sobota, 25 maja 2024

Rospuda

 


1.

Rano decydujemy się nie płynąć Nettą. Zawracamy do Augustowa, by załatwić transport do Filipowa na Rospudę. Wyładowujemy kajaki przy moście nad rzeczką. Jej szerokość ciut większa od długości wiosła. Płyniemy szeregiem, trzymając odstępy, by nie wpadać na siebie, gdy pierwszy kajak utknie na przeszkodzie. Nurt płytki, wartki, ujęty w gorset palików z wikliny utrzymujących brzegi w ryzach. Rzuca kajakami to na kamienie, to na gałęzie w korycie, to na brzeg. Dziób wyrywa brunatne kępy gliniastej gleby. Szarpiemy się z Rospudą pod chmurami. Póki jednak woda przejrzysta, czerpiemy z tego przyjemność…

 


W Rospudę wbito rurę. Z jej gardzieli spływają gluty ścieków śmierdzących serwatką i odorem kanalizacji… Jakbyśmy oberwali pięścią w twarz… Przeżywamy katusze, ciągnąc kajaki w fetorze groteskowej śmierci. Rospuda umarła. To zasługa mleczarni w Filipowie. Jeśli płyniemy, to siedząc okrakiem na rufie, jeśli brodzimy w zatrutej rzece, to podpierając się wiosłami, by nie upaść i nie poranić się. Przed każdym krokiem macamy niewidoczne dno. Przenosimy kajaki przez kamienne progi, kręcimy się w ciasnych meandrach. Nie widzimy krajobrazu. Obrzydzenie rzeczką tłumi wszelką wrażliwość. Po godzinie albo i dłużej rzeczka zwalnia. Pozwala płynąć. Nadal siedzimy na rufach gotowi ponownie wejść do smródki. Wtedy nikt nie uwzględniał kosztów niszczenia środowiska traktowanego jak szambo, które samo się oczyści. Rospuda należała do rzek krainy pstrąga i lipienia. W latach siedemdziesiątych filipowska mleczarnia skutecznie wyeliminowała rzekę z listy czegokolwiek.

Po trwającej ponad dwugodzinnej gehennie wypływamy na Jezioro Długie Filipowskie. Całe pokryte kożuchem fermentujących ścieków przerośniętych glonami, zaduszonymi wodorostami i koloniami brunatnych bakterii. Wiosłujemy przez oblepione szlamem szuwary. Rozległe trzcinowiska zatrzymują zasilane ściekami błoto. Za nimi uwolniona woda. W pobliżu pływa para łabędzi. Nie śnieżnych. Brunatnych. Jakimś cudem uwielbiających ten syf. Wszystko to w półmroku późnego popołudnia, który wzmaga ponury nastrój. Przepływamy przez jezioro, omijając placki śmierdzących kożuchów. W jego drugim końcu woda niesie mniej szlamu. Możemy przenieść nogi do wnętrza kajaka, nadal siedząc na rufie. To ułatwia wiosłowanie. Czujemy się jednak zbrukani.

2.

Wpływamy znowu na rzeczkę. Meandruje w kameralnej dolinie między stromymi stokami zasłoniętymi po części zagajnikami olch, klonów, wierzb, wikliny… Kajaki trzeszczą w bystrzach, trąc o ledwo widoczne głazy i kamienie. Pracujemy wiosłami w ciasnych zakrętach, często kontrując, by obrócić kajak, zanim dziób wyrwie z brzegu kawał kwaśnej gleby. Na wysokości Szafranek przepływamy pod mostem drogowym. Szamoczemy się w zaroślach porastających koryto. Rospuda z trudem odzyskuje przejrzystość. Krajobraz pociemniał. Niebo pociemniało. Od wschodu i północy nadciągają zwaliste chmury podświetlone złowieszczo przez zachodzące słońce. Podobne wrażenie wywarły lata świetlne później pierwsze sceny ze statkiem obcych w koszmarnej chmurze w „Dniu Niepodległości”. Za krawędzią doliny niebo rozjaśniają błyskawice. Niewidoczne z kajaków. Płyniemy pełni obaw wśród bunkrów wbitych w zbocza i szczyty wzgórz. Tutaj jesienią 1944 roku trwały ciężkie walki poprzedzające zdobycie Prus Wschodnich. Wehrmacht kładł pokotem tysiące czerwonoarmistów z karnych kompanii popychanych nonsensownymi rozkazami.

 


Płyniemy szpalerem tataraku. Rozświetlona łuną w rozerwanych chmurach wstęga Rospudy niesie do jeziora Garbaś. Przed nami kaczka w panice. Uderzając skrzydłami o wodę usiłuje odwrócić uwagę od czeredki piskląt, które próbują ukryć się pod korzeniami wystającymi z brzegu i pod łodygami rzadkiego sitowia. Jakżeż udajemy, że ich nie widać, gdy omijamy pisklęta, przycisnąwszy się do skraju koryta. Krzyżówka coraz bardziej „ranna”. Poświęca siebie, wkładając w mistyfikację cały kunszt instynktownego aktorstwa. W końcu wzlatuje nad zarośla, zatacza krąg nad polem obok i ląduje z tyłu. Słyszymy nawołujące kwakanie i radosne piski…

 



Przed nami most z bystrzem pod przęsłem. Potem kwitnące kosaćce. Żółte i fioletowe. Rosną w ujściu. Wypływamy z ulgą na ciemne lustro Garbasia. Toń przejrzysta. Pozwala powoli zapomnieć o gehennie pod Filipowem. Przepływamy na drugą stronę, gdzie widoczna łagodnie uniesiona polana pod zalesionym sosnami i świerkami stokiem doliny. Pierwsza myśl – kąpiel. Zanurzamy się w przejrzystej wodzie, zmywamy brud a z nim obrzydzenie towarzyszące przez całe popołudnie. Pluskamy się nad kamienistym i żwirowym dnem. Nic że na wschodzie wiszą welony deszczu. Nic że burza pomrukuje, że chmury za jeziorem rozbłyskują błyskawicami przeszywającymi ich rozpalone zachodzącym słońcem wnętrzności (żadna z błyskawic nie sięga ziemi). Dopiero po kąpieli urządzamy biwak na murawie, rozpalamy ognisko, grzejemy wodę w kocherach. Oglądamy rynnowe jezioro widoczne na całej swojej długości. Brak tutaj zatok. Garbaś wypełnia głęboką dolinę, w której liczone od jego dna deniwelacje dochodzą do 80 metrów.


3.

Po niespokojnej nocy odpływamy z Garbasia. Granatowa toń, świadcząca o głębokości jeziora, blednie w miarę podpływania do wejścia na kolejny odcinek Rospudy. Jesteśmy w wąwozie, pod olchami zwieszonymi nad wąskim nurtem. To przełom ze spadkiem 3,5% na odcinku pół kilometra do Jeziora Głębokiego. Przeprawiamy się przez kamienną mieliznę. Prąd wody przyspiesza, ciska w ciasne zakola, gdzie nawet kontry nie pomagają. Nisko zawieszone gałęzie smagają po rękach. Chronimy twarze przed uderzeniami. Na przemian schodzimy z kajakami na smyczach, to znów płyniemy. Wszystko to na przestrzeni kilkuset metrów. Wypluci przez rzeczkę suniemy przez wyciszone leśne jezioro. Na środku niczym w zamkniętej komnacie. Woda przejrzysta. Przed nami łąki i pola, samotne zagrody za drzewami. Krajobraz kameralny. Słońce zagląda na chwilę i znika za chmurami. Drzewa szumią w powiewach wiatru. Nie możemy wyzwolić się z wszechobecnej szarości.

 


Zmierzamy ku łąkom ukrywającym wypływ rzeczki. Znajdujemy na końcu zatoczki w kępie szuwarów. Znowu dajemy sobą pomiatać. Spycha nas w głazy, kamieniste bystrza, w plątaninę gałęzi olch i wiklin wystających z brzegów. Uchylamy się przed kokonami os w rozwidleniach gałązek. Zeskakujemy z progów w pianie wzburzonej wody. Nie ma czasu i sposobności, by przyjrzeć się nachylonym polom i łąkom pełnych ziół i soczystej trawy. Wokół wąwóz, nad nim dolina o wyniosłych stokach. Po lewej ukryte jezioro Siekierowo z przejrzystą tonią. Po prawej spomiędzy drzew wyłaniają się bunkry bakałarzewskiego rejonu umocnionego, na którym wykrwawiały się sowieckie karne kompanie w atakach na wschodnio-pruską redutę Wehrmachtu. Kolejne kaprysy Rospudy złoszczą. Podczas przepraw przez kamienne rafy i przewrócone drzewa spieniona woda spłukuje tę złość z twarzy, dając do zrozumienia, że nie złagodzi swojego charakteru.

 



Rospuda hamuje przed bakałarzewskim młynem. Jesteśmy na rozlewisku niewielkiego spiętrzenia. Młyn wypełnia pół szerokości wąwozu. Przenosimy kajaki lewym brzegiem. Znosimy stromą ścieżką pod jaz obok wodospadu wzniecającego obfitą pianę. Idziemy do pobliskiego sklepu po prowiant. Bakałarzewskie domy smutne pod mżawką. Konie ciągną puste furmanki brukowanymi uliczkami pamiętającymi czasy renesansowej świetności. W sklepiku za ladą zabawny sprzedawca. Zaciera ręce niczym dziewiętnastowieczny żydowski subiekt.

- Turystów – zagaja – to ja na kilometr poznaję.

Zachwala towar na starych wytartych do blasku drewnianych półkach. Zalewa potokiem słów. Kupujemy to co potrzebne i nadające się do spożycia w warunkach biwaku: chleb, konserwy z nieśmiertelnym paprykarzem szczecińskim, obok mielonki, hitem kajakarzy i żeglarzy. Nie dajemy się skusić, ku jego zmartwieniu, alkoholem i napojami pełnymi cukru. Coca-cola jeszcze tutaj nie dotarła i nie wyparła oranżady w kultowych szklanych butelkach zamykanych na porcelanowy korek z gumową uszczelką, umocowany na drucianym pałąku. Tę oranżadę wypijamy w sklepie. Zwinąwszy się z przenoski, wypływamy na jezioro Sumowo, usytuowane południkowo, rynnowe, w gorsecie wysokich stoków wąskiej doliny zarośniętych sosnowo-świerkowym lasem. Płyniemy wzdłuż brzegów z dogodnymi polanami na biwak. Czujemy się jak na rzece o łagodnych zakolach i niewyczuwalnym nurcie. Kierując się szmerem spływającego spod stoku strumyka, dopływamy do źródła krystalicznej wody. Napełniamy puste butelki. Nieopodal miejsce na biwak. Tutaj spróbujemy coś upichcić przed dalszą drogą.

4.

Pogoda deprymująca. Rospuda pod powałą chmur. Wiatr niesie wilgoć. Spływamy wąskim korytarzem z wikliny i olch. Szarość gasi kolory. Mijamy olsy i brzozowe, osikowe i wierzbowe łęgi. W nurcie i na brzegach głazy. Pod mostem bystrze. Sprowadzamy kajaki na sznurkach, depcząc otoczaki. Poniżej rzeczka łagodnieje. Meandruje. Pozwala spływać, chociaż trzemy kilem i dnem o mielizny. Rozpychamy grążele, rzadkie trzciny. Przeciskamy się wąskimi korytarzami między brzegiem a trzcinami zarastającymi środek rzecznego koryta. Przemierzamy malowniczą dolinę z nachylonymi ku rzece polami i łąkami. W końcu nurt wynosi nas na kameralne jeziorko, nie wiedzieć czemu nazwane Okrągłym. Wpływamy na dywan rdestnic pokrytych śniegiem drobnych kwiatków. Jeziorko zewsząd otacza łęg. Kształtem przypomina pogrubioną literę W. W południowy brzeg wciśnięte dwie zatoczki o podmokłych i zarośniętych brzegach.

 


Wiesiek usiłuje szukać wejścia na rzekę w ślepej zatoczce. Czekamy na niego, póki nie wróci z bezcelowych poszukiwań. Intuicja podpowiada mi, że trzeba wzdłuż zachodniego brzegu, w kierunku obniżenia w linii wzgórz.

Dopływamy do kładki przerzuconej nad Rospudą. Na kładce czernieje jakaś postać. W bereciku z antenką przykrywającym siwiznę polepionych brudem włosów. Wygraża zaciśniętą pięścią.

- Szykuje się awantura – mówię do Sylwka.

- Też to czuję – odpowiada flegmatycznie.

Mężczyzna klnie drewnianym głosem. Podskakuje. Wypluwa słowa ze śliną spomiędzy poczerniałych zębów i spod wąsów żółtych od machorki. Przekleństwa brzmią archaicznie. Człowiek przypomina przerośniętą marionetkę. Jego ruchy, nienaturalnie sztywne i gwałtowne, przywodzą na myśl pląsawicę Huntingtona. Ze zdumieniem obserwujemy pozbawioną sensu mieszaninę komizmu, strachu, śmiechu, wściekłości. Podpływamy pod gradobicie „piekielnych złodziei”, „bezdusznych krwiopijców”, „diabłów wcielonych”, „złodziejskich pomiotów”…

- Pamiętam ciebie łobuzie, jak rybę kradłeś z sieci! – dziadek toczy pianę z ust.

Zewsząd zbiegają się dzieciaki i podrostki. Mają ubaw.

- Oddaj ryby wszeteczna kanalio, wsiejaku, bylejaku, ryby oddawaj!...

- No chodź, dziadygo! – Wiesiek huczy basem, nastawia wiosło. – Tak ci mordę skuję, sieroto jaćwieska, że żaden dentysta nie pomoże!...

Stary nagle gaśnie, ucieka z kładki na brzeg. Dopiero z oddali zaczyna na nowo.

Spoza kładki wychyla się wędkarz.

- Nie przejmujta się. Ma coś z głową. Wszyscy mówią, że on felerny - śmiejąc się, pokazuje gestem kółko na czole.

Przepływamy pod kładką. Wymieniamy z wędkarzem grzeczności. Zostawiamy zawiedzioną młodocianą gawiedź, która szykowała się na widowisko. Trwało za krótko.




5.

Mży, kiedy wpływamy na przypominające rozlaną rzekę jezioro Bolesty. Chmury płyną nisko nad sosnami i świerkami, które rosną na stokach doliny; nad olchami, dębami i brzozami pochylonymi nad wodą i pasmami szuwarów zasłaniających podniesione brzegi. 

 

 


 

Wiatr ucichł. Kajaki tną stalową powierzchnię. Zostawiamy za sobą spienione kilwatery. Fale odbiegają do brzegów i gasną w zaroślach. Płyniemy tyralierą. Nikt się nie wyrywa. Wysiłek sprawia, że pochmurny dzień nie taki depresyjny. W pewnej chwili jezioro przypomina Narew gdzieś między Różanem a Ostrołęką, którą popłynąłem samotnie rok wcześniej do Pisza. To samo leśne otoczenie, te same stromości brzegów i stoków doliny… Bolesty ciągną się przez prawie sześć kilometrów. Ustępujący las odsłania pola i łąki pochylone ku wodzie, zadrzewione i zakrzaczone wąwozy, parowy, jary. Spod niektórych sączą się helokrenowe wysięki. Płyniemy przez łagodne zakręty i zapachy tataraku, czarnego bzu, ziół…, aż do lejkowatego zwieńczenia jeziora, które łagodnie wprowadza w rzeczkę. Ciemna toń rozbłyskuje łuskami ryb uciekających w sitowia i między skrzypy. Dno przykryte szczątkami muszelek. Dolina ścieśnia się w wąwóz. Nurt niesie przez kolejny przełom pod sklepieniem z drzew, wikliny i kwitnącego czarnego bzu. Kajaki chroboczą na kamieniach, póki nie napotkamy starego młyna i przenoski.

 


Wiosłujemy przez meandry w ciasnej dolinie. Spomiędzy drzew widać siedliska, prostokąty pól. Gdzieniegdzie ujawniają się panujące nad doliną bunkry z otworami strzelniczymi w stronę rzeki. Stanowiły elementy rejonu umocnionego w Raczkach. Spoza wschodniego grzbietu doliny dobiega dźwięk syreny lokomotywy a potem stukot wagonów na połączeniach torów. Jedno z obszernych zakoli wyprowadza pod nasyp torów kolejowych; kolejne prowadzi pod most kolejowy spinający strome zbocza nad rzeką. Wierzby nad wodą i gęste tataraki, kosaćce, trzciny przesłaniają przęsło zwrócone łukiem w dół, w mroczny prześwit rzeki. Dopiero między przyczółkami dostrzegamy pale z wystającymi z rozpadającego się drewna hakami i gwoździami, a w nich przejście na szerokość kajaka i zeskok spiętrzonego nurtu. Pierwszy płynie Wiesiek. Za nim Sylwek. Kajaki trą burtami o rozpadające się kłody i wystające haki. Kiedy spływam za nimi, zeskakując z progu (dziób wpada pod wodę i zaraz się wynurza), zdaję sobie sprawę z ryzyka. Nie chcieliśmy przenosić namokniętych kryp i bagaży po kamienistej ścieżce w chaszczach, na której groziły kontuzje. Ów zeskok obiecywał to samo. Skończyło się na strachu.

 


Wędrujemy w sąsiedztwie Raczek po prawej, zawdzięczających swoją prowincjonalną miasteczkowość przywilejom handlowym nadanym przez Jana III Sobieskiego, prawom miejskim przyznanym przez Augusta III Mocnego, klasycystycznemu układowi urbanistycznemu zaprojektowanemu pospołu przez Piotra Aignera i Henryka Marconiego, ściągniętych przez Ludwika Michała Paca, który chciał uczynić z Raczek centrum ekonomiczne swoich posiadłości. Wyrazem rozkwitu tych okolic stał się pałac w Dowspudzie. 


 

Rospuda cichnie. W jej nurcie bogactwo tańczących wodorostów. Rzeka staje się szersza. Mniej się swarzy. Przepływamy nad wyłożonymi brukiem brodami. Za mostem drogowym do Olecka i Suwałk łęg zasłania miejskie zabudowania. Wokół wybucha czerwcowa dżungla. Za obszernym zakolem łąki pokrywają się mierzwą łopianów. Ich liście służą za parasole przed ulewą przyniesioną rąbkiem czarnej chmury, która wyłoniła się znad Dowspudy. Zahacza nas zaledwie na minutę, lecz mokniemy do suchej nitki, zanim wytniemy parasole dla siebie. Przykrywamy w pierwszym odruchu kajaki. Idąc ścieżką do portalu wejściowego, jedynego świadectwa świetności Paców, niesiemy owe liście nad głowami, chroniąc się przed skapującą z drzew wilgocią. Na jednej z wież oglądamy gniazdo bocianie a na nim parę bocianów nad podrośniętymi pisklętami. Bociany rozłożyły skrzydła nad potomstwem dla ochrony przed deszczem. Wiadukty drogi ekspresowej nad Rospudą powstaną prawie czterdzieści lat później po masowych protestach ekologów w obronie dolnego biegu Rospudy przed  zakusami inwestycyjnymi Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad.


6.

Spływamy ciasną doliną skroś mrocznego lasu, który przypada do brzegów, to znów ustępuje przed murawą soczystych łąk. Rospuda znowu przyspiesza i szumi na kamieniach pokrywających całą szerokość nurtu. Miota się w dolinie, przypadając to do lewego to do prawego leśnego stoku. Powietrze po ulewie gęstnieje mgłą. Wilgoć wszechobecna. Nie wiosłujemy jednak. Powalone drzewa i bystrza zmuszają do zwalniania biegu, kontrowania. Ręce pełne roboty. Kajaki chroboczą. Rzeka pluska, swarzy się na przeszkodach. Czasem wychodzimy z kajaków, by je sprowadzać przez mielizny z rwącym prądem. Za mostem drogowym jest jeszcze ciekawiej. Puszcza na dobre rozgościła się na wyniosłych brzegach. Brodzimy w wodorostach przykrywających kamieniste dno lub spływamy ostrożnie wzdłuż nieprzystępnych brzegów zarośniętych mierzwą poszycia i podszytu w otoczeniu starych świerków, olch, sosen na klifach. Szukamy miejsca na obozowisko. Wędrujemy pod dachem ociekającym wodą. Pochylamy się pod gałęziami olch, grabów, leszczyn, świerków. A jednak odczuwamy zmianę nastroju, wiosłami rozgarniając pulsujące wodorosty, odpychając się od wystających głazów i spłukanych pni. Rospuda strząsa z siebie nostalgię, śpieszy się pod kładkami, jedynymi śladami ludzkiej obecności. Wracamy do puszczy.

 


Ściemnia się. Szukamy miejsca na nocleg. Wypatrujemy dogodnych miejsc. W końcu kajaki narzucają obozowisko, zazgrzytawszy na kamienistym dnie. Kiedy stanęły jak wryte, wychodzimy z nich nieopodal kępy olch na wysepce. Wyciągamy je na polanę niezapominajek, przeciągamy na murawę pod ścieżkę na amfiteatralną półkę. Wyładowujemy klamoty pod sosnami i pod stromizną stoku dźwigającego stare drzewa zarośnięte od dołu paprociami, jałowcami, siewkami świerków... Jesteśmy nieopodal Świętego Miejsca. Z dala od ludzi. Wiatr cichnie, ustępuje flaucie. Zamglone powietrze łagodzi kontury krajobrazu. Chmury ustępują, odsłaniając niebo. Woda przestaje kapać z gałęzi. Ogarnia nas ciepły nostalgiczny nastrój.

 


Rozbiwszy namioty, rozpalamy ognisko z naręczy patyków wyniesionych z lasu. Grzejemy się w świetle płomieni i żaru. Ktoś z nas proponuje otwarcie butelki wódki. Rozlewamy do kubków, wznosimy toast, pijemy i… patrzymy na siebie zaskoczeni. Wódka wydaje się wstrętna. W końcu Sylwek mówi:

- Nie dam rady wypić. Nie wchodzi.

Wiesiek, niewiele myśląc, wylewa za kołnierz.

- Za tych co na morzu – mówię i rozchlapuję zawartość kubka na trawę…

Po tygodniu pływania zapach wyborowej odstręcza. Nie rozgrzejemy się nią.


7.

W nocy ulewa. O świcie krople z drzew bębnią na płachcie tropiku. Chmury potykają się o wierzchołki świerków. Mgła tańczy nad Rospudą. Ptaki się jednak nie przejmują. Śpiewają. Z doliny dobiega krzyk trzciniaków i szycie świerszczaków. W lesie nadają wilgi i kosy. Drzewa tłumią pokrzykiwanie dzięciołów. Polana rozedrgana. Pełna czerwcowej witalności. Rzeka w dole szumi i kipi w kamieniach. Niezapominajki niebieszczą się nad wodą. Tylko drzewa stoickie. Żadnego wiatru. Rozpalam ognisko. Nabieram wody z rzeki do kochera. Gotuję na kawę i herbatę. Robi się ruch. Koledzy gramolą się z namiotów zaspani…

Podchodzi do nas stary mężczyzna o poradlonej twarzy. Uchyla czapkę, odsłaniając czoło kontrastujące z opalenizną niżej, trze jasny zarost dłonią wielką jak bochen, uśmiecha się, pyta:

- A gdzie wasze dzieuszki?

- Nie płyną z nami.

- Jakże to tak? Kiedy na Boże Ciało płynęły studenty, to wieczorem strach było chodzić po lesie, żeby co nie nadepnąć.

- My na wyprawie, kobiety by przeszkadzały…

- Aha – szukał słuchaczy.

Poczęstowaliśmy go kawą. Przysiadł się do ogniska. Opowiadał o służbie w legionach i pułku ułanów Krechowieckich. O walkach w szeregach Suwalskiej Brygady Kawalerii, o sowieckim najeździe we wrześniu 1939 roku, o swoich powojennych perypetiach… 

 

Nie przyszło mi do głowy chociażby skrótowo spisać tych wspomnień… W latach siedemdziesiątych władza już tak bardzo nie cenzurowała „niewłaściwej” historii „niewłaściwych” obrońców II Rzeczypospolitej… Historia tego człowieka bezpowrotnie przepadła. Nie czułem wtedy wagi słów księdza Twardowskiego z 1971 roku. Trawestując jego poetyckie spostrzeżenie, powinienem był uważniej słuchać, bo ludzie tak szybko odchodzą i zabierają ze sobą nieopowiedziane historie…

 


8.

Spływamy pod okapem brzóz, jesionów, lip, olch…, w obramowaniu z niezapominajek, paproci, czap mchu na kłodach pod brzegami. Rospuda ciska nami w gardzielach, gdzie robimy wiosłem, by nie wpaść na obnażone głazy. Uchylamy się przed zwieszonymi gałęziami. Słońca coraz więcej. Chmury pękają, odsłaniając niebo. Wraca klimat wędrówki po Wigrach i Hańczy. Las jaśnieje. Krajobraz jaśnieje. Ciasna dolina o wyniosłych stokach i podmywanych klifach czaruje. To już nie wschodnie rubieże garbatych Mazur w górze rzeki. Przestajemy się śpieszyć, bo nie ma do czego. Wiosłujemy tylko tyle, by utrzymać kajaki w ryzach.

Przed nami zwalony wiąz. W ciasnym wąwozie przełomu nie ma miejsca na przenoskę. Podpływam bokiem do pnia. Kładę wiosło na burtach i pniu. Opierając się na nim, siadam okrakiem na szorstkiej korze. Przesuwam kajak, chwytam rufę, podnoszę na pobrużdżony grzbiet pnia, przesuwam kadłub przed sobą, łapię pałąk na dziobie, ustawiam krypę bokiem, używając siły i siły woli. Kładę wiosło w poprzek burt i opieram na pniu. Teraz pewny swego wsiadam do środka.

Wiesiek patrzy spod brzegu, trzymając się krzaka, by go nie zniosło, póki się nie przeprawię.

- Kto cię tego nauczył? – pyta z uznaniem.

- Teraz wymyśliłem – śmieję się.

Drugi próbuje Sylwek. Woli zejść do wody. Moja ekwilibrystka go nie przekonuje. Zanurzony po pas przeciąga kajak na drugą stronę.

Po nim Wiesiek. Też nie ryzykuje…

 


Spływamy. Nurt spycha mnie pod świerczek. Drzewko strząsa na mnie poranną wilgoć. Śmieję się. Myślę:

- Panie Wańkowicz! Porównywać Krutynię z Hańczą, z Suchą Rzeczką? Rospuda ponad niefortunne przeoczenia…

 


9.

Przełom się kończy. Rospuda rozlewa się w szerokiej dolinie. Wiedzie przez rozległe torfowiska, oczerety, mokradła. Puszcza odstępuje od nurtu, otwiera krajobraz. Toń ciemnieje od barwy dna. Otwiera głębokie komnaty przeszywane promieniami słońca. Pod kajakiem niekończące się akwarium. W trzcinach nadają trzciniaki. W oddali słychać trex trex derkaczy i pokrzykiwanie dudków. Z olsów nadają czarne dzięcioły. W mierzwie słychać klangor żurawi. Płoszymy siwe czaple. Nad nami krążą błotniaki i rybołowy… Jakbyśmy zanurzyli się w dżungli… Ni krzty cienia. Słońce opala coraz silniej. Wdychamy aromat torfu i kwaśnej ziemi…

 


Rozdzielamy się. Każdy płynie w swoim tempie. Znikamy w meandrach i ślepych odnogach bez nurtu. Płoszę krzyżówki, które rwą się do lotu spomiędzy kęp turzycy, okrążają uschniętą wierzbę, lądują za plecami. Wierzba tkwi gdzieś w mokradle. To płynę do niej, to się oddalam. Meandry zdają się nie mieć końca. Kiedy dopływam do niej, bodaj za szóstym zakrętem nurtu, trzyma się korzeniami czarnego dna. Z jej pooranego wysuszonego pnia wyrastają nowe pędy…

Nieopodal odkrywam polanę w cieniu starych sosen. Zatrzymuję się na chwilę. Zbieram poziomki. Kolegów nie słyszę. Są gdzieś przede mną. Skrajem brzegu truchta piżmak. Czując mnie, przystaje, patrzy w oczy. Na brązowym pyszczku i w czarnych paciorkach oczu pojawia się grymas. Ni to uśmiech, ni to niepokój. Wskakuje do wody, wspina się na kajak, ześlizguje w trzciny…

 


Spotykamy się na polanie łubinów. Robimy postój przy źródle bijącym spod skarpy. Ręce drętwieją w zimnej wodzie. Strumień przenika przez łubiny i dywan niezapominajek, zanim wpadnie do Rospudy. Wciągamy kajaki pod sosny, układamy je wokół ogniska w charakterze siedzisk, organizujemy biwak przed wyprawą na Bliznę. Rospuda jest cała nasza. Nikogo na wodzie, nikogo w lesie. Nadchodzi sen nocy letniej…

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz