sobota, 25 maja 2024

Blizna, jezioro Blizno i do domu

1.

Coś chrobocze o namiot. Wyglądam na polanę przez rozsunięte wejście. To coś spłoszone dźwiękiem suwaka ucieka w zarośla. Jest wschód słońca. Niebo bez chmur. Pod sosnami cień rozjaśniony plamami słonecznego światła. Rozpięte na łubinach pajęczyny skrzą się rosą. Nad rzeką snuje się mgła. Idę do lasu. Trafiam na zarastające koleiny zapomnianej drogi. Płoszę sarnę, która poszczekując odchodzi między świerki. Wyganiam dzika z babrzyska. Upaprany błotem przypomina biegnący głaz. Na polance pokrytej mchem poluje lis. Spostrzegłszy mnie, znika w gąszczu. Spowity mgłą las śpiewa. Pachnie żywicą. Od Rospudy niesie się kwaśny aromat czarnoziemu i borowiny. Jest magicznie…







Wracam nad rzekę pod gęstą mgłą. Kilkadziesiąt kroków dalej nurtu już nie widać. Z mgły wystają kikuty obumarłych olch i poskręcane gałęzie wikliny. Samotność i cisza potęgują doznania. Kameralna sceneria Rospudy ujętej w karby puszczy wyostrza zmysły. Cienie odlatujących czapli i żurawi łatwo wziąć za błądzące duchy lasu; pluskanie ryb żerujących w toni uspokojonej rzeki za subtelną groźbę nieznanego; szelesty łysek i perkozów snujących się wśród łodyg trzcin za uwodzący szept mamuna, dziwożony, utopca… Tylko słońce władne wyrwać z ułudnego, pełnego pozorów władztwa Potrympusa, jaćwieskiego boga magii…








2.

Wpływamy w ujście Blizny, powolnej, zarośniętej rzęsą, obramowanej trzcinami, tatarakiem, kosaćcami, jeżówką, wiklinową mierzwą na brzegach, szpalerami olch chroniącymi przed palącym słońcem. Puszcza niebawem się kończy. Odsuwając się na odległe wzniesienia, odsłania rozległe łąki. Kręcimy się Blizną niczym serpentyną w górach. Gdybyśmy płynęli tak szybko jak jechali samochodem, zawroty głowy gwarantowane. Pochylamy się pod kładkami. Nurt odsłonięty. Olchy nie przynoszą już ulgi. Ciągniemy się jeden za drugim, wiosłujemy, oganiamy się od bąków, ślepaków, końskich much. Wędrówka staje się mozołem. Rozgarniamy grążele, łodygi trzcin i jeżówki porastającej środek nurtu. Na wysokości miejsca kaźni, pod Szczebrą, gdzie hitlerowcy wymordowali osiem tysięcy Żydów, Polaków, jeńców radzieckich, przemierzamy torfowisko. Rzeczka pachnie borowiną i tatarakiem. Z zarośli podrywa się błotniak. Wznosi się pod obłoki i tam szybuje niesiony prądem konwekcyjnym. Krajobraz drży z gorąca.

 




Spoza olsu dobiega hałas samochodów jadących do Suwałk. Blizna wciąż leniwa. Przynajmniej nie przeszkadza płynąć pod prąd. Most drogowy daje trochę cienia. Siedzimy pod nim w cieniu i łagodnych powiewach powietrza, by ochłonąć przed kolejnym odcinkiem przez Strękowiznę. Ruszamy po wypiciu gazowanej wody z butelek. Już spod przęsła widać, co nas czeka – za ujściem skanalizowanej Szczebry stolnica podmokłych łąk na torfowiskach pod palącym słońcem. Miniatura puszty na południe od Balatonu, pocięta liniami rowów, rozbrzmiewająca sianokosami. Drażniąca zapachem świeżo skoszona trawa przyciąga bociany z pobliskich siedlisk. Nurt wąski, toń błotnista, zarośnięta. Ciasne zakola sprawiają, że nie zawsze kontra wiosłem pozwala uniknąć uderzenia dziobów w torf. Wtedy z brzegu wyrywamy brunatne kęsy, które z chlupotem wpadają do wody. Wokół rozgrzana darń pełna kwitnących ziół przyciągających ważki, motyle, połyskliwe żuki. W poprzek rzeczki przepływają imponujące wielkością turkucie. Bez trudu wspinają się po torfie i wciskają w szczeliny wilgotnego gruntu.

 







Nie odczuwamy ulgi, wpłynąwszy w szpaler wikliny. Nie daje cienia, utrudnia wiosłowanie. Piórami zahaczamy o gałęzie. Strącamy z nich uschnięte patyki, listki, ściągamy porzucone pajęczyny. Drażnimy osy w kokonach. Coraz trudniej wędrować. Niekiedy chwytamy za gałęzie, by przepchnąć kajak wyżej. Upał się wzmaga. Zostawiamy łąki. W otoczeniu coraz więcej olch. Ich sporadyczny cień przynosi chwilową ulgę. Blizna kieruje nas na północny wschód w rozległy łęg na mokradłach. Tutaj czujemy się jak u siebie. Suniemy pod niskimi kładkami. Odpychamy się wiosłami od brzegów ściskających nurt. Pokonujemy ciasne zakręty, płosząc kaczki z maleństwami. Na szczęście mają gdzie uciec – w rowy, pod zwisającą darń, w kępy trzcin, miniaturowe zatoczki… Pod mostem kolejowym walczymy z prądem nad kamieniami, którymi zarzucono dno. Za mostem ignorujemy zarośnięty rów. To nim spływa woda z jeziora Kalejty, ścisłego rezerwatu przyrody powołanego do życia dopiero w 2016 roku dla ochrony unikalnego krajobrazu borealnego.

 




3.

Wędrujemy przez uroczysko Strękowizna. Blizna snuje się skrajem puszczy z dala od rozrzuconych chaotycznie siedlisk, siermiężnie odzianych ludzi, pasących się krów, spracowanych koni zaprzęgniętych do wozów albo do kosiarek; z dala od łanów spłowiałego zboża… Rozgrzane łąki rozbrzmiewają cykadami i konikami polnymi, natrętnym bzyczeniem gzów, ślepaków, much końskich. 

 







Znowu wpadamy w wiklinowy i olchowy tunel. Wiosła grzęzną w plątaninie gałązek i liści. Rozkładam je na pagaje. Tak lepiej odpychać się od błotnistego dna, brzegów. Kajaki z trudem przemagają sprzeciwiający się nurt. Snujemy się pod mostami spinającymi wiejskie i leśne drogi. Za ostatnim siedliskiem, gdy rzeczka przemierza w szpalerze olsu rozległe łąki i pastwiska, zbliżamy się do puszczy. Na skraju lasu znajdujemy polanę na popołudniowy postój. W cieniu starych drzew z dala od pastwisk insekty nie dokuczają. Możemy spokojnie jeść lunch i planować co dalej, gapiąc się na krystaliczną toń Blizny.







Ruszamy. Na wiosłach coraz trudniej. Ciągniemy kajaki za sobą. Spacer po piasku i żwirze między kępami turzycy, między obnażonymi korzeniami świerków i olch, wśród zarośli kosaćców, skrzypów, trzcin ciekawą odmianą. Przypomina spacer Kamionką pierwszego dnia wyprawy. Wokół świerki, czeremchy, czarny bez rozsiewający aromat. Ryby plączą się pod nogami. Nie mają gdzie się ukryć. Idziemy w tenisówkach, chroniąc stopy przed skaleczeniami. Depczemy szczątki muszelek. Przełazimy przez pnie i konary przegradzające wartki nurt. Przeciągamy kajaki. Wspomagamy się na trudniejszych przeszkodach. Przechodząc przez plamy światła przenikającego przez sklepienie drzew, przyglądamy się świteziankom, ważkom, motylom na kosaćcach, grążelach, kwiatach dzikich starców i baldaszkowatych barszczów. 

 

 

 

 

 

 








 

Strumień emanuje delikatną urodą, lecz liście turzyc kaleczą, kiedy niebacznie ocieramy się o nie. Wtedy zanurzamy poranioną skórę w zimnej wodzie dla ulgi. Ból ustępuje jak ręką odjął. Drobne skaleczenia przestają krwawić. Wędrówka jest przyjemnością, chociaż zmusza do ostrożności.  Baczymy, by nie potknąć się na zasiekach z gałęzi i nie upaść. Wody dosyć pod pustymi kajakami. Czasem nurt zwalnia, wypełniając szerszy korytarz. Wtedy siadamy okrakiem na rufie i płyniemy wiosłując. Puszcza ogarnia czerwcowym nastrojem i chłodem. Zapominamy o skwarze w Szczebrze i Strękowiźnie. Kręcimy się w lesie śladem ciasnych meandrów. Jedno, czego Blizna nam oszczędza, to przenosek, wśród omszałych głazów zalegających pod okapami świerków; wśród czap mchów, kęp jagód i krzewinek leśnego runa… Bobry pojawią się dopiero, kiedy skolonizują Rospudę od strony Augustowa. Wtedy wybudują tamy, wydrążą w lesie nory, wzniosą żeremia na mokradłach.

 




4.

Przeprawiamy się pod leśnym mostkiem. Maszerujemy przez uroczysko, miejsce obozowania w 1863 roku partii powstańców styczniowych dowodzonych przez pułkownika Konstantego Ramotowskiego. Nie odpoczywamy. Idziemy dalej. Wrażenia wciąż niepowtarzalne. Tylko nogi marzną. Zwłaszcza na mieliznach w sąsiedztwie helokrenowych źródeł lodowatej wody. 


 

Blizna nie przypomina górskiej Kamionki, która, wypłynąwszy z Jeziora Krzywego na wysokości 143,6 m nad poziomem morza, opada uskokami wodospadów i bystrzami na poziom jeziora Pierty (około 133 metry nad poziomem morza). Blizna bardziej przypomina Krawienkę (Kadyk), strumień zasilający Babant, najważniejszy dopływ Babięckiej Strugi na szlaku Krutyni. Wędrówce pod prąd w leśnym otoczeniu, wśród stoków doliny zasłoniętych przez gonne sosny, świerki, bogaty podszyt z grabów, czarnego bzu, czeremchy, wierzb, towarzyszą podobne wrażenia. Spod nóg uciekają szczupaki z trudem mieszczące się w płytkiej wodzie, mniejsze klenie i okonie, rybi drobiazg szukający schronienia pod korzeniami i w ubogich wodorostach. Brniemy w pokrętnym korytarzu z turzycy, sitowia, mozgi trzcinowatej przypominającej poniekąd egzotyczne miskanty, w towarzystwie olchowych i świerkowych siewek na zmurszałych pniach, ogródków botanicznych pleniących się w najmniej oczekiwanych zakamarkach strumienia. W sąsiedztwie słychać niewidoczne zwierzęta. Późne popołudnie sprowadza leśny półmrok. Narasta obawa przed noclegiem wśród omszałych drzew na mokrym gruncie. Nie psuje jednak wrażeń. Przygoda trwa i trwa, póki Blizna nie zwolni, wypełniając szersze koryto. Po prawej ręce dostrzegamy rzednące kolumny pni. Ujawnia się łąka, za nią leśne siedlisko.

 





5.

Płyniemy przez zatoczkę nad dywanem subtelnych makroglonów ramiennicy kruchej, obok śnieżnych grzybieni. Trzymamy się południowego brzegu, szukając polany pod gonnymi sosnami za wąskim piaszczystym litoralem jeziora. W półmroku dobijamy do suchego brzegu o gęstej murawie obsypanej igliwiem. Wchodzimy do ciepłej wody na mieliźnie. Podnosimy kajaki na krawędź spojoną korzeniami drzew. Układamy je wokół miejsca na ognisko. Rutynowo rozbijamy namioty. Po kilku dniach wyprawy zajmuje nam to dosłownie minuty. Po zdjęciu kawałka darni rozpalamy na odsłoniętym piasku ognisko z patyków zebranych w pobliżu. Grzejemy wodę, podgrzewamy ostatnie konserwy, kroimy pajdy chleba. Jedząc gapimy się na jezioro spowite flautą. Słońce już zaszło. W półmroku nadchodzącej nocy snują się perkozy z młodymi. W oddali przelatuje para łabędzi. Zapada cisza. Jesteśmy przygaszeni, nieskorzy do rozmów. Wyprawa się kończy. Dopada nas nostalgia.

- Zaczniemy jeszcze raz? – pytam. – Można stąd przeprawić się do Brygiela i znowu spłynąć Wigrami i Hańczą.

- Daj spokój – mówi Wiesiek. – To dobry początek wakacji. Nie ma co przedłużać.

- Kasa się kończy – zauważa pragmatyczny Sylwek. – Dobre żarcie też. Takich puszek, jak zorganizowane przez ciebie, tutaj nie dostaniesz.



 

Rozmowa się nie klei. We mnie narasta żal. Znajduję sposób, by zgasić nostalgię. Wbiegam do jeziora. Wypływam na środek ku światłom siedlisk na drugim brzegu. Przestaję ulegać nastrojom, płynąc kraulem. Kiedy wracam, ognisko dogasa…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 








 

6.

Wczesnym rankiem opływamy jezioro Blizno, docierając pod Danowskie, skąd można przewieźć kajaki na Wigry. To tylko sześć kilometrów. Podczas powrotu dopada nas burza. Jesteśmy na wysokości największej wyspy. Samotny wypiętrzony cumulonimbus sunie znad Aten. Kilka błyskawic uderza w las, rozpalając wnętrze chmury. Jesteśmy spietrani. Spod spodu chmury urywa się ściana deszczu. Zasłania las. Światło jej nie przenika. Zwieszając się nad wyspą, sprawia, że ta znika. Jezioro szumi. Powierzchnia usrebrzona uderzeniami grubych kropli. Płyniemy z dylematem:

- Uciekać, nie uciekać.


Wiosłujemy równolegle do ściany deszczu. Jest dosłownie na wyciągnięcie wiosła. Granica między słoneczną a zalewaną częścią jeziora ostra niczym brzytwa. Chmura przemieszcza się na południe, zabierając ulewę i odsłaniając panoramę jeziora. Kiedy opuszcza przestrzeń nad Bliznem, oba puszczańskie brzegi spina tęcza. Najpierw pojedyncza, soczysta, potem druga, bardziej pastelowa, a nad nimi trzecia, subtelna... Jest zjawiskowo. Przeżycie wydaje się nierealne. Jak każde zdarzenie za pierwszym razem...

 







Wracamy na Bliznę. Strumień przyjmuje nas jak swoich. Z prądem wcale nie jest łatwiej. Przez osiem kilometrów ciągniemy kajaki, doznając wczorajszych wrażeń. Jeśli nawet nurt pozwala spłynąć, wolimy spacer. Nie śpieszymy się. Bo niby do czego. Jest chłód, cień, krajobraz zredukowany do puszczańskich komnat i komyszy, wtopionych w pnie sosen, w korony świerków i gęstwę podszytu.  Nawet lunch robimy, siedząc na kajakach, które utknęły na kłodach w poprzek strumienia. W trakcie gotujemy wodę w kocherach ustawionych na podłodze. To mój autorski pomysł z wcześniejszych samotnych wypraw. Oddychamy wielozapachowym aromatem borealnego lasu. Słuchamy szumu drzew, kwilenia ptaków zajętych pisklętami, trzasku patyków pod ciężarem niewidocznych zwierząt, szmeru Blizny w konarach, pod pniami i korzeniami wystającymi z brzegów…

 

 

 

 

 

 

 








 

Za mostem w Strękowiźnie, granicy oddzielającej las od odsłoniętych łąk, już tylko spływamy. Nurt nadal nie pomaga. W ciasnych zakrętach wyrywamy bryły torfu razem z płatami darni. W wiklinowym tunelu powtarza się mitręga wiosłowania, gdy pióra więzną w gałęziach i trzeba kombinować, jak nie wypaść z kajaka. Gdy Blizna płynie przez rozległe płaskie łąki, nie mamy już do czego się śpieszyć. Późne popołudnie zmusza do szukania obozowiska. Znajdujemy takie za Szczebrą na łące tuż przed Rospudą.

 

Dobiwszy kajakami do kładki pod pochyłością łąki, biwakujemy ostatni raz pod niebem Suwalszczyzny. Rano obudzi nas słońce.

 

 

 









 

7.

Zbieramy się z polany. Dojadamy ostatnie zapasy z puszek. Zwijamy obozowisko. Pakujemy się do kajaków. Odbijamy od kładki na ospały nurt. Wypływamy na Rospudę. Rozgrzewamy się w chłodzie poranka. Płyniemy w olsie, który nie dopuszcza słonecznego światła nad rzekę. Po kilku zakrętach w otoczeniu bagiennej roślinności na rozległym torfowisku wypływamy na jezioro. Przed nami wysepka z olchowym zagajnikiem i początek regatowego toru wyznaczonego bojami. Na linii startowej bujają się kajakarze w wyczynowych jedynkach, utrzymując równowagę za pomocą wioseł w wodzie. Z boku motorówka. Nad jej sterem trener. Coś mówi do zawodników. Kiedy się z nimi zrównujemy, słyszymy huk startera. Zawodnicy ruszają z impetem. Rozpędzony Wiesiek przyspiesza. Rozpiera go ambicja. Bierze się za bary z wyczynowcami. Chłopcy w jedynkach, lekkich jak piórko, trener na motorówce obok, a na zewnątrz toru Wiesiek na turystycznej krypie wywijający wiosłem jakby się z nim urodził… Spod dzioba skiby spienionej wody… Nie odpuszcza. Zrazu płyną równo w tyralierze, a potem zaczyna ich wyprzedzać. Nie wierzyłem oczom. Nauka z Wigier nie poszła w las. Spuchłem po kilkuset metrach, w ogóle nie zbliżywszy się do trenujących. Podobnie Sylwester. Wiesiek tymczasem wytrzymuje do samego końca półtorakilometrowego dystansu.

Trener dopływa do niego motorówką:

- Długo trenujesz?

- Wcale.

- Jak to?

- Pływam z chłopakami drugi tydzień po Suwalszczyźnie i tyle.

- Nie wierzę.

- Kajak to dla mnie nowość.

- Kto cię nauczył techniki?

- No on – pokazuje w moim kierunku.

- Trenuje?

- Nie. Pływa turystycznie.

- Nie zechciałbyś dołączyć? Masz power

 

Wiesiek opowiada później, że trener chciał go koniecznie zmotywować to wyczynowego pływania, twierdząc że takiego talentu jeszcze nie spotkał.

- Było skorzystać – skwitowałem.

 


Przewozimy kajaki ciężarówką na Jezioro Krzywe pod Suwałkami, korzystając z uprzejmości komendanta wojskowej mariny nad Klonownicą. Wracamy pociągiem do Pisza, gdzie nocujemy ugoszczeni przez wielopokoleniową rodzinę Wieśka, zamieszkującą solidną piętrową poniemiecką willę za rynkiem. Następnego dnia zjeżdżam z Sylwkiem do Warszawy. Wiesiek zostaje. Po wakacjach wyzna, że mama zaordynowała mu dietę na odchudzanie. Podczas wyprawy tak się rozrósł w barach, że przestał mieścić się w starych ubraniach.

 


Po wspólnej wyprawie z Piławek do… Piławek Drwęcą, szlakami Pojezierza Brodnickiego, Wisłą, Nogatem, Kanałem Elbląskim, Wiesiek ponownie kupował nową odzież. Takie geny. Chyba dlatego przestał się udzielać podczas następnych eskapad. Nigdy też nie spróbował trenować i ścigać się na wyczynowych kajakach. Szkoda. Ktoś, kto urodził się z wagą pięciu i pół kilograma, musiał być wyjątkowy.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz