czwartek, 9 maja 2024

Kanałem Augustowskim do Suchej Rzeczki i na Serwy

 

Nad Serwy

 

1.

Jezioro pojaśniało w promieniach słońca, które wzeszło za naszym biwakiem pod sosnami. Przy brzegu głęboki cień, zatoka lustrem dla krajobrazu. Gdzieniegdzie pojawia się drobna fala wzniecona przez ryby albo ptactwo pływające w szuwarach, marszcząc odbicie bezchmurnego nieba. Nocny deszcz ustał. Wychodzę z namiotu boso na mokrą darń. Wchodzę do wody. Przemywam twarz. Przyglądam się płyciźnie, wodorostom, rybom, płoszę raki, które czmychają między łodygi trzcin i nad dno pokryte szczątkami roślin. Zachęcony ciszą i pustką Mikaszewskiego w objęciach puszczy zanurzam się i płynę przed siebie. Jest rześko. Jest komfortowo. Kiedy wracam, koledzy grzeją już wodę w kocherze, szykują śniadanie.

- Jak woda? – pyta Wiesiek.

- Mokra.

- Nie pytam czy mokra ale czy da się pływać.

- Namawiam. Warto.

Wycieram się ręcznikiem, wciskam się w ubranie. Poranek marzenie. Po śniadaniu koledzy wbiegają w jezioro. Ja już mam to za sobą. Pakuję klamoty do kajaka, zwijam wilgotny namiot, rozkładam na pokryciu dziobu i na pustym miejscu dla wioślarza z przodu. Wyschnie na słońcu. Sprzątam polanę, oszczędzając załodze mitręgi. Gaszę i zalewam ognisko, zasypuję mokrym piaskiem z jeziora, nakrywam ściółką. Po naszym odejściu nie zostaje ślad. Kiedy wracają, zwijają swoje bagaże. Odbijamy. Jest już późno jak dla nas. Spaliśmy w cieniu starych sosen, więc słońce nie budziło.

I oto przed nami czerwcowe Mikaszewskie. Całe tylko dla nas. Płyniemy. Kajaki w tyralierę. Gadamy o przyziemnych sprawach. Łabędzie z młodymi ustępują z drogi. Perkozy pluskają nieopodal i łowią ryby  dla głodnych piskląt w pasiakach. Kiedy dorosłe wynurzają się z trzepoczącymi rybkami w dziobach, młode kwilą jak najęte. Dają znać, że głodne jakby ich nikt od dawna nie karmił. Łyskom i kaczkom łatwiej. Kaczęta zaspokoją głód glonami, rzęsą, wodorostami.

 


Jezioro się zwęża. Mijamy półwyspy i łagodne zatoczki w ścianach gonnych sosen i strzelistych świerków, mijamy bindugę po prawej stronie. Wpływamy w cieśninę. Półwysep po lewej odsłania widok na końcową zatoczkę jeziora. W ścianie szuwarów dostrzegamy wejście na kolejny odcinek kanału. Brzegi podmokłe niegościnne. Z jednego z nich sterczy pochylony świerk. Sosna utrzymuje go uściskiem mocarnych korzeni, dlatego jeszcze nie upadł. Ściany drzew nieprzeniknione. Wzrok grzęźnie w listowiu, w igliwiu, w gąszczu paproci, wilczego łyka. Pod okapami świerkowych gałęzi czernieje zbuchtowana ziemia. Powietrze nasycone aromatem kosaćców, tataraków, grzybów, butwiejącego listowia, niezapominajek okupujących krawędzie gruntu i wody… 

 

2.

Idylla trwa krótko. Za drugim zakrętem dostrzegamy w perspektywie kanału śluzę Perkuć. Zbudowaną w 1827 roku pod kierownictwem dwudziestotrzyletniego podporucznika Juliana Piędzickiego. W 1828 roku dostał powołanie na wojnę rosyjsko-turecką razem z porucznikami: Bielińskim, Jodko i Szultzem. W przeciwieństwie do wymienionych nie wrócił już na budowę. Zmarł na cholerę w 1829 roku.

 

Dobijamy do brzegu. Wspinam się piaszczystą rozdeptaną ścieżką do wrót śluzy. Idę do ciemnego domku pod gontowym dachem. W oknach kwitnące pelargonie. W obejściu żywego ducha. Drzwi zawarte. Pukam. Odpowiada cisza. Nikt nie reaguje.

Z lasu wychodzi staruszka. Ubrana na czarno.

- W żałobie? – zastanawiam się, lecz nie śmiem pytać.

Kobieta z uśmiechem na pomarszczonej twarzy pyta:

- Chcecie się śluzować?

- Bardzo, bardzo – potwierdzam.

- Dużo was?

- Trzy kajaki.

- Za mało. Nie powinnam otwierać – droczy się.

- Wakacje dopiero się zaczną. Uciekamy od tłumu – zauważam.

- Sympatyczny z pana człowiek – stwierdza. – Chyba jednak nie będziecie musieli przenosić.

I dodaje chytrze:

- Ciasto drożdżowe upiekłam. I chleb domowy upiekłam…

- Kupię! – nie czekam, aż skończy.

- na liściach chrzanu i tataraku – kończy z rozpędu i śmieje się zaskoczona moją reakcją.

Stanęło na całym cieście, wyrośniętym jak na… drożdżach, i na bochnie wypieczonego chleba, wielkiego niczym tarcza Wikinga. Co za aromat! Kiedy zniosłem łup do kajaków, chłopaki rwali gorące skiby z chrupiącą skórą i zajadali, aż uszy się trzęsły.

- Zachowujecie się, jakbyście od tygodnia nie jedli – mówię.

- Dołącz, bo ci nawet okrucha nie zostawimy – Wiesiek przyciska bochen obiema rękami do piersi.

Staruszka staje przy dyszlu, napiera. Wrota posłusznie się otwierają. Sylwester podbiega do niej:

- Pomogę.

- A idźże chłopaku! Ja od wieków popycham te wrota, żadne mi się nie oparły – mówi z zaśpiewem i ponagla:

- Idźże do kajaka, bo będziecie wpływać.

Śmiejemy się jak z najlepszego dowcipu.

Niebawem stoimy we wnętrzu komory. Jej ściany wilgotne, porośnięte glonami, które w słońcu nabierają życia. W dole przyjemny chłód. Wrota się zamykają, kobieta idzie na drugi koniec śluzy. Puszcza wodę, która spada spienioną kaskadą, podnosząc nas na poziom Jeziora Krzywego. Kiedy kaskada zamiera, kobieta napiera znowu na dyszel, otwierając wyjście na kanał.

Wypływamy, żegnając operatorkę. Macha do nas przez chwilę i wraca do domu.

 


3.

Płyniemy prostym odcinkiem kanału na Jezioro Krzywe. Zarośnięte o nieprzystępnych brzegach, do których nawet nie dopłyniesz przez polany grążeli. Przeciwieństwo otwartego Jeziora Mikaszewskiego. U wyjścia z kanału szpaler mierzwy na błotnym odsypisku, chyba po pogłębieniu toru. Skręcamy we wschodnią zatokę z obiecującym prześwitem w szuwarach i oczeretach, rozdzielonym sosnową wyspą. Wiosłujemy przez bardziej obiecującą odnogę. 


Kruglak otwiera swoje zarastające wnętrze. Wybieramy najdalszą zatokę z zatopionym olsem. Wpływamy między zamierające olchy. Walczą o przetrwanie na błotnistych wysepkach wystających z przejrzystej wody nad czarnym dnem. Wokół unosi się zapach kwaśnej ziemi. W jaskrawym słońcu widok tych drzew wywołuje ambiwalentne wrażenia. 


Czujemy się obco w królestwie jaćwieskich mamunów i utopców. Wymieniamy uwagi, krążąc wśród drzew nad coraz płytszą tonią w zatoce kończącej się lejkowatym zwężeniem. Grzęźniemy w mule. Dalej się nie da. Komysze zatopione w ścianach pomnikowych sosen i świerków uniesionych stokami moreny, klonów i dębów poniżej. Cisza niepokoi.

- Ptaków nie słyszę – to Wiesiek.

- Coś je wstrzymuje – też się dziwię.

- Bywają takie miejsca, z pozoru ładne, a jednak życie się do nich nie garnie – zauważa filozoficznie Sylwester…

 


W notatkach spisywanych na bieżąco w kajecie do studenckich wykładów odkryłem po latach makbetowski w nastroju zapis.

Strumień wpływający do Kruglaka nie jest ani długi, ani głęboki. Broni dostępu pniami i mierzwą wodorostów, wzbrania mułem, który trącony wiosłem burzy się bąblami uwolnionego gazu. Chimeryczna zieleń nie skrywa chorobliwej nagości pni. Olchy przeżywają swoje życie naraz. Kiedy listki zielenieją, pnie u spodu już martwe. Są podłożem dla nowych pędów. Ryb tu nie widać. Ptaki zawracają spłoszone widokiem nierealistycznej zieleni pod ostrym światłem. W milczeniu bagna czai się makbetowska groźba.

 


Po latach myślę sobie, że hamletowskie być albo nie być nie obowiązywało w rezerwacie Kruglak. Bardziej pasował syndrom kota Schrödingera, który jednocześnie żyje i nie żyje. Owe olchy na bagnie okazały się kwantowymi kuzynami kota…

 


Sąsiednia zatoka zwieńczona bagiennym szuwarem i rachitycznymi drzewkami, wdzierającym się klinem w Kruglak, otwiera widok na mokradło rozcięte grząskim kanałem. Za nim bagnista przesieka zamieniająca się w torfowisko zarastające bagienną sosną i brzozą omszoną. To wszystko widać tylko, gdy stanąć w kajaku. Czerwcowa mierzwa jeszcze nie wyrosła i nie zasłoniła perspektywy.

Widok zalanego olsu na Kruglaku przywodzi wspomnienie z kajakowania po Jeziorze Solińskim zaraz po jego wypełnieniu. Lawirowałem wtedy w jego zatokach z zatopionym lasem na zalanych skałach nad Sanem. Błądziłem między pniami wiekowych sosen, świerków, buków, grabów, dębów, olch, wierzb…, wypatrując wygrzewających się  w plamach słońca pstrągów, kleni i sazanów (dzikich karpi), polujących wydr…

Wracamy na Krzywe. Pogoda się zmienia. Nie to że chmury. Raczej powietrze mniej przejrzyste. Robi się szaro i gorąco jak pod zakurzonymi szybami w szklarni. Przed nami para łabędzi. Startują, machając skrzydłami i odbijając się od wody uderzeniami łap. Krzyczą, lecąc wprost na nas. Przelatują nad tuż głowami. Czujemy podmuchy powietrza na twarzach.

- Byłoby zdjęcie – to Sylwester.

- Byłoby – powtarzam za nim

Ptaki poleciały na Kruglak.

 

U wejścia na kolejny odcinek kanału, na skraju trzcin, stoi czapla. Zastygła niczym posąg z rozłożonymi skrzydłami. Patrzy wszystko widzącym okiem to na mnie to w cień pod sobą… Uderza znienacka dziobem w wodę. Wyciąga szamocącą się rybę, obraca w dziobie głową do środka, połyka, znowu nieruchomieje.

 


- Widzieliście? – pytam.

- Co?

- Jak poluje – pokazuję ręką w kierunku czapli, która podrywa się z szuwaru spłoszona rozmową.

Nie zobaczyli…

 

 

 

Poniewczasie dowiaduję się, że penetrowaliśmy wnętrze rezerwatu przyrody. Nikt nie zadbał o oznakowanie. Rezerwat powołano do życia Zarządzeniem Ministra Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego z dnia 15 lipca 1970 do ochrony boru sosnowo-świerkowego charakterystycznego dla Puszczy Augustowskiej w celu zachowania naturalnych zbiorowisk roślinnych związanych z zanikającym zbiornikiem wodnym. Stwierdzono tutaj występowanie kilkudziesięciu gatunków roślin podlegających ścisłej ochronie, ośmiu gatunków mrówek z dominującymi wścieklicami (potrafią dotkliwie pokąsać mimo niewielkich rozmiarów).

4.

Przed nami dwukomorowa śluza Paniewo. Wybudowana w latach 1826-1828 pod kierownictwem 29 letniego porucznika Michała Horaina, który walczył w powstaniu listopadowym w stopniu majora i został odznaczony Krzyżem Złotym orderu Virtuti Militari. Po upadku powstania wyemigrował do Francji, gdzie budował drogi i mosty, w tym m.in. pierwszą linię kolejową z Lyonu do Marsylii. W 1857 roku wrócił na Litwę.

Śluza, zbudowana w niecałe trzy lata, w remoncie już ósmy rok. Klniemy, zaglądając z góry w zarośnięte chwastami komory. Przenosimy kajaki stumetrową kamienistą ścieżką wzdłuż konstrukcji. Pod mostem robimy postój. Nad Płaską leje. Chmura sunie ku nam, strasząc ulewą.

Z budowy dobiegają soczyste przekleństwa. Nasłuchuję robotników niczym zwiedzający fabrykę w Petersburgu Fiodor Dostojewski majstrów, którzy za pomocą jednego słowa potrafili wyrazić całe bogactwo uczuć… Słyszę:

- Panie majster, ja tak robić nie będę. Przyleciał „Pryncz” i, k…, powiada „Agregaty wyłączę!” No to ja do niego „Jak myślisz, k…, czym ja będę pracował? K…, komory zaleje; sam tę wodę będziesz wypijał.” On mi na to „Tu się zgina u murzyna.

- Znowu Maniek bez ropy? – to majster.

- Mnie to, k…, g… obchodzi. Załatwił czy nie, agregaty muszą chodzić, choćbyś majster na żonę miał nie wleźć. Jak nie, to idę do „Storożyna” i składam wymówienie.

- No stary, robota nie finta, dwa tygodnie postoi.

- Ale ja, w mordę, nie postoję. Pier… ten kmiotkowy interes.

- Za młodyś, żeby mi pyskować – to majster.

- Panie majster, młodszy to ja może i jestem, ale, k..., w łóżku, nie w robocie…

Mężczyźni odchodzą w las do składowiska granitowych bloków. Kłótnia cichnie.

Pisząc to, czuję się jak Melchior Wańkowicz biorący w obronę „wstydliwe” perły języka polskiego…

 


Znosimy kajaki na kanał. Z ulgą spoglądamy na jezioro Paniewo. Upał dokucza. Moczymy ręce w wodzie, przecieramy twarze i włosy pod czapkami. Nie zabawiamy długo na pozbawionej zatok i półwyspów przestrzeni. Mijamy chwiejne kładki dla wędkarzy, nie budzące zaufania pomosty w trzcinach, wyprowadzone z zadeptanych polan pod sosnami.

Wokół zurbanizowane tereny bez odosobnionych miejsc na odpoczynek. Jesteśmy znowu na kanale między regularnymi wałami, które zarosły wikliną, samosiejkami brzóz, olch i sosen. Drogi dla burłaków i koni pociągowych holujących berlinki stały się niedostępne. Perspektywa zwęża się do wstęgi nieruchomej wody w objęciach palisady ze słupów odbojowych do umocnienia podstawy wałów z obu stron, podkreślających pobawiony wyrazu łęg, jednak pełny ruchu, szelestów, zwidów. Płyniemy tyralierą, nikomu nie wadząc.

Prądzyński nie żałował przestrzeni do żeglowania. Kanał miał pomieścić mijające się berlinki, płaskodenne łodzie, których całkowita długość dochodziła do 43 m, szerokość do 5 m. Napełnione towarem zanurzały się nie więcej niż metr. Dlatego w projekcie przewidziano ponad metr głębokości toru wodnego.

 


Za niewielkim rozlewiskiem otwiera się widok na jeziorko Orle. Jego zachodnia część zarośnięta szuwarem i oczeretem. Siwa mierzwa poprzerastana już gęstymi odrostami trzcin, pałki, sitowia, tataraku. Płyniemy przez zarastające rozlewisko, zanim wrócimy na tor. Obserwujemy atak błotniaka. Z zarośli ucieka krzyżówka, zanosząc się histerycznym kwakaniem. Błotniak zawisa nad trzcinami. Cel mu uciekł sprzed szponów, zostawiając kilka wirujących w powietrzu piór. Odlatuje nad przybrzeżne olchy.

 




Za jeziorem Orle kolejna śluza Gorczyca budowana w latach 1826, 1827 równolegle ze śluzą Przewięź; obie pod kierownictwem porucznika Augusta Szultza. W powstaniu listopadowym w stopniu podpułkownika kierował pracami fortyfikacyjnymi twierdzy Modlin. Za zasługi w powstaniu odznaczony Złotym Krzyżem orderu Virtuti Militari. Po upadku powstania osiadł w połowie 1833 roku w Egipcie. Był twórcą egipskich wojsk inżynieryjnych. W latach 1837–1839 ufortyfikował między innymi Akrę (dzisiaj Akka w Izraelu) i zbudował twierdzę w Kulek Boghaz (Gülekbogazy) w górach Taurus, dzisiaj w Turcji. W latach 1847–1853 był naczelnym dowódcą wojsk inżynieryjnych Egiptu. Wspólnie z Ferdynandem Lessepsem opracował koncepcję Kanału Sueskiego.




5.

Jest późne popołudnie. Kanał wiedzie wzdłuż jeziora Serwy rozlanego za leśnym kompleksem. Płyniemy przez puszczańskie rozlewiska środkiem oznaczonego toru w otoczeniu szuwarów, polan grążeli, rdestnic, wywłóczników i odsuniętego boru, to znów przekopem umocnionym palisadą, wtedy puszcza pochyla się nad nami, czyniąc honory straży przybocznej, przegląda się w zastygłej tafli wstęgi znikającej w dalekiej perspektywie. Widok niezwykły we flaucie pod niebem w nastroju złotej godziny. Rozglądamy się za miejscem na biwak. W końcu znajdujemy dogodny brzeg z mielizną piasku. Podpływamy, wyciągamy kajaki na murawę, rozkładamy namioty. Z zebranego chrustu rozpalamy ognisko nad wodą, szykujemy kolację. Chleb znika w oczach. Zjada się sam bez dodatków. Z niechęcią patrzymy na wyciągnięte konserwy. Drożdżową buchtę popijamy kawą i herbatą, wspominając serdeczną kobietę w Perkuciu. Sylwester wyciąga wodę z ocembrowanej studni drewnianym wiaderkiem na żurawiu z drąga. Jest zimna jak ze źródła. Siedzimy na krawędzi brzegu i podkarmiamy łabędzie, które podpłynęły z szuwarów za kanałem i przywiodły młodzież. Nie powinniśmy pieczywem, ale jak odmówić spojrzeniom śnieżnych głodomorów. Kiedy jednak przestajemy, samiec grozi sykiem, rozkłada skrzydła jak do walki.

- Nie dostaniesz więcej – mówię. – Zaszkodzi ci.

- Po co z nim gadasz? – to Wiesiek.

- Bo inteligencją mu z oczu patrzy…

Łabędzie odpływają i zanurzają głowy i szyje w wodzie. Unoszą kupry. Kiedy się prostują, podniósłszy głowy, z dziobów zwisają glony i wodorosty. Młode tulą się do rodziców. Najmniejsze moszczą się między skrzydłami… Słowem sielanka… I ta cisza…

Zasypiam z naturalną fototapetą – widokiem puszczańskiego kanału w otwartym wejściu do namiotu rozstawionym na pochylonym ku wodzie stoku…

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz