sobota, 1 czerwca 2024

Dzień drugi z Pułtuska do Różana

 



1.

Po północy most nad Narwią pustoszeje. Wędkarze zwijają wędki. Rozmowy okraszone zbędnymi przekleństwami i sprośnymi żartami cichną. Pułtusk oświetlony latarniami też pustoszeje. Okna domów gasną. Samochody znikają z ulic. Żeglarski zachód zmienia się w żeglarski świt bez nocnego przejścia. Nawet niebo na północy nie staje się granatowe. Jest podświetlone delikatnym brzaskiem, pierzastymi obłokami nad dachami miasta i drzewami pochylonymi nad rzeką. Nie ściągam kurtki, póki się nie rozgrzeję wiosłowaniem. Nocny chłód przejmujący. Czuć go przez spodnie i śpiwór zaciągnięty do pasa. Wygrzebuję się z niego, zwijam go, wciskam w pokrowiec. Sięgam po termos. Piję kawę. Jeszcze gorącą. Ciepło przyjemnie rozlewa się wewnątrz. Chwytam wiosło. Odbijam od murawy. Kajak sunie po wodzie, wznieca fale.

 

 

 

Przepływam pod mostem. Pod kładką mijam ujście odnogi opasującej starówkę. Wiosłuję pod wzgórzem i uniesioną nim ciężką bryłą biskupiego zamku posadowionego na miejscu wcześniejszego grodu i kasztelani strzegącej przeprawy przez bród. W 1806 roku na zamku przez cztery dni przebywał Napoleon po nierozstrzygniętej bitwie pod Pułtuskiem, stoczonej w koszmarnych warunkach grudniowej roztopowej zimy przez 30 tysięcy Francuzów z 45 tysiącami Rosjan, szykując plany dalszych batalii na terenie Prus Królewskich w nadchodzącym 1807 roku.

Ten historyczny fakt nie konweniuje ze scenami pierwszego odcinka „Alternatywy 4”, w których niejaki Anioł, lokalny aparatczyk, zostaje wyeksmitowany z kamienicy przy rynku do Warszawy na blokowisko Ursynowa, gdzie obejmuje urząd… ciecia (w poprawnej politycznie i społecznie nowomowie – gospodarza domu), stając się w miarę rozwoju akcji barejowskim socjalistycznym Dyzmą.

 


Kolejne ujście odnogi opasującej starówkę miasta, w zamyśle sprzed wieków ramienia fosy, i plaża miejska za nią... Wysiadam na brzeg i chodzę, by rozruszać nogi. Oczy w półmroku zachowują się dziwnie. Poruszam głową, lecz obrazy, niczym kadry, widziane spod kładki nad rzeką zmieniają się z osobliwym opóźnieniem. Podobnie wiele lat później zachowuje się cyfrowy Lumix FZ 2000, gdy brakuje światła, a procesor nie nadąża z przetwarzaniem obrazu na wyświetlaczu. Optyczna dokuczliwość zniknie, gdy zacznie się brzask astronomicznego świtu. W półmroku nic nie jest oczywiste. Ptaki gadają w listowiu wierzb. Rzeka pluska. Ryby hałasują na mieliznach. To najpewniej rapy polujące na rybi drobiazg… Ostatni rzut oka na mapę w poszukiwaniu odnóg nurtu, ewentualnych skrótów. Mapa jednak nie podpowiada. Nie znajduję ich.

 

 

 

 

 

2.

Zaczynam trójgodzinny cykl. Wiosłuję długimi pociągnięciami barków i ramion. Oddycham równo z narzuconym sobie rytmem. Kajak sunie gładko pod prąd, rozcinając stalową powierzchnię rzeki. Łęg po lewej ręce coraz gęstszy. Ukazuje ciekawe kąty. Brzeg po prawej podniesiony nad wodę. Obserwuję łąki pokryte rosą. Są czołem starorzecza i terenu zalewowego pod Ponikwią, którą w 1868 roku zbombardowały meteoryty widoczne nawet z Królewca i ze Lwowa, dzisiaj bezcenne pamiątki kosmicznego nawiedzenia w wielu muzeach. Wiatru nie ma. Rozgrzewam się. Kurtki jednak nie zdejmuję, chociaż grube rękawy krępują ruchy. Nad wodą podnosi się mgła. Zaczyna maskować dalekie plany krajobrazu: wał przeciwpowodziowy, potem skarpę nad Narwią.

 


W Kleszewie przepływam pod widoczną z dołu monumentalną budowlą z granitu i piaskowca w kształcie łuku, inspirowaną Partenonem. To charakterystyczny element mauzoleum 16 643 żołnierzy sowieckich ekshumowanych po II wojnie światowej z terenu wielotygodniowych walk na przyczółku serocko-pułtuskim. Większości pochowanych nie zidentyfikowano. Dla Stalina Rosjanie, Tatarzy, Żydzi, Ukraińcy, Buriaci, Jakuci… byli tylko mięsem historii, niewartym indywidualnej pamięci potomnych. Anonimowi autorzy bloga „Proszę wycieczki” napiszą później:

Ich pochówkiem najpierw, jeszcze w styczniu 1945 roku, zajęli się mieszkańcy wsi. Wspominali, że ciała czerwonoarmistów leżały na podwórkach, polach, łąkach i w zaroślach.  Najwięcej poległych było na łące zwanej Moskiewką nad Narwią oraz po drugiej stronie szosy – przy młynie nad Pełtą. Chowają ciała w zbiorowych mogiłach i oznaczają te miejsca. Późniejszą ekshumację na cmentarz przeprowadzali już żołnierze.

Gdy podjechaliśmy pod bramę, koło nas zatrzymał się rowerzysta. Wzbudziliśmy sensację, bo jak powiedział, coraz mniej ludzi tu zagląda.

- Ale co oni, ci żołnierze, winni – mówił.

Młodzi byli, zostali tu z nami i tyle. Przecież nie wiedzieli, co ich władza nam zrobi po wojnie.”

 

Po ludobójczym najeździe Rosji na Ukrainę ta pamięć jeszcze bardziej narażona na zatarcie.

 


3.

Przede mną łuk Narwi. Trzymam się brzegu, unikając szybkiego nurtu. Wiosłuję nad piaszczystą mielizną. Najpierw na północ, potem na południe. Mgła się wzmaga. Okrywa całunem  przybrzeżne łąki. Wpatruję się w liście bielunia i łopianu wystające z krawędzi brzegu. Na zakręcie dostrzegam zająca. Przycupnął na mokrym piasku. Pije wodę. Ogarnia otoczenie spojrzeniem wielkich oczu. Dostrzegam każdy włos na sierści, każdy wąs na pyszczku. Ustawia słuchy, lecz jest zagubiony niczym dziecko we mgle. Ospały niewiele słyszy, jeszcze mniej widzi. Kajak sunie doń siłą impetu. Zamiera. Zaczyna się cofać. Nie wiosłuję. Przedłużam spotkanie ile tylko mogę. Zając odwraca się tyłem do mnie i ku łące. Powoli kica między łopiany. Nie wiem w końcu czy świadomy mojej obecności…

 


Opłynąwszy rozległe odsypisko pod Ponikwią, zatrzymuję się za ujściem Pełty, rzeki wypływającej spod Opinogóry, perły architektonicznej tutejszego Mazowsza. Wciskam się w zatoczkę popychany niewielką cofką. Zatrzymuję się pod nawisem gruntu i drzewami. Świt się wzmaga, lecz słońce z trudem przebija mgłę. Niebo tylko nad głową. Wilgoć dotyka twarzy. Wzdrygam się. Kawa z termosu pomaga. Ptaki we mgle milkną. Słyszę monotonny szmer wody omywającej brzegi za progami zatoczki. Dwadzieścia minut upływa jak z bicza strzelił.

 


Ruszam znowu zwabiony głośnym pluskiem. Wypłynąwszy na nurt, widzę już tylko okrąg z fal wydłużających się w elipsę niesioną prądem. Rejestruję otoczenie niczym kamera filmowa. Kępy osik i wierzb wzdłuż brzegów, zagajniki łęgowe w głębi łąk i mokradeł. Droga nad wodą z widocznymi śladami opon. Porzucone obozowiska wędkarskie. Perspektywa rzeki skierowana na północ, gnąca się łagodnymi łukami. Monotonny bór sosnowy na piaskach po prawej ręce, gdzie obiecujące odpoczynek kameralne polany pod drzewami, z dala od ludzkich siedlisk, wśród zatoczek i odciętych od rzeki stawów… Oczyma wyobraźni widzę zapowiedź przygody…

 


Mgła znika w promieniach słońca zawieszonego nad horyzontem. Światła wciąż mało. Płynę w cieniu olch, topól, rozpadających się wierzb, blisko brzegów zarośniętych mozgą trzcinowatą, turzycą, wodolubną trawą, znad której wystają posrebrzane od spodu liście bielunia, niektóre wielkie niczym kapelusze. Tutaj nurt słabszy, nie tak dokuczliwy, jak na środku między zarośniętymi ostrogami, bojami i tyczkami wyznaczającymi tor wodny. Pod Pawłówkiem i Lipą las ustępuje, otwierając krajobraz tarasów zalewowych. Monotonny, płaski niczym puszta na południe od Balatonu. Tyle że w przeciwieństwie do puszty, krainy cikoszów i koniokradów, na horyzoncie zawsze jakieś lasy, zagajniki, wzniesienia i wklęsłości dolin. Jestem między bezchmurnym niebem a ziemią, między brzegami, które ustawicznie znikają w tyle. Nawet za nimi nie patrzę. Ich miejsce zajmują nowe kąty. Jestem sam sobie sterem i żeglarzem, Waregiem goniącym za nowym królestwem. Zmysłowym nie terytorialnym. Czuję się bezpiecznie w rutynie mozolnego wiosłowania w górę Narwi, w strumieniu leniwych myśli i powtarzalnych, zdawałoby się, wrażeń.

 


4.

Kolejna zatoczka pod Chmielewem naprzeciwko zalesionego brzegu. Wbijam dziób w zarośla na mieliźnie. Robię przerwę na śniadanie. Otwieram parówki konserwowe, kroję chleb, wypijam kawę z termosu… Słońce grzeje, wyglądając znad sosen pod Szygówkiem. Kurtka ląduje we wnęce pod dziobem. Czuję się swobodniej. Po posiłku kładę się na deskach podłogi z kapokiem pod głową. Nie jestem senny mimo nieprzespanej nocy. Ekscytacja wyprawą wciąż działa… Słucham szmerów w zaroślach. Nieopodal polna droga. Coś przebiega przez nią, zanurza się w trawie. Po chwili widzę lisi pysk między liśćmi na skraju brzegu. Zwierzę wącha powietrze. Wyczuwa mnie, patrzy mi w oczy i jak oparzone odskakuje od wody. Tor ucieczki znaczą poruszające się łodygi.

 


Płynę. Znowu słyszę samochody. Szosa do Różana i Ostrołęki wiedzie skrajem Chmielewa, typowej wsi ulicówki. Brzeg po prawej ręce płaski niczym stolnica. W głębi zagajniki, za nimi skryte zabudowania Szygówka.

Przede mną łuk rzeki. Dolina zasłonięta wierzbami. Drugi brzeg niczym podstawa dżungli. Nad nim kołuje siwa czapla. Z boku zatoki ukształtowane zarośniętymi trawą i wierzbiną ostrogami. Wiosłuję na wschód, mrużąc oczy przed światłem przenikającym korony drzew. Przydałyby się okulary przeciwsłoneczne. Nie pomyślałem o nich.

Mijam zalew pod Gnojnem. To kopalnia żwiru. Do przejścia na rzekę sunie barka popychana przez Bizona. Huk diesla narasta. Skład wygląda majestatycznie z pagórkami piasku i żwiru wystającymi ponad burty.  Usuwam się z toru. Nie wpłynę tam. Za duży ruch. Z głębi rozlewiska dobiegają odgłosy pracującej pogłębiarki i przenośnika taśmowego, sypiącego urobek do następnych barek. Za około 10 lat kopalnię zamkną, a rozlewisko zamienią w raj dla wędkarzy.

 


Opływając żwirownię, trafiam w przewężenie rzeki. Przede mną przeszkoda, pogłębiarka (refuler) rozkraczona przy brzegu. Rurociąg refulera na pontonach do transportowania piasku z dna, przerzucony przez całą szerokość nurtu, kończy się za barką przycumowaną do drugiego brzegu pod drzewami. Między pogłębiarką a urwiskiem znajduję błotnisty prześwit. Tam się kieruję, klnąc w duchu. Nie ma jak przepłynąć. Zastanawiam się, co robić. Zainspirowany bajaniem barona Münchhausena o własnoręcznym wyciąganiu się z bagna za włosy wystawiam obutą nogę za burtę. Odpycham się od grząskiego dna, trzymając się rękami listew nadburcia. Pomysł, o dziwo, skutkuje. Krok za krokiem przesuwam kajak po płytkim prześwicie wzdłuż jęczącej pod naporem nurtu pogłębiarki, na której żywego ducha. W najwęższym miejscu burta kajaka trze o skorodowany metal. Na brzeg nie wyjdę. Odkryte kredowe błoto grząskie, zdradliwe. Kiedy kadłub pogłębiarki się kończy, siadam na kapoku, odpycham wiosłem od błota, spłukuję tenisówkę w bieżącej wodzie i odstawiam w trójkątną wnękę na dziobie, by wyschła…

 


5.

Z ulgą przemierzam kolejne zakole, najpierw na północ, patrząc na siedliska Gnojna i wzdłuż sosnowego lasu nad mokradłem odsypiska wrzynającego się w rzekę, niebawem znowu na południe, w towarzystwie obiecującej ściany sosnowego lasu. Narew wije się obszernymi zakolami, przyjmując w końcu na długo wschodni kierunek. Słońce już wysoko. Przygrzewa znad drzew. Trzymam się krótkich cieni pod brzegiem Zambsków Kościelnych. Nazwę wsi etymolodzy pokrętnie wywodzą od żubra (mazowieckiego zębrska, implementującego staropolskie słowo ząbr na oznaczenie żubra właśnie). Za linią wierzb i topól siejących kłaczki wełny z przekwitłych kwiatostanów biegnie wiejska ulica. Ruch ospały. Czasem przejedzie furmanka, raz nawet garbata Warszawa utrzymana przy życiu przez zdesperowanego kierowcę mechanika, który nie może doczekać się talonu na Fiata. Odsunięte od rzeki zabudowania z dachami pokrytymi ceramiczną dachówką i kancerogennym (okazało się po latach) eternitem ledwo widoczne wśród drzew. Przed kolejnym zakrętem rzeki dostrzegam jasno otynkowany kościół w stylu neoklasycystycznym, zaprojektowany przez Feliksa Nowickiego, absolwenta Imperatorskiej Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu. Wzniesiono go w latach 1886-1900 w taki sposób, że prezbiterium z ołtarzem głównym wskazuje wschód, zgodnie z kanonem pierwotnych kościołów gotyckich. Oglądam go między pniami drzew.

 


Historia wsi sięga początków państwowości polskiej. Ponoć wybudowano tutaj w X wieku gród obronny z kościołem wzniesionym przez zakon benedyktynów dla obrony przed Litwinami, Jaćwingami i Rusinami. W 1428 Zambskom nadano prawa miejskie, którymi szczyciły się przez ponad 100 lat. Z powodu swojego położenia nad przeprawą przez Narew miejscowość była kilka razy niszczona a to najazdem Litwinów przed zawarciem przymierza polsko-litewskiego po wygaśnięciu linii królewskich Piastów, a to podczas wyniszczającego Potopu (gdzieś tutaj plątał się stronnik Szwedów, Bogusław Radziwiłł z wojskami) czy równie wyniszczającej wojny północnej, po której Rzeczpospolita Obojga Narodów nie podniosła się już gospodarczo. Potem Zambski padały ofiarą krwawych walk podczas obu wojen światowych i wojny polsko-bolszewickiej.

 


Owa tysiącletnia przeprawa przez Narew nadal funkcjonuje. Zakręt rzeki odsłania prom, drewnianą szeroką płaskodenkę. Akurat przepływa w poprzek nurtu. Promowy, starszy mężczyzna, z wysiłkiem popycha deskę z uchwytem blokującym linę, idąc wzdłuż burty niczym pochylony burłak, wraca na początek i zaczyna mozolny spacer od nowa, póki nie dobije do brzegu i nie wypuści dwóch łaciatych czarno-białych krów i kilku ludzi za interesem we wsi. Patrzę na ów obrazek ze zdziwieniem. Jakbym zanurzył się w klimacie XIX wiecznego Mazowsza, odkrywanym cierpliwie przez Oskara Kolberga i Adama Chętnika, Kurpia z urodzenia i zamiłowania. Kiedy lina opada pod wodę (prom dobija właśnie do zjazdu), ruszam w drogę. Długo nie pociągnę. Nadchodzi czas na godzinną przerwę. Niestety w prażącym słońcu.

 


Wbijam dziób kajaka w bujną trawę na niewielkim rozlewisku. Jest zwieńczeniem płytkiej strugi. Nie próbuję na nią wpłynąć. Jej ospały nurt znika w gąszczu zarośli zwisających z brzegów. Jest płytki. Kilka centymetrów nad żwirkiem to za mało dla kajaka. W powietrzu unosi się zapach rozgrzanego suchego piasku, parującej murawy, przekwitających topól. Leżę z twarzą zwróconą na północ. Czerwcowe słońce grzeje, umilając polegiwanie z głową na kapoku. Nakrywam się kapeluszem z filcu. Może usnę, może nie. W każdym razie próbuję. Rzeka pluska, niesie strzępy topolowych kwiatostanów. Szelest trawy, dźwięk kosy na odległej łące, porykiwanie krów na pastwisku za rzeką nie pozwala na drzemkę. Mazowiecka sielanka… Tkwię w stanie urzekającego letargu wypełnionego bzyczeniem i furkotaniem łąki. Dziwię się, że wciąż czuwam.

 


6.

Znowu chwytam wiosło. Trzymam się wypukłego brzegu sezonowej wyspy. Pod kajakiem jasna mielizna. Opór wody mniejszy niż na środku rzeki. Mijam łachę czystego piasku; zatoczkę z wejściem na strugę, u ujścia której kwadrans wcześniej odpoczywałem; ostrogę i usypaną za nią nadrzeczną skarpę (główkę) z wierzbami. Przed sobą dostrzegam korytarz dopływu. To Orzyc, umowna zachodnia granica Puszczy Zielonej. Źródłem Orzyca zmeliorowane bagna na wschód od Mławy i Uniszek, gdzie przez trzy pierwsze dni września 1939 roku Armia Modlin skutecznie odpierała ataki Wehrmachtu, dopóki Niemcy nie przełamali frontu na wschód od mławskiej pozycji. Ujście kusi, lecz nie wpływam. Jego prześwit zawalony podmytymi drzewami. Kieruję się więc do niewielkiej wysepki na środku nurtu, by tam zrobić przerwę przed następnym zaplanowanym skokiem cyklu. Wokół płaski teren, wyniosłe sokory (czarne topole), białodrzewy, olchy na krawędziach brzegów, pochyłościach łąk i pól. W głębi zagajniki. Polnych dróg domyślam się po przejeżdżających motocyklach, rowerach, rzadko ukazujących się samochodach. Wysepka chroni mnie przed naporem nurtu wklęśnięciem brzegu zarośniętym mozgą trzcinowatą. Lekki wiatr z północnego zachodu przynosi ulgę pod prażącym z góry i z dołu (odbitym od wody) słońcem. Popijam mazowszankę. Jest dobrze. Nie czuję znużenia.

 


Siwa czapla zawisa nad wysepką w chwili, gdy siadam na kapoku, sięgam po wiosło. Jest skonsternowana. Nadleciała z niewidocznego końca wysepki. Zobaczywszy mnie, rezygnuje. Macha skrzydłami w panice, robi zwrot i odlatuje nad rzekę. Wiosłuję. Dłonie chociaż w odciskach dzierżą wiosło. Nie czuję bólu. Przywykłem. Odnoszę wrażenie, iż wyprzedzam narzucony sobie harmonogram. Narew wychudła po wiosennej suszy. Niesie mniej wody. Jest wolniejsza. To ułatwia wyprawę. Przede mną kolejna przeprawa promowa. Tym razem prom stoi na przystani w oczekiwaniu na chętnych. Nic się nie dzieje. Ktoś rozmawia ze sternikiem. Do mnie dolatują strzępki słów. Niezrozumiałe. Mężczyźni gestykulują, poklepują się. Są sfraternizowani. Scena bez treści (nie rozumiem rozmowy), jednak pełna ożywczych emocji. Mijam ich, płynąc pod drugim brzegiem. Nie zwracają uwagi. Wciąż jestem sam. Kajaki, łodzie, żaglówki popłyną na Mazury za kilka tygodni.

 


Brzegi Narwi podnoszą się. Podmywane przez opadającą wodę, zaczynają osypywać się piaskiem. Tracąca oparcie murawa ześlizguje się płatami, obnażając korzenie drzew wrośniętych w krawędzie klifów. Płynę pod nimi. Tropię mielizny, kierując się jaśniejszymi odcieniami toni. Unikam miejsc, gdzie nurt wznieca wiry i wypiętrza wodę nad garbami dna. Rzeka wierci się w szerokiej płaskiej dolinie, której ścian nie widać. Krajobraz staje się monotonny. Niebo bezchmurne. Słońce praży. Północny wiatr niesie chłód i ulgę. Nie zdejmuję jednak flanelowej koszuli, bo ten chłód zwodzi. Jeśli ulegnę, to narażę się na oparzenia skóry na plecach. Opalenizna z wiosny na niewiele się zda. Raz płynę pod delikatne podmuchy, raz z nimi. Wszystko dzięki rozległym meandrom. W świetle dnia rybom nie w głowie figlowanie. Mijam kopalnię żwiru pod Bindużką. Słyszę pracującą pogłębiarkę. Nie widzę jej przez podniesiony nasypanym piaskiem brzeg.

 


Szukam miejsca na postój. Wszędzie dogodne wyjścia na łąki lecz pod słońcem. Przeciągam więc wiosłowanie, póki nie osiągnę obiecującej kępy wyniosłych topól po prawej ręce, rzucających cień na wodę. Ląduję nieopodal dłubanki z długiego pnia. Leży na murawie. Podziwiam żmudną robotę szkutniczą. Sokory rosną na niewielkim pagórku, podczas wezbrań odcinanym od brzegu tymczasową odnogą. Do najbliższych domów trzeba więc przez podmokłą łąkę. Zasłonięty przez zarośla lancetowatego szczawiu i łopianów czuję się bezpiecznie. Nic mnie nie zaskoczy. Wcinając duszoną wołowinę z chlebem, popijając kawą, patrzę na niewielką wysepkę na środku nurtu z wiklinową grzywą na grzbiecie. Na cypelkach wysepki wygrzewają się mewy. Brodzą po płyciźnie. Zachowują się, jakby przestrzegały sjesty. Drugi brzeg pusty, zarośnięty. W oddali wstęgi pól poprzedzielanych miedzami i pasami drzew na ugorach. To ślady pokoleniowych podziałów spadkowych. Po posiłku grzeję wodę w kocherze. Szykuję zapas kawy na nadchodzącą noc. Tym razem wychodzę z kajaka na piasek pod brzegiem. Siedzę na rufie ze stopami w wodzie. Tak wygodniej. Po napełnieniu termosu płuczę puszkę, zgniatam i wciskam w foliową torbę na śmieci. Przerwę wykorzystuję na spacer wzdłuż rzeki.

 


7.

W kolejnym cyklu wiosłuję w stronę Lubiela. Mijam przeprawę promową. Znowu drewniany szeroki prom napędzany siłą mięśni. O tej porze nikt się nie kwapił do przepłynięcia na drugi brzeg. Wiosłuję więc bez przeszkód nad zatopioną liną i skręcam na południowy wschód w stronę wyspy rozdzielającej nurt na ramiona. To początek wielkiego zakola Narwi wiodącego do Różana. Niewiele się zastanawiając, celuję w węższą odnogę, gdzie prąd słabszy a toń płytsza. Wtedy staję się świadkiem czegoś dla mieszczucha niezwykłego. Pastuch przeprawia krowy i cielęta przez bród na wyspę. Zwierzęta posłusznie schodzą do wody zejściem rozrywającym brzeg, depczą osypujący się piach, kroczą mielizną. Gdy ta się kończy, zaczynają płynąć, unosząc głowy i nozdrza. Zatrzymuję się, by nie wiosłować między nimi. Czuję ich oddechy, zapach zmoczonej sierści. Pastuch płynie dłubanką, stojąc na niej i pokrzykując na stado. Odpycha się tyką od dna. Krowy posłusznie płyną na mieliznę, wspinają się na łagodnie opadający skraj wyspy i zanurzają w obfitą trawę. Pastuch dobija do brzegu, wysiada, wyciąga łódź, idzie za nimi, znika w mierzwie dzikiego pastwiska.

 

Wtedy przypominam sobie scenę na Solinie, gdy przypłynąłem pierwszy raz do samotnego gospodarstwa na wzgórzu kupić chleb własnego wypieku, świeże mleko, ser i masło z maselnicy od gospodarzy, których w latach sześćdziesiątych uwiódł mit zdobywców dzikiego zachodu. Porzucili obiecujące kariery naukowe w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu. Osiedlili się w zapomnianej przez ludzi i Boga wsi nad Sanem. Z dala od Soliny i Polańczyka. Kiedy rozpoczęto budowę zapory i poziom wody zagroził gospodarstwu, właściciel siedliska podjął karkołomny wysiłek przeniesienia na własnych plecach rozebranych na elementy zabudowań na pobliskie wzgórze. Teren był trudny. Ciągniki nie podołały podjazdom. Pomagał mu brat, który zachorował na gruźlicę i któremu poznańscy lekarze dawali już tylko kilka miesięcy życia. Za namową starszego przyjechał w Bieszczady. Przekonał go pozornie brutalny argument:

- Przyjedź. Przynajmniej  umrzesz z pięknym widokiem przed sobą.

Gdy dobiłem do kładki, jeden z braci właśnie schodził nad wodę stromą ścieżką, skrzykując półdzikie krowy rasy czerwonej. Stado wytruchtało spomiędzy olszyn zasłaniających las na wzgórzu, wprawiając grunt w drżenie. Zwierzęta wbiegały do głębokiej wody, trącając się pyskami i prychając. Wypływały na środek zatoki. Między nimi żabkujący właściciel gospodarstwa. Zadowolenie biło z jego twarzy. Krowy zdawały się uśmiechać… Mówił potem, że wypuszcza je samopas do lasu wiosną, a zwołuje na zimę do ogaconej obory. Krowy same się pilnowały i wiedziały dokąd wrócić…

 


8.

Narew wiedzie przez szpaler topól, wierzb, wikliny, łany z mozgi trzcinowej uczepione mokrych brzegów, za którymi łąki terenów zalewowych z kępami szczawiu lancetowatego, bielunia, łopianów o parasolowatych liściach. Mijam zjazdy nad rzekę, zabudowania Lubiela uformowane w ulicówkę wzdłuż drogi po prawej ręce, gdzieniegdzie drzewa wyrwane brzegom i zalegające na mieliznach. Przede mną kolejne wyspy i kępy w nurcie. Czuję się egzotycznie.

Domyślam się przyczyny. Adam Chętnik w „Spławie na Narwi” wydanym w 1935 roku, napisał:

Najwięcej dały się orylom we znaki wielkie głazy jak chałupa, prąd przy nich bystry,, droga niebezpieczna. Były one od dawna u Dzbenina pod Ostrołęką, koło miejsca Rowy i na Lubielu pod Pułtuskiem. Ten kawał drogi każdy początkujący oryl musi odchorować. Już na jeden kilometr przedtem oryle tratwy szykują, po czym najedzą się co kto ma, bo potem nie będzie czasu aż do Łach (poniżej Lubiela). Cała jazda jest pełna niebezpieczeństw.

 


Głazów w rzece nie widzę, spotkam je dopiero przed Ostrołęką, wystające z dna pod podmywanymi skarpami brzegów. Wierzb pochylonych nad rzeką i przewracających budki i szałasy orylów (flisaków) na tratwach płynących skrajem nurtu też nie dostrzegam. Tratwy przestano spławiać z końcem II wojny światowej. Flisactwo stało się wspomnieniem.

Dolina natomiast rzeczywiście szeroka. Z poziomu kajaka nie widać jej stoków. Ukształtowanie terenu zasługą lodowca, którego ustępujące czoło w epoce zlodowacenia Wisły zatrzymało się na długo w okolicy Różana. Wypływająca spod niego woda spiętrzyła się pod Lubielem i rozlała między ówczesnymi wysoczyznami, podcinając ich zbocza i formując ściany obecnej niecki.

Mieczysław Bartniczak w publikacji „Nad wielkim zakolem Narwi” z 1981 roku stwierdził na podstawie zbadanych przez siebie źródeł, że obecny bieg Narwi ukształtował się dopiero w II połowie XIX wieku. Na mapach kartograficznych z 1835 roku sporządzonych przez geodetów wojska polskiego a potem rosyjskich Narew płynęła zupełnie innym korytem. Jednakże podczas powodzi w 1888 roku rozlewisko rzeki sięgnęło skarp Puszczy Białej, przecięło szyję zakola pod Michałowem, które rzeka wyrzeźbiła w XVI wieku, zalało wsie i miasta aż do Pułtuska i Nowego Dworu. Lubiel zatopiła fala powodziowa sięgająca dachów domostw. Powódź w 1979 roku po zimie stulecia miała dopiero nadejść. Kilka lat po moim powrocie z Pisza do Ryni.

 


Przede mną kolejna wydłużona kępa z zaroślami wikliny. Odnoga po lewej ręce wąska, nurt w niej słabszy, ale wystarczający dla kajaka. Wpływam, trzymając się środka między łąkami na piaszczystym gruncie. Zapach rozgrzanej ziemi wciąż niesie nad rzeką. Na końcu odnogi mielizna. Rozłączam wiosło na pagaje. Kajak szoruje po dnie, ale daje się przepchnąć. Z ulgą wypływam na głębszą wodę. Utrzymuję rytm. W oddali początek zakola na poły zasłonięty przez obszerną wyspę. Zaczynam czuć się tak jak na Zalewie Zegrzyńskim między Serockiem a Pułtuskiem. Jedyna różnica, to odczuwalny prąd wody. Krajobraz podobny, zawodniony, łęgowy z podmokłymi łąkami przykrytymi przez dywany kwitnącego podbiału. Gdzieniegdzie dogodne wyjścia na podniesione brzegi zarośnięte kserotermiczną darnią, żywym dywanikiem pod namiot i obozowisko. Za wyspą rozległe mielizny. Opływam zakole, trzymając się brzegu po lewej ręce. Kiedy nurt dokucza, płynę skosem pod drugi brzeg, gdzie toń jaśniejsza nad rozległą mielizną. Wypatruję niewielkich zagłębień w dnie. Nad nie kieruję kajak. W głowie rodzi się taktyka pływania pod prąd: korzystać ze spowalniających nurt płycizn; z cofek popychających kajak w górę; unikać głównego nurtu; nie zbaczać w odnogi o niewyczuwalnym prądzie; nie podpływać pod osłoną ostróg, bo tuż za nimi Narew napiera z taką siłą, że korzyść staje się iluzoryczna…

 

Obróciwszy się na północny wschód, ląduję w cieniu wierzb i olch rosnących na skarpie pod lasem. Podciągam kajak na piasek, spaceruję wzdłuż rzeki ścieżką wydeptaną przez wędkarzy i dzikie zwierzęta. Po drugiej stronie patrzę na rzeźbę odsypisk, w których odczytuję ślady porzuconych przez Narew meandrów, łożysk wyschniętych starorzeczy, sięgających zabudowań Grądów Zalewnych (nazwa wzięta z powodziowej historii Narwi). Rozprostowawszy nogi, przywróciwszy w nich krążenie po wielogodzinnym siedzeniu na podniesionym kapoku, wracam do kajaka i kładę się na drzemkę. O dziwo śpię pół godziny, nakrywszy twarz hutniczym kapeluszem z jasnego prasowanego filcu. Nic nie zakłóca leśnej i wodnej ciszy.

 


9.

- No to w drogę – mówię do siebie i… nie poznaję własnego głosu. Drugi dzień milczenia zaczyna dokuczać. Jeśli więc nie mam do kogo mówić, powinienem do siebie. Sięgam po wiosło, spycham kajak na wodę, liczę głośno pociągnięcia wiosłem, póki bezczynne struny głosowe nie odzyskają dźwięczności. Trwa to do kolejnego zakrętu rzeki, odsłaniającego dwie zadrzewione wysepki rozdzielone głównym nurtem. Brzegi obstawione przez wędkarzy. Naprężone żyłki drżą pod naporem rzeki. Płynę środkiem z dala od wędek. Ominąwszy łowiska wiosłuję wzdłuż brzegu po lewej. Płaskiego niczym deska do prasowania. Kserotermiczna łąka na odsypisku pachnie ziołami, nagrzaną ziemią. Powietrze nad nią drży. Nad kwiatami roje owadów i motyli. Słyszę świerszcze i koniki polne. Gorące powietrze owiewa twarz. Słońce dokłada swoje. Zaczynam odczuwać pieczenie skóry na odsłoniętych dłoniach. Nie mam rękawiczek. Nie przychodzi do głowy żaden pomysł, jak chronić nieosłonięte ręce. Znoszę operację słońca z pokorą. Nie mam wyjścia. Na szczęście Narew prowadzi coraz bardziej na północ. Drzewa na wyniesionych brzegach dają cień, przynoszą ulgę przed kolejnymi łąkami na terenach zalewowych, odgrodzonych łukami starorzeczy pod łagodnymi pochyłościami doliny w oddali. Pod lasem Puszczy Białej na zachód od Grądów Szlacheckich i na południe od Michałowa jest wypełnione wodą zakole, które Narew porzuciła w 1888 roku. Na mapie szlaku pełno odciętych od nurtu zbiorników wodnych. Kuszą, by je eksplorować. Zdaję sobie jednak sprawę, że każda taka próba to dzień samotnej wyprawy dłużej. A ja chcę na Mazury.

 


Po krótkim odpoczynku w cieniu drzew między gałęziami podmytej olchy, która zaległa na mieliźnie, ruszam na północ. Cienie coraz dłuższe. Brzegi z podmokłych stają się wyższe. Lasy zbliżają się ku wodzie. Nad mieliznami coraz więcej wierzb, topól, klonów jesionolistnych, samotnych dębów… Czuję odmianę. To Zielona Puszcza nadaje charakter krajobrazowi. Przemykam między wyspami. Robi się kameralnie. Narew już nie taka szeroka i rozlewna. Prąd wody silniejszy. Zmusza do doskonalenia taktyki wiosłowania na przekór rzece. Idzie mi coraz lepiej. Nic że za mną siedemdziesiąt kilometrów wysiłku bez snu. Daję radę.

Dopływam do szerokiego ujścia kanału łączącego Narew z rozlewiskami w Brzózem Małym. Odmiana krajobrazu kusi, lecz tylko zaglądam w perspektywę najbliższego jeziora, które jest już dewastowane przygotowaniami do uruchomienia kopalni rzecznego kruszywa. Kopalnię będą eksploatować do lat osiemdziesiątych, wywożąc urobek barkami przez uregulowaną Narew. Potem ją zamkną, a rzeka sobie poradzi regulatorami nurtu (ostrogami, opaskami, wyprostowanym korytem) i przywróci naturalny porządek rzeczy. Po kopalni zostanie zalew.

 


Zatrzymuję się na leniwej odnodze między zaroślami mozgi trzcinowatej. Słońce prześwietla korony drzew zasłaniających sosnowy lasek. Jest coraz niżej. Otwieram puszkę z zielonym groszkiem. W kocherze na podłodze kajaka grzeję zupę instant z makaronem. Nie wychodzę z kajaka, chociaż cypelek obok piaszczysty. Leśny brzeg pachnie nagrzaną sciółką i sosnową żywicą. W uśpionej odnodze aromat tataraku. Od zasłoniętych lasem domostw dobiegają stłumione rozmowy, poszczekiwanie psów, porykiwanie krów, rżenie koni. Po kolacji kładę się w środku. Każdy kwadrans bezczynności regeneruje siły. Nad głową krystaliczny błękit. Żadnej nadziei na chmury. Złota godzina barwi rzekę i jej zalesione brzegi. Robi się nastrojowo i nostalgicznie.

 


10.

Przed pochwyceniem wiosła czytam wytartą mapę szlaku Narwi. Wszędzie wokół zakrętasy starorzeczy, pokręcone linie niepozornych dopływów. Gdzieś tutaj wpada Orz, niepozorna struga spod Czerwonego Boru, poligonu nieistniejących już Jednostek Nadwiślańskich Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Z mapy wyczytuję pełne wdzięku meandry i rozwidlenia nurtu anastomozującej Narwi, miniaturowej siostry Konga i Amazonki. Czerwcowa zieleń nad kurczącą się po wiosennym wezbraniu rzeką kojarzy się z dżunglą uwiecznioną w filmowych reportażach z podzwrotnikowych wypraw.

 


Wiosłuję. Równy rytm i jednakowe pociągnięcia wiosłem odpędzają obawy przed nadchodzącą nocą. Kajak kroi zawirowania, burzy warkocze wzniecane niewidocznymi przeszkodami, niesie nad mieliznami podświetlonymi przez zachodzące słońce. Patrzę na czubek dziobu. To sprzyja koncentracji. Nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Tracę orientację. Brak punktów odniesienia. Szosa z Pułtuska do Różana odległą cięciwą wielokilometrowego zakola Narwi, ciągnącego się od Gnojna na wschód a od Grądów Zalewnych na północ. Owo zakole, cud architektury zlodowacenia Wisły, matecznikiem nieobliczalnej rzeki. Nie da się jej ujarzmić. Można co najwyżej dostosować się do niej. Kurpiom nie było lekko z nią współżyć. Nad jej brzegami mogli przetrwać charakterni ludzie. Po latach, odtwarzając wyprawę ze skąpych zapisków, mam wrażenie, iż Natura wybaczyła mi śmiałość i zesłała cudowną bezdeszczową pogodę. Toć nie wiedziałem co czynię, porywając się na Narew i Pisę tylko z wiosłem w rękach.

 


Przytulam się do brzegu pod sosnami na dwadzieścia minut, obróciwszy twarz do czerwonej tarczy słońca nad płaskimi polami, widocznymi między pniami pojedynczych drzew. Słońce już nie grzeje i nie razi. Widzę ludzkie miniatury kręcące się po obejściach. Wieczór gasi krzątaninę. Ktoś rozpala ognisko nad wodą. Dym snuje się nad rzeką, wędruje z prądem popychany delikatnymi muśnięciami z północy. Dźwięki nabierają innego, zamyślonego charakteru. We mnie narasta nostalgia. Chciałbym gdzieś przytulić się do ciepła, odpocząć od mitręgi wiosłowania. Zamiast tego sięgam po kurtkę. Musi zastąpić  ciepło kominka, ogniska, kołdry... Wyjmuję śpiwór z pokrowca i zwinięty wciskam pod rufę za plecy. Naciągnę go na nogi w nocy.

 


11.

Ruszam. Nad wodą fruwają jętki, prowokując ryby do wyskoków. Mewy i rybitwy przelatują wzdłuż rzeki. Kwilą. Skrajem wody pod zaroślami wędrują jakieś zwierzęta. Norki? Wydry? Piżmaki? Są za daleko, bym mógł je rozpoznać. Krzątanina życia zamiera niczym cichnąca muzyka. Krajobraz gaśnie z każdym pociągnięciem wiosła. Zanurzam się w cień, w półmrok. Oglądam z uwagą ciemniejącą powierzchnię wody, szukając ewentualnych przeszkód. Kolory otoczenia ustępują szarościom i czerniom. Księżyc dopiero wzejdzie i wspomoże, rozświetlając Narew, ale to dopiero przed północą.

 

Zatrzymuję się w kępie rzadko rosnących trzcin i pałki wąskolistnej, wypełniającej leniwą odnogę między ufryzowaną przez kępę wikliny wysepką a skarpą, nad krawędzią której czernieje ściana sosen. Zapinam kurtkę, naciągam śpiwór do pasa. Moszczę się na dnie kajaka. Głowa na kapok. Kapelusz z obszernym rondem na twarz. Próbuję zasnąć. Wokół żywego ducha. Cisza jak makiem zasiał. To działa. Odpływam w twardy sen…

Budzę się nagle. Uderzenie adrenaliny przywraca zmysłom ostrość. Tuż przy burcie po stronie wysepki słyszę chrupanie. Szczur wodny. Stoi na mule, podpierając się zawiniętym ogonem, obejmuje łapkami soczystą łodygę i gryząc ją przesuwa w pyszczku. W szarości astronomicznego zachodu widzę jego błyszczące oczka, ruchliwe wąsy badające otoczenie.

- Zdumiewające – myślę.

Szczur kończy łodygę, wchodzi do wody i płynie wzdłuż brzegu, wspomagając się ruchami ogona. Kiedy znika, sprawdzam zegarek. Obudził mnie tuż przed końcem przerwy.

- Zdumiewające – myślę ponownie. – Taki zbieg okoliczności.

Zbieram się więc do drogi. Kapelusz i zwinięty śpiwór za plecy. Kapok pod siedzenie. Wiosło w dłonie. Kurtka rozpięta, żeby nie krępowała ruchów. Wypływam z zarośli i do przodu. W narastającą pomroczność natury.

 


12.

Kajak kiwa się delikatnie na boki w takt zanurzeń wiosła. Chłód już nie dokucza. Rozgrzewam się. Stalowy nurt jaśnieje między zgaszonymi brzegami, ujawnia przeszkody, które trzeba ominąć. Trzymam się środka, porzuciwszy taktykę oszukiwania rzeki. Flauta wspiera wysiłek. Księżyc zaczyna prześwietlać drzewa za plecami. Ciska plamy srebrnego światła przed kajakiem. Staje się przewodnikiem. Jest tak jak oczekiwałem. Czuję się Waregiem zdobywcą. Mam w sobie moc. Zmysły na pełnych obrotach. Samopoczucie komfortowe. Przedwieczorna nostalgia przepędzona. Gwiazdy nade mną. Czystość myśli we mnie… I ten hipnotyzujący rytm wiosłowania, sprawiający, że nie odczuwam zmęczenia.

 

Zatrzymuję się w rozgałęzieniu konarów odchodzących od zatopionego pnia drzewa, którego wykrot nadal tkwi w skarpie z płatami wyrwanej darni. Nad głową czernieje ściana lasu. Krawędź skarpy dzika, niedostępna. Opieram wiosło o konar i nadburcia. Kładę na nim ręce. W ten sposób nie odpłynę, gdy rzeka spróbuje ponieść kajak nieobliczalnym wybrykiem nurtu za plecami.

Z góry słyszę:

- Niech pan uważa na żyłkę.

Kilka metrów przede mną i nade mną dostrzegam sylwetkę mężczyzny. Jego twarz rozjaśnia żar papierosa podczas zaciągania się dymem. Siedzi pod starą wierzbą zasłonięty welonem witek i liści. Tuż za nim płonie niewielkie ognisko, oświetlając subtelnym migotliwym blaskiem namiot i drzewa za plecami.

- Dobrze, że pan ostrzegł – odpowiadam.

- Tak w nocy? Sam? – pyta.

- Płynę do Ostrołęki.

- To jeszcze trochę. Pewnie z dzień – mówi.

- Złapał pan coś? – to ja.

- Suma na grunt ale wczoraj. Dzisiaj żadnego brania, chociaż w dobrym miejscu. Pełno tutaj zagłębień pod brzegiem. Są głazy i pnie czarnego dębu na dnie… - zaczyna snuć długo i zawile rozważania o ulubionej technice wędkowania, przynętach, zanętach, łowiskach…

Jest sam. Moje przypadkowe towarzystwo zachętą do rozmowy. Kiedy odpływam po dwudziestu sakramentalnych minutach (uparcie trzymam się narzuconego sobie rygoru), w jego głosie słyszę żal. Pamiętając o żyłce, daję się znieść nurtowi, potem odbijam na środek rzeki i znów wiosłuję pod prąd. Najpierw powoli, by nie hałasować, a gdy się oddalę, mocniej.

 


Księżyc coraz wyżej. Narew niczym leśna autostrada. Jej powierzchnię znaczą srebrne zawirowania. Wokół cisza. Tylko plusk wiosła. Brzmi osobliwie. Bezchmurne niebo zwiastuje zimno. Dotkliwe. Odczuję je, gdy stanę pod sosnami, wbijając dziób kajaka w piasek pod osuwiskiem skarpy, żeby nie odpłynął. Tym razem zagrzebuję się cały w śpiworze i ogrzewam jego wnętrze oddechem.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz