić na powrót leśną drogę do Orzechowa. Ten stan trwa już trzeci sezon. Ostatni raz fotografowałem Marózkę z góry wiele lat wcześniej. Mijamy kikuty pali. Wpływamy w szpaler drzew, za którymi widać bujną łąkę. Woda rzeźbi kwaśną glebę brzegów, wypłukuje kredę pod spodem, podmywa darń, nad którą unoszą się roje świtezianek. Jest błogo, póki nie wpadniemy w zakręt.





Rzekę ogarnia las. Nurt rzeźbi wąwóz. Strome ściany dźwigają drzewa, które bronią się przed osunięciem, budując system chwytliwych korzeni. Od strony wody plątanina przypomina zapuszczone brody. Od strony lądu korzenie tworzą niesamowitą tkaninę. Olchy powinny runąć, a jednak stoją. Mijamy je z respektem. Lawirujemy między pniami i konarami. Po wielodniowych deszczach nurt nabrał impetu. Wiosłowałem wstecz, hamując kajak i przedłużając okazje do zdjęć o ułamki sekund. Myszkujący nad wodą i pod brodami paproci drozd nie dał się sfotografować. Ruch kajaka, brak światła… każde ujęcie rozmyte. Jakby ktoś rozmazał mokry wydruk z drukarki… Miejsc, gdzie by można się zatrzymać: mielizn, płycizn, cofek, wystających gałęzi, jak na lekarstwo…


Znajomy głaz opływam bokiem. Dzisiaj kajak nie zachrobotał. Za chwilę otwiera się słoneczna płycizna z pasemkami wodorostów. 













Na pniach zalegających w rzecznym korycie ogródki botaniczne nabrały wyrazu. Wszędzie zalążki olch, paproci, mchu, pokrzyw, trawy na korze i na powierzchni spróchniałego drewna, na kikutach po umarłych drzewach. Życie wciska się w każdy kąt, w każdy kawałek obnażonej ziemi. Nie znosi próżni. Organizuje miejsca na gniazda, żerowiska, sypialnie…

Marózka wezbrała




Tutaj lepiej się nie zagapić

Zewsząd dobiegają śpiewy ptaków. Niektóre z nich przelatują nad wodą, migotając skrzydłami. Inne baraszkują w podszycie, fruwają między drzewami. Gdzieś obok poderwał się drapieżnik. Załopotał skrzydłami. Przemknął niczym cień za sosnami, nie dając się ani sfotografować, ani rozpoznać. Odleciał w światło słońca.










Czuwaliśmy, szukając saren, jeleni, norek, kun. Czerwcowa zieleń otuliła dolinę, maskując zwierzęta. Pochylaliśmy głowy pod wilczymi kładkami. Spływaliśmy z impetem po ledwo zanurzonych pniach. Kajak szurał po korze. Kadłub wyginał się pod naszym ciężarem i naporem nurtu. Było fajnie. Kilka razy jednak poczułem lęk przed wywrotką. Marózka przyparła do kłody, ustawiła kajak bokiem. Już widziałem wodę przelewającą się przez burtę. Zabrakło milimetrów… Trochę trwało, nim wspólnym wysiłkiem przepchnęliśmy kajak przez przeszkodę, spływając rufą do przodu.




Wezbrana Marózka dała odczuć swoją siłę. Wydobyła z pamięci przygodę, która spotkała mojego kolegę na Brdzie. Namówiłem go na wędrówkę z Koronowa pod Bydgoszczą do Szczytna na Kaszubach. Płynęliśmy przez uroczysko Piekiełko za Zalewem Koronowskim. Wartki nurt dawał się we znaki. Kolega, póki słuchał i płynął tuż za mną, korzystając z cofek i płycizn, nad którymi prąd słabł, posuwaliśmy się bez większego trudu. W pewnej chwili uwierzył we własne siły. Poczuł się zbyt pewny siebie. Zaczął płynąć środkiem. Minęliśmy właśnie świeżo powalone drzewa, które koronami przegrodziły połowę prześwitu rzeki. Już myślałem:
- Najgorsze za nami.
Nagle z zakrętu wypłynęły kajaki.
- Płyń za mną! – krzyczę.
Nie słucha. Usiłuje ustąpić przed kajakarzami, przywierając do przeciwległego brzegu, gdzie woda aż kipi. Nurt obraca go bokiem. Spycha na konary. W ułamku sekundy widzę spód kajaka. Kolega znika pod wodą. Kajak za nim. Chwilę później wywracają się kolejne kajaki. Ludzie szamocą się w gałęziach. Klną. Krzyczą. Jego nie widać. W głowie narastający lęk:
- Co on wyprawia?... Co jeśli kajak go przygniótł?...
Kajak wyłania się kilkadziesiąt metrów poniżej. Grzęźnie na mieliźnie. Z ulgą dostrzegam czarną czuprynę na powierzchni. Wypłynął. Łapię wiosła, bagaż, wszystkie unoszone drobiazgi. Spływam dobre pół kilometra, zanim wyjmę z wody resztę klamotów. Wracam. Kolega robi prowizoryczne obozowisko na brzegu. Zdążył wydeptać w pokrzywach miejscówkę. Opróżnił kajak. Pomagam wylewać wodę. Rozkładamy namiot i ubrania do suszenia. Liczy straty. Na szczęście dokumenty i wszystko co cenne wrzucił pod dziób i rufę, przywiązał sznurkami, zabezpieczył foliowymi torbami. Z drugiego brzegu złorzeczą poszkodowane kobiety. Schniemy kilka godzin, zanim ruszymy dalej. Słońce na szczęście upalne. Nie gnębię go uwagą:
- A nie mówiłem?
Został skarcony przez naturę.
Wieczorem przy ognisku pod Rudzkim Mostem wyznał:
- Myślałem, że już po mnie. Wepchnęło mnie pod pień…






Marózka to zaledwie ćwierć Brdy, lecz także potrafi dokuczyć…


Płyniemy. Jest błogo. Las śpiewa. Woda pluska. Przyspieszając nad kamienistym dnem, zdaje się gaworzyć szumem. Przeskakujemy przez progi. Wijemy się w zakrętach. Mijamy cyple, mielizny, głazy po bokach, wąwozy rzeźbione podziemnymi strumieniami, kwitnące łubiny, stare i nowe siedliska zimorodków w osypujących się żwirowych skarpach… 




















Omijamy kaczory nieskore do ucieczki, kacze matki z czeredą dojrzewających młodych… Płoszymy pstrągi w zakamarkach nurtu, wrzecionowate szczupaki grzejące się na oświetlonych płyciznach… Przystajemy na polanach pod sosnami… 













Dzieje się… Pośpiesznie… Póki rzeka nie zwolni w coraz bardziej podmokłej dolinie, nie rozleje nad piaszczystym dnem, wypełniając korytarz w objęciach łęgu, tataraku, oczeretu, wodolubnych zarośli…
















Znika napięcie. Już nie muszę zważać na przeszkody. Marózka obdarza całą łagodnością… Skupiamy się na czaplach polujących w szuwarach, błotniakach nad rozlewiskami przed Jeziorem Świętym, olchach wyrastających z obumarłych kikutów, przejrzystej toni, ważkach siadających na dłoni i uczestniczących w wiosłowaniu…







Na końcu krótki skok przez jezioro z wiatrem napierającym na plecy…













Olcha butelkowa


Jeszcze rzut oka na kormorany...

1 komentarz: