środa, 29 maja 2024

Z Ryni do Pisza - dzień pierwszy z Ryni do Pułtuska

 

Dzień pierwszy z Ryni do Pułtuska

 

1.

Po samotnym przemierzeniu Krutyni nabrałem chęci na większą wycieczkę – kajakiem z Jeziora Zegrzyńskiego do Wielkich Jezior Mazurskich. Dojrzewałem do tej wyprawy długo, zastanawiając się nad swoimi fizycznymi możliwościami. Krutynia – sprawa oczywista. Płynie się na przemian rzeką i jeziorami. Można odetchnąć na rzece po wysiłku wiosłowania po jeziorze. Narew i Pisa obiecywały natomiast inny rodzaj wrażeń – naznaczony znojem monotonnego wiosłowania pod prąd do Pisza. Ćwiczyłem więc kajakowanie po Jeziorze Zegrzyńskim do zapory w Dębem i do Pułtuska, w górę Bugu pod Wyszków a także po Kanale Żerańskim do Białołęki. Na kanale podpatrywałem technikę wyczynowców z warszawskiego KS Spójnia w kajakach regatowych. Wypływałem zawsze z ośrodka budowlanych w Ryni. Sezon rozpoczynałem wraz z rozmarznięciem jeziora.

 

Przed rozpoczęciem wyprawy analizowałem, jak rozłożyć siły. Po Krutyni pływałem w godzinowych sekwencjach obejmujących 50 minut wiosłowania i 10 minut polegiwania w kajaku dla odzyskania sił. Zwykłem robić przerwę w południe na obiad. Biwakowałem od zmierzchu do świtu.

 


Na Narwi wypróbowałem inną sekwencję. Wtedy nie przypuszczałem, że naśladuję w jakimś sensie samego Mitchella Feigenbauma, jednego z najwybitniejszych badaczy teorii chaosu, który w Los Alamos chciał żyć dobą trwającą 26 godzin. Zrezygnował, kiedy nie mógł dłużej znieść wstawania o zachodzie słońca. Biologiczny zegar, ukształtowany przez miliony lat ewolucji i zapisany w genach, nie pozwolił na kontynuowanie eksperymentu.

Mój pomysł uwzględniał doświadczenia z samotnych wędrówek po Krutyni. Opierał się w pewnym sensie na naturalnym rytmie snu i dziennej aktywności.. Podzieliłem więc dobę na trzygodzinne odcinki. Postanowiłem płynąć w sekwencji: 50 minut wiosłowania, 20 minut przerwy, 50 minut wiosłowania, godzina na posiłki lub sen. Zaplanowałem każdy dzień zamierzonej wyprawy. Założyłem, że w każdym cyklu przepłynę 2*2,5 kilometra pod prąd; razem 40 kilometrów dziennie.

 


Wiosną  ćwiczyłem ową sekwencję, pływając po Jeziorze Zegrzyńskim i po Bugu. Po kilku weekendach nabrałem wprawy i praktycznie mogłem obejść się bez zegarka. Nie oznacza to, że go nie wziąłem. Po zaliczeniu sesji egzaminacyjnej w terminach zerowych byłem już gotów na wyzwanie.

 


2.

Wystartowałem przed południem. Kajakiem o irytująco białych burtach. Nie było innych. Te burty były widoczne nawet ciemną nocą. Odbiłem od plaży ośrodka budowlanego w Ryni przed południem. Ciut za wcześnie, bo nocny sen powinien wypadać o ósmej wieczorem, przed północą i przed świtem. Przepłynąłem więc do ujścia Rządzy, rzeki przemierzającej okolice Kałuszyna i Marek, i zatrzymałem się na wyspie odwiedzanej przez wydry, wpychając kajak na piaszczystą plażę w cień wierzb i wikliny.

 


Nie czekałem bezczynnie do południa. Gotowałem w kocherze wodę na kawę do termosu. Wokół pływały żaglówki, motorówki. Kajaki nie cieszyły się specjalnym wzięciem. Ktoś próbował płynąć Rządzą pod prąd. Zniknął za odległym zakrętem w łanach zarośli. Jeszcze raz przejrzałem poutykane bagaże i zapasy jedzenia: konserwy z duszoną wołowiną, parówkami, mielonką, z zielonym groszkiem, kukurydzą; zupy instant (wtedy nie sprzedawano jeszcze trującej chińszczyzny); wodę w dziesięciolitrowym kanistrze, mazowszankę w szklanych butelkach pochowanych pod podłogą; chleb długo zachowujący świeżość; mleko w proszku, rozpuszczalne kakao, inkę, kawę, cukier… Dużo tego, jeśli zważyć, że nie zamierzałem niczego kupować po drodze.

 


Dzień bezchmurny, cień pod wierzbami dziurawy, wiatr umiarkowany. Piasek suchy jak pieprz… Nie czułem się komfortowo trapiony wątpliwościami, czy dobrze czynię… Zepchnąłem jednak kajak na wodę. Spłoszyłem kilka raków, które pośpiesznie uciekły między wodorosty, jedne idąc na patykowatych odnóżach, inne w panice płynąc tyłem. Usiadłem na kapoku przesuniętym ku środkowi. Chwyciłem wiosło i się… zaczęło.

 


3.

Słońce za plecami grzeje przez flanelową koszulę. Stawiam kołnierz, by osłonić szyję. Przez kilka tygodni opalałem się na wodzie podczas weekendowych treningów, powinienem więc być odporny, ale teraz będę narażony na słońce od świtu do zachodu. Wiatr sprzyja. Delikatnie popycha i chłodzi. Drobna fala gra na dziobie. Wiosłuję równo bez wytężania się. Oddycham spokojnie. Kajak trzyma kierunek. Wdrażam się do kilkudniowego wysiłku. Po lewej ręce wysoka skarpa Jadwisina z pałacem Radziwiłłów skrytym w parku. Poniżej pełna żaglówek i łodzi motorowych marina rządowego (wówczas) ośrodka. Po prawej wiejskie zabudowania wystające nad wał obudowany betonowymi płytami. Woda mętna. Dno widać tylko na płyciznach. Światło, załamując się na falach, podświetla toń pod kajakiem i rozprasza się w zawiesinie glonów. Jezioro zarybiono amurem i tołpygą. Sumy polują w nocy, za dnia siedzą w kryjówkach. Sandacze wolą głębsze miejsca a leszcze mają tyle szuwarów wokół, że nie muszą żerować na środku akwenu.

 


Mijam ujście Bugu. Szerokie, rozlewne. Próbowałem wcześniej wyprawy kajakowej w górę rzeki, namówiwszy kolegów z podwórka. Wystartowaliśmy w pochmurny dzień. Wycieczka zapowiadała się atrakcyjnie. Mijaliśmy wyspy i mielizny. Płynęliśmy wąskimi odnogami, w których nurt był słabszy. Zatrzymaliśmy się na wyspie między Kaniami (Nową i Polską) zniechęceni mżawką. W pośpiechu rozstawiliśmy namioty, żeby przeczekać noc. Mżawka zamieniła się w deszcz, który nie ustawał. Wracaliśmy jak niepyszni. Kajaki bez fartuchów zapewniały tylko ten gorszy rodzaj przeżyć. Deszcz padał kilka dni. Nie było więc czego żałować.

 


Rok później podjąłem jeszcze jedną próbę. Dopłynąłem w okolice Słopska pod Wyszkowem. Wyciągnąłem kajak na wyrzeźbioną jakimś powodziowym wezbraniem polanę pełną wypiętrzonego gruntu, dołów z wodą, skąd nadawały żaby, zarośniętą potężnymi topolami i rozpadającymi się wierzbami. Topole sypały kłaczkami wełny z przekwitających kwiatostanów, pachniały olejkami ulatniającymi się z młodego listowia. Rozstawiłem namiot. Wokół żywego ducha. Prawdopodobnie wylądowałem na jednej z wielu wysp. Najbliższy dom stał kilkaset metrów od rzeki. Ledwo widoczny między drzewami rzadkiego łęgu. Rano obudziła mnie mżawka i krople skondensowanej wilgoci skapującej z gałęzi na namiot. Oceniwszy sytuację zawróciłem.

Zdążyłem na powtórkę debiutu polskiej reprezentacji na Mistrzostwach Świata w piłce nożnej rozgrywanych w RFN w 1974 roku. Drużyna Kazimierza Górskiego, zdobywszy złoty medal na Olimpiadzie w Monachium w 1972 roku, robiła wtedy furorę. Nigdy nie byłem kibicem piłkarskim, ale Mistrzostwa Świata w RFN oglądałem z wypiekami na twarzy. To był jedyny raz, kiedy kibicowałem polskiej reprezentacji z autentycznym zaangażowaniem emocjonalnym. Przez lata pamiętałem każde zagranie naszych gwiazd i tę niesamowitą, pełną polotu grę.

 


Dwa razy podchodziłem do wyprawy Bugiem i dwa razy odbiłem się z powodu pogody. Z perspektywy czasu jest czego żałować. Wiele lat później natrafiłem na artykuł (bodaj w Rzeczypospolitej) ze spływu Bugiem wzdłuż granicy z Ukrainą, w którym autorzy porównywali hydrograficzną i hydrogeologiczną budowę koryta rzeki z ukształtowaniem biegu Orinoko w Wenezueli…

 


4.

Mijam Serock, miasto z bez mała tysiącletnią historią. Pierwsza wzmianka z 1065 roku zawiera zapis o dziewiątej części dochodu osiąganego przez gród i o połowie cła z komory celnej na Bugu płaconych  opactwu benedyktynów. Serock leżał wtedy na szlaku z Rusi do ówczesnego Gdańska i osady handlowej Truso nad Zalewem Wiślanym (trop łączący Słowian mazowieckich z mieszkańcami Truso: Celtami, Pomezanami i Pogezanami, którzy handlowali z ludami nad Bałtykiem i Morzem Północnym). Gród i podgrodzie Serocka umiejscowiono wtedy naprzeciwko ujścia Bugu.

 


Robię pierwszą przerwę pod serockim mostem, przepłynąwszy wzdłuż miejskich zabudowań na wyniosłej skarpie. Napoleon zamierzał tutaj wybudować twierdzę, ale realizację inwestycji przerwano, gdy wyżej oceniono walory obronne Modlina nad ujściem Narwi (Bugo-Narwi) do Wisły. Na wysokości stanicy wędkarskiej przytulonej do nasypu drogi biegnącej przez most wciskam kajak w kępę zarośli na mieliźnie. Wczesną wiosną rodzice przyjeżdżali do stanicy na ryby. Tutaj złapałem pierwszego szczupaka na spinning. Ledwo przekroczył wymiar ochronny, ale dla szóstoklasisty liczył się ten pierwszy raz. Z wiekiem straciłem jednak zainteresowanie wędkowaniem. 


Nie wyszedłem na brzeg. Przeleżałem w kajaku kilkanaście minut, osłaniając głowę kapeluszem z grubego filcu dla hutników pracujących przy elektro-piecach do wytopu stali w Hucie Warszawa. Ruch na wodzie gęsty niczym na Marszałkowskiej w Warszawie. Łodzie i pontony wędkarzy, motorówki, żaglówki, barki z piaskiem popychane przez dudniące dieslami Bizony... Kajak był wyjątkiem w tym zbiorowisku pływających jednostek.

 


Po przerwie znowu ruszam. Jestem podekscytowany. Pogoda marzenie, łagodny wiatr, spokojna woda. Za mostem pierwsza prawdziwa zmiana w krajobrazie. Ślad antropogeniczny słabnie. W rozlewisku pojawiają się podłużne wyspy i trzcinowiska zasłaniające betonowe obrzeża wałów. Dacze letniskowe to moda, która dopiero się rozwija na początku dekady Gierka. Jeszcze ich niewiele między drzewami łęgu czy na obrzeżach jeziora. Im dalej od Serocka tym ich mniej. W końcu czuję samotność. Otacza mnie gwar mew, łysek, kur wodnych, perkozów ukrytych w szuwarach. Z zagajników na wyspach i za wałami zalewu dobiega nieustający harmider kosów, trznadli, sierpówek, grzywaczy, dzięciołów, kukułek... W mierzwie na mieliznach hałasują świerszczaki, trzcinniki, pokrzewkowate... Na łąkach wokół jeziora kwilą czajki, grasejują to swoje trex, trex, trex derkacze, wówczas rzadkość w środowisku… Szosa do Pułtuska biegnie daleko od brzegu. Olchy, wierzby, topole na skarpie prawego brzegu Narwi skutecznie tłumią hałas samochodów. Jest tak jak powinno być…



 


Mijam podniesiony skarpą kościół w Dzierżeninie, wybudowany na początku XX wieku w stylu neogotyckim i odbudowany po zniszczeniach w 1944 podczas walk czerwonoarmistów z Niemcami na przyczółku serocko-pułtuskim. Jego historia ciągnie się od XIII wieku. Jego architektura nie nawiązuje jednak do architektury średniowiecznych kościołów drewnianych, stojących w tym miejscu, czy kościoła wzniesionego też w tym miejscu z inicjatywy biskupa płockiego Ludwika Załuskiego, młodszego brata biskupa warmińskiego Andrzeja Chryzostoma Załuskiego. Zwykłem oglądać ów kościół z samochodu na tle odnogi Narwi i rozległej wyspy za nią. Z kajaka wygląda inaczej. Za każdym razem, jadąc przez Pułtusk, Różan i Ostrołękę do Borowskiego Lasu nieopodal Sorkwit, czułem zew przygody na widok kościoła w Dzierżeninie i Jeziora Zegrzyńskiego poniżej. Obraz motywował do wyprawy, którą właśnie rozpocząłem.

 


5.

Pierwsza dłuższa przerwa wypada między Dzierżeninem a Holendrami. W miejscu, gdzie rozporządzeniem wydanym przez Ministra Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego w grudniu 1981 roku zostanie powołany do życia rezerwat w celu zachowania miejsc lęgowych licznych gatunków ptaków związanych ze środowiskiem wodno-bagiennym i leśnym oraz miejsc odpoczynku i żerowisk ptaków przelotnych na terenie porzuconych stawów rozwiązanego gospodarstwa rybackiego. Odwiedzę to miejsce dopiero po bez mała pięćdziesięciu latach. Nadal zachwyca.




 

 


Wpycham kajak na piasek, który przykrył płyty betonowe powyżej wody. Wychodzę na wał i rozglądam się wokół. Za kanałem odprowadzającym nadmiar wody gruntowej bogaty łęg z olchami, topolami, osikami, wierzbami, brzozami, z podszytem z czeremch, dzikiej porzeczki i czarnego bzu… Spomiędzy zarośli przebłyskuje woda zarośnięta trzcinami, tatarakiem, starcami, kosaćcami, kępami turzycy… Słowem mokradło. Wróciwszy kładę się w kajaku i próbuję usnąć, jednak toczące się wokół życie nie daje spokoju. Z mierzwy trzcin i pałki wąskolistnej wypływają łyski i perkozy z pisklętami. Nad głową przelatują siwe czaple i błotniaki. Nie pomaga nakrycie twarzy kapeluszem. Drzemka nie przychodzi, chociaż słońce przyjemnie grzeje. Jestem za bardzo podekscytowany. Za wyspą, pod osłoną której odpoczywam, chociaż nie czuję zmęczenia, przepływa motorówka napędzana silnikiem Johnsona. Fala wdziera się nawet do miejsca, gdzie stoję, płosząc kręcące się w zasięgu ręki ptaki i psując nastrój. Przykre doznanie. Na szczęście chwilowe.

 


Płynę archipelagiem wysp zarośniętych olsami. Mijam obiecujące obozowiska pod topolami i wierzbami okupującym brzeg po lewej ręce. Trzymam się środka jeziora, czasem jednak wybieram boczne odnogi, które i tak zbiegają się za trzcinowiskami z czytelnie oznakowanym torem wodnym. Nurt Narwi wciąż niewyczuwalny. Płynie się… aksamitnie. Jakbym nie wkładał wysiłku. Dziób kroi wodę, odwala spienione skiby, wznieca fale rozchodzące się po rozedrganej tafli. Delikatne powiewy roznoszą zapach olejków eterycznych uwalnianych przez topole, aromat odradzającego się tataraku… Kłaczki wełny z topól mkną w poprzek zalewu z motylami i ważkami… Wsie odepchnięte od jeziora przez rozległe moczary i malownicze łęgi… Dziwię się, że nie poprowadzono wałów bliżej zabudowań, żeby nie ograniczać naturalnych terenów zalewowych leżących znacznie poniżej poziomu Jeziora Zegrzyńskiego… Nad głową kołują czaple siwe, żurawie, błotniaki, kruki, siwe wrony, mewy śmieszki… Istne safari…

 


Godzina mija za godziną. Wyspa za wyspą. Zatoczka za zatoczką. Zakole za zakolem. Siedlisko za siedliskiem… Wiosłuję równo. Bez zmęczenia. Nawet się nie pocę. Nastrój optymalny... Brzegi po wschodniej stronie subtelnie wyższe, wał ograniczający zalew jakby niższy. Słońce chyli się nad skarpą. Na wodzie coraz dłuższe cienie drzew. Trzymam się oświetlonej strony. Światło już nie razi. Woda przed kajakiem zaburzona - to ławica leszczy wystawiających grzbiety podczas wieczornego spaceru…

 


Wpływam w zatoczkę gdzieś pod Łubienicą. Wrzyna się pod skarpę. Jest przedłużeniem bocznej odnogi odcinającej od brzegu podczas wezbrań sezonową wyspę z łęgiem nad zakolem Narwi. Kajak zamiera na mieliźnie. Stępka grzęźnie w mule. Ze skarpy dobiega szum samochodów.  Słyszę rozmowy. Ludzie jednak daleko. Czas na kolację. Otwieram konserwę z duszoną wołowiną w sosie własnym.  Zjadam całą zawartość puszki z chlebem. Popijam inką z termosu. Ustawiam kocher na niewielkim stelażu, żeby dno palnika nie dotykało podłogi z listew. Gotuję wodę na nową porcję kawy do termosu. To na noc. Po wszystkim kładę się w kajaku i rozmyślam o przepłynięciu przez Pułtusk.

 


6.

Robi się chłodniej. Skarpa i bujne drzewa na jej grzbiecie kładą cienie na całej szerokości zalewu. Na słońce wracam, płynąc wokół sezonowej wyspy obszernym łukiem najpierw na wschód potem na północ. Koryto rzeki subtelnie się zwęża. Wpływ spiętrzenia Jeziora Zegrzyńskiego tamą w Dębe słabnie. Zaczynam odczuwać napór nurtu w torze wodnym. Ustępuję przed barką wypełnioną kruszywem, popychaną przez Bizona. Sternik na mostku pozdrawia gestem ręki. Odpowiadam. Fala buja kajakiem. Jest miło.

 


Znowu płynę w cieniu. Kurtka wojskowa z podpinką już na podorędziu. Słońce zachodzi. Czerwcowe niebo powoli gaśnie. Mijam ślepe korytarze starorzeczy z przycumowanymi łódkami; XVII wieczny kościółek w Kacicach nad wodą…

 

 

 

Wkomponowana w skarpę willa z dachem przykrytym żywą darnią, z wygiętą w łuk ścianą ze szkła, zwróconą ku dolinie Narwi, kosmiczne dzieło architektoniczne, to pieśń odległej przyszłości. Zachwyci za czterdzieści lat z okładem.

 


W zapadającym zmroku trzymam się brzegu umocnionego granitowymi kamieniami o ostrych krawędziach, które mogą skaleczyć kadłub. Zakładam kurtkę. W Pułtusku zapalają się latarnie. Okna domów też ożywają blaskiem żyrandoli i lamp. Przede mną most przenoszący szosę z Pułtuska do Wyszkowa. Obstawiony przez wędkarzy. Szukam miejsca na postój. Znajduję fragment wklęsłego brzegu pod gęstą wikliną. Podpływam burtą do trawy. Chwytam gałąź, by leniwy prąd wody nie zniósł. Zakładam kurtkę. Wędkarze mimo ciemności nie opuszczają mostu. Dyskutują. Przekrzykują się. Niektórzy wyrzucają puste butelki do wody… Ich zachowanie odstręcza. Nie chcę ryzykować pływania między spławikami i żyłkami gruntowych wędek. W wyobraźni słyszę ich przekleństwa, widzę spadające flaszki… 

 

Gdyby odnoga Narwi opasająca starówkę Pułtuska z zamkiem biskupim i najdłuższym w Europie brukowanym rynkiem przed ratuszem i starym kościołem zaczynała się przed mostem, wpłynąłbym na nią, zaliczając przy okazji wieczorny spacer wodną promenadą. Niestety jej ujście za mostem. Przymykam więc oczy. Czuwam w trybie stand by. Sen nie nadchodzi…

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz