poniedziałek, 6 maja 2024

Kanałem Augustowskim na Jezioro Mikaszewskie

 


Kanałem Augustowskim na Jezioro Mikaszewskie


 

1.

Zamiast wstępu do nowego wpisu.

Janusz Rymsza z Instytutu Badawczego Dróg i Mostów w opracowaniu „Kanał Augustowski – niezwykła historia budowli hydrotechnicznej z 1. połowy XIX wieku” opublikowanym na łamach Ochrony Zabytków 2023 nr 1, issn 2956-6606, napisał w abstrakcie:

Wprowadzenie przez Królestwo Prus w 1821 roku wysokich ceł za tranzyt polskich towarów przez swoje terytorium, po Wiśle do bałtyckich portów spowodowało powstanie koncepcji budowy śródlądowej drogi wodnej omijającej Prusy. Zadanie wybudowania kanału, nazwanego później Augustowskim, powierzono polskiej armii, natomiast do realizacji został przyjęty projekt techniczny kanału wykonany przez ppłk. Ignacego Prądzyńskiego (1792–1850). Pod jego nadzorem w ciągu niespełna sześciu lat wybudowano kanał – od rozpoczęcia wznoszenia śluz w czerwcu 1825 roku do wstępnego uruchomienia kanału przed wybuchem powstania listopadowego (29 listopada 1830 roku).

Budowę śluz nadzorowali polscy oficerowie, których średnia wieku wyniosła 29 lat. Większość z nich odegrała znaczące role w powstaniu. Z pewnością największa rola przypadła projektantowi i kierującemu budową kanału – Ignacemu Prądzyńskiemu, który w stopniu generała był wodzem naczelnym powstania. Kolejnym ważnym budowniczym był por. Feliks Pancer (1798–1851), który do wznoszenia budowli hydrotechnicznych kanału zastosował wykonane według własnej koncepcji sztuczne spoiwo o lepszych właściwościach niż cement portlandzki opatentowany w 1824 roku w Wielkiej Brytanii.

Budowa kanału miała wpływ na powstanie polskiej cywilnej kadry inżynierskiej oraz wzmocnienie cywilnej kadry inżynierskiej w Europie. Z budową kanału jest związane powstanie pierwszych ośrodków polskiego przemysłu cementowego i bitumicznego oraz zakładanie osad wiejskich, a także powstanie idei turystyki wodnej. Kanał Augustowski jest wyjątkowo cennym obiektem hydrotechnicznym, zachowanym w niepowtarzalnej technicznej, historycznej i krajobrazowej formie, i jako taki wart jest wpisania na listę światowego dziedzictwa UNESCO.”

Tyle tytułem suchego wprowadzenia do cudu polskiej myśli technicznej w sercu Puszczy Augustowskiej. Właśnie zaczęliśmy go przemierzać.

Uderzające to, że Ignacy Prądzyński został inżynierem w wieku 17 lat, nabywając umiejętności w budowie wielkich obiektów inżynierskich: fortecznych, mostowych, hydrotechnicznych, niezależnie od wielkiego talentu do wojaczki. Ludzie wtedy wcześnie dojrzewali.


2.

- Nie śpij tyle, bo cię okradną – Wiesiek buja namiotem.

Koledzy już grzeją kochery, szykują śniadanie. Wygrzebuję się ze śpiwora.

- Coś ty w nocy robił? – to Sylwek.

Nie odpowiadam na zaczepki. Kto się tłumaczy, jest winny. Idę po patyki na ognisko, bo zapas się kurczy. Wracam z naręczem. Kawa już pachnie. Chleb pokrojony na grube pajdy. Mielonka też grubo pocięta. Będzie co popychać nosem.

- Mielucha nieśmiertelna – to Wiesiek. – Podczas spływu z Warszawy do Gdańska na tratwie z beczek po piwie i z palet jedliśmy tylko mielonkę. Myślałem, że ją znienawidzę, a dzisiaj znowu smakuje.

- Boś głodny – mówię.

- Bo ja wiem? Przez rok na nią nie spojrzałem. Apetyt wrócił...

 


Wiesiek miał na myśli wyprawę na tratwie ekipy satyryków ze studenckiego klubu Riwiera Remont, którzy wtedy konkurowali z ekipami Stodoły Politechniki Warszawskiej i Hybryd z Uniwersytetu Warszawskiego – tych Hybryd znanych w pewnym momencie z perkusyjnego występu Richarda Feynmana, który w 1962 roku, wyrwawszy się z sympozjum w Jabłonnie, uczył studentki przez całą noc samby, zapominając o porannym wykładzie z fizyki do wygłoszenia następnego dnia rano.

 





Słońce już wysoko. Polana nagrzana. Murawa wysuszona z porannej rosy. Pakujemy się, znosimy toboły do kajaków. Sprzątamy biwak. Niebawem wygląda tak, jakby nas nie było. Zostawiamy tylko miejsce na ognisko ze śladami zalanych węgli. Kąpiemy się w rzece. Woda rześka. Nurkujemy. Wodorosty i glony tańczą w nurcie nad słonecznym dnem. Ptaki hałasują w szuwarach i w lesie. Sosny, świerki, dębczaki, olchy, brzozy, jesiony, wiązy szumią w powiewach wiatru. Dąb pod polaną imponuje mimo upadku do rzeki. Odczuwam żal, że runął. Kiedy go odwiedzę drugi raz, zastanę nagi szkielet dumnego enta: pomnikowy pień w grubej korze, konary i bezlistne gałęzie. Na grzbiecie pnia u nasady wykrotu zadomowi się ogródek botaniczny z mchu, porostów, zajęczego szczawiu, delikatnej trawy, a pod nim huby i naręcze świeżych żółciaków siarkowych.

 


Odbijamy. Hańcza niesie łagodnie przez las do najbliższego zakrętu. Meandruje. Nawet nie sięgamy po wiosła. Nastrój taki, że tylko patrzeć, rejestrować, zapamiętywać wrażenie nieprzemijającego filmu. Nawet nie rozmawiamy, póki rzeka nie wywiedzie w szerszą dolinę, gdzie kluczy w zawijasach nurtu, kierując kajaki to na zachód, to na południe, to na wschód, to na północ… Jakby nie chciała wypuścić z objęć. Dopiero przed Jałowym Rogiem wpływamy na łąki, pastwiska, między starorzecza w szuwarach. Las odsuwa się od nurtu, ustępując miejsca samotnym siedliskom, mokradłom, gdzie czaple, łabędzie nieme i krzykliwe, nurogęsi, krzyżówki, gągoły, perkozki, łyski… Dolina staje się szersza, panoramy rozleglejsze, niebo zmienia się w kopułę…

 


Z trudem przychodzi żegnać Hańczę… Przedłużamy wędrówkę ile się da, nie wiosłując. Hańcza niczym niekończąca się historia. Tylko od nas zależy, co i jak zapamiętamy z tego obcowania z pojaćwieską Wildniss.

 

 

 

 

3.

Wpływamy w Kanał Augustowski, rezygnując z bocznej wycieczki Szlamicą. Zmiana krajobrazu zaskakująca. Nurt zanika. Brzegi uregulowane i umocnione. Puszcza towarzyszy szlakowi na prawym brzegu. Po lewej łąki, pastwiska, pola, siedliska rozmieszczone bez ładu charakterystycznego dla wiejskiej zabudowy. Żeby je zobaczyć, trzeba się wychylić nad obwałowanie kanału. Wiosłujemy do śluzy Tartak, wybudowanej w latach 1837-1838 pod kierownictwem cywila, inżyniera Jakuba Szeffera, późniejszego budowniczego kolei warszawsko-wiedeńskiej, który przed powstaniem listopadowym nie uczestniczył w budowie kanału.

 




Po lenistwie spływu Hańczą możemy rozładować energię, pokonując zakręty, mijając puste obozowisko harcerskie na Bindudze. Na rozlewisku przed śluzą widzimy otwierające się wrota. Ze śluzy wypływa holownik. Ciśniemy na wiosła, by zdążyć na śluzowanie. Z kabiny sternika wyskakuje załogant i gestykuluje. Podpływamy bliżej.

- Nie płyńcie dalej! To strefa nadgraniczna! – krzyczy.

- Szlag by to trafił! – mruczę pod nosem.

Zawracamy…

Dopiero po rozpadzie Związku Radzieckiego otwiera się możliwość wycieczek aż do Niemna. Nawet ciepły człowiek, jak to określił jeden z senatorów PiS, białoruski dyktator, do czasu sfałszowanych wyborów nie robił wstrętu kajakarzom.

W latach siedemdziesiątych pogranicznicy z „braterskiego” Związku Radzieckiego gotowi byli zatrudniać na kilka miesięcy do wyrębu lasów turystów przypadkowo przekraczających granicę, nie śpiesząc się z wyjaśnianiem, kto zacz i dlaczego wkroczył na terytorium „zaprzyjaźnionego na wieki wieków amen” sąsiada.

Świat demokratury ludowej to dzisiaj świat niewyobrażalny. Lektura „Roku 1984” Orwella, pozwala jedynie mgliście i w zarysach wyobrazić sobie życie w rygorach obozu socjalistycznego w najweselszym polskim baraku.

Obracamy kajak na zachód. Wieje bryzą ze wschodu. Płyniemy dziełem Ignacego Prądzyńskiego i jego 15 oficerów oddelegowanych przez władze Królestwa Polskiego do budowy nowej drogi wodnej omijającej Wisłę zablokowaną cłami przez króla Prus. Wydatnej pomocy przy budowie udzielał hrabia Karol Brzostowski, który uruchomił zasoby Republiki Sztabińskiej nad Biebrzą do wspierania tej niezwykłej inwestycji hydrotechnicznej wykwalifikowanymi pracownikami i dostawami materiałów budowlanych, w tym nowatorskiej zaprawy do spajania cegieł i kamieni, prekursora cementu portlandzkiego, i żelaznych elementów wyposażenia śluz z huty sztabińskiej.



4.

Przed nami wrota jednokomorowej śluzy Sosnówek wybudowanej w 1825 roku pod kierownictwem porucznika Konstantego Jodko. Miał wówczas 28 lat. W czasie powstania listopadowego został awansowany do stopnia podpułkownika. Po upadku powstania jako inżynier cywilny zajmował się regulacją Wisły. W 1861 roku został Naczelnym Inżynierem Warszawy.

Dopływamy do brzegu. Szukamy obsługi w drewnianej chacie, nakrytej stromym dachem z gontu, który nabrał patyny srebrzystej szarości. Ów obraz przenosi nas w XIX wiek.

Nikogo nie widać. Pewnie śluzowy się nie spodziewał kajaków na początku czerwca. Dźwigamy więc nasze krypy na wał, przenosimy ścieżką wzdłuż drewnianego płotu za śluzę, wodujemy w kępie niezapominajek. Urabiamy się po łokcie. Kajaki ciężkie, bagaże też. Uszarpani, zdyszani, pocieszamy się, że zaoszczędziliśmy na flaszkę. 

Faktycznie kupiliśmy pół litra wyborowej w pierwszym napotkanym geesie, ale kiedy przyszło co do czego, płynęła z nami aż nad Rospudę. Tam po całym dniu wędrowania w mżawce, kiedy rozbiliśmy się obozem na amfiteatralnej polanie wyniesionej skarpą ponad kamienne bystrze za Dowspudą, otworzyliśmy butelkę podczas kolacji, rozlaliśmy pożądany płyn do kubków, wznieśliśmy toast na rozgrzewkę, łyknęliśmy i… wódka wydała się po prostu wstrętna. Patrzyliśmy na siebie zaskoczeni. W końcu Sylwek powiedział:

- Nie dam rady wypić. Nie wchodzi.

Wiesiek, niewiele myśląc, wylał za kołnierz.

- Za tych co na morzu – powiedziałem, rozchlapując zawartość kubka na trawę.

Po tygodniu pływania na łonie natury odrzuciło nas od wyborowej, chociaż wcześniej nieraz dawaliśmy się sponiewierać gorzałce na studenckich imprezach w Bratniaku.



Płyniemy do śluzy Mikaszówka wybudowanej w 1825 roku pod kierownictwem porucznika Wojciecha Korczakowskiego. Miał wówczas 29 lat. W powstaniu listopadowym w stopniu kapitana kierował obroną Warszawy od szańca na Powązkach do Wisły. Po upadku powstania został dymisjonowany i podjął pracę jako inżynier cywilny w Zarządzie Komunikacji Lądowych i Wodnych. Kierował budową dwóch śluz: Sosnowo i Borki, jednocześnie zarządzając spółką wytwarzającą asfalt naturalny na potrzeby budowy kanału. Po 1839 roku został starszym inżynierem kanału.

 


Jest już późne popołudnie. Nadciągają chmury. Po kilku zakrętach wiosłujemy prostym odcinkiem do drewnianych wrót w oddali. Flauta sprzyja wysiłkowi. Kajaki rozpruwają ciemne lustro, wzniecają fale. Dopływamy. Śluzowy, widząc nas z daleka, zawczasu otwiera skrzydło dębowych wrót, napierając ciałem na dyszel. Drugiego skrzydła nie rusza. Nam to wystarcza. Wpływamy do komory. Po zamknięciu skrzydła śluzowy idzie do drugich wrót, otwiera zastawki za pomocą ręcznie kręconej śruby. Woda się wlewa z hukiem, podnosząc nas prawie o trzy metry. Po wyrównaniu poziomu z poziomem Jeziora Mikaszewskiego śluzowy otwiera drugie wrota, kasuje nas za przeprawę. Wypływamy spod mostu usatysfakcjonowani. Przenoska w Sosnówku wybiła nam z głów wysiłek oszczędzania na śluzowaniu.



5.                

Płyniemy krętym odcinkiem kanału do zarośniętego rozlewiska. Rozszerza się stopniowo niczym nadmuchiwany balon, odpychając olchy zasłaniające masywne ściany sosnowej i świerkowej puszczy. Potem otwiera się cieśnina na Jezioro Mikaszewskie. Wiosłujemy wzdłuż palisady umacniającej prawy podniesiony brzeg, obok pojedynczych pali odbojowych. 


 

Na jeziorze kierujemy się w prawo. Wpychamy kajaki na piaszczystą mieliznę w przerwie między bujnymi szuwarami. Wyciągamy je na kameralną nachyloną ku wodzie polanę pokrytą trawą i wysuszonym igliwiem. Organizujemy biwak, rozstawiając namioty pod stuletnimi sosnami. Koledzy idą na poziomki, wspinając się po stoku moreny w głębi lasu.

Rozgrzebuję ściółkę do samego piasku pod spodem, zbieram patyki na ognisko, rozpalam i grzeję wodę w kocherze zawieszonym nad żarem. Przyglądam się sosnom. Nie są podobne do sosen taborskich, które swoją urodą zafrapowały samego Napoleona podczas kampanii pruskiej w 1807 roku. Nie są tez podobne do sosen napiwodzko-ramuckich i jańsborskich (piskich) nad Krutynią. Ich kora mniej popękana, jaśniejsza, sprawiająca, że wnętrze Puszczy Augustowskiej słoneczniejsze niż na przykład wnętrze Puszczy Napiwodzko-Ramuckiej. 


Patrzę na jezioro i zastanawiam się, skąd Melchior Wańkowicz czerpał przekonanie, że Mikaszewskie jest podobne do Uplika w Zgonie na szlaku Krutyni. Nie dostrzegam żadnych paraleli.

Otwieram puszkę z duszoną wołowiną, kroję pajdę chleba, zalewam wrzątkiem kawę zbożową, moją ulubioną Inkę. Zajadam, nie czekając na kolegów, którzy wracają umorusani dopiero wtedy, gdy przestają widzieć poziomki w leśnym półmroku. Ze wschodu nadciągają chmury. Niosą deszcz. Jezioro pokrywa się rozchodzącymi i wzajemnie przenikającymi okręgami drobnych fal. Ognisko syczy. Krople plamią żar rozpalonych patyków…

Chowamy się do namiotów. Nie zasuwam wejścia. Patrzę spod dachu i znad śpiwora przez dogasające ognisko na ciemniejący puszczański krajobraz, zanim zmorzy sen…

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz