niedziela, 16 czerwca 2024

Świstaka dzień piąty i szósty na Pisie, powrót do Ryni

 



 

1.

O północy ruszam z miejsca. Na początku w śpiworze zgarniętym do pasa. Zimno dotkliwe. Księżyc wreszcie pokazuje szlak. W jego świetle trawa na brzegach błyszczy delikatnym szronem. Nad wodą woal mgły. Nie jest gęsta. Widzę każdy zakręt. Gorzej z oceną powierzchni nurtu. W półmroku nie widać delikatnych zawirowań i warkoczy zdradzających przeszkody. Płynę więc środkiem rzeki między ciemnymi konturami brzegów, sylwetek drzew nad nimi i podmywanych skarp. Cisza dźwięczy w uszach. Słyszę tylko plusk wody i sporadyczne obce dźwięki z otoczenia. Czasem uchylam się przed nietoperzami. Ich obecności nic nie zwiastuje. Migają tylko przed oczami ciemnym sylwetkami i znikają bezgłośnie w mroku.

Ciasnota zakrętów Pisy bywa zaskakująca. Kiedy wypływam zza osłony odsypiska, nurt uderza w bok, spycha kajak pod drugi brzeg. Wtedy pozostaje tylko kontra i próba obrócenia ciężkiej krypy w miejscu. Wzniecam przy tym hałas, który razi w ciszy. Nie zatrzymuję się na krótką przerwę. Zimno dokucza. Twarz drętwieje pod dotykiem mroźnego powietrza. Nie jest fajnie. Byle wytrzymać do świtu.

W brzasku dostrzegam ostre meandry. Kiedy płynę jednym odcinkiem Pisy, przez obniżenie terenu dostrzegam kolejny do pokonania. Będę tam za chwilę, zaliczywszy następny zakręt. Widok deprymuje. Sprawia, że tracę cierpliwość. Przy wyższym stanie rzeki mógłbym popłynąć w poprzek nasady rzecznego półwyspu. Przy niższym mogę się co najwyżej zachwycać nieobliczalną pisaniną Pisy.

 


O drugiej w nocy przysypiam w zarośniętym przejściu na błyszczące w świetle księżyca starorzecze. Czuję się obolały. Sen nie przychodzi. Za zimno. Nie pomaga gorąca kawa z termosu.  Nie pomaga śpiwór. Chwytam znów za wiosło. Brzask rozjaśnia krajobraz płaskich łąk i tulących rzekę mokradeł zarośniętych mierzwą trzcin i mozgi trzcinowatej.

Przepływam pod mostem drogowym w Ptakach. Niewiele co widzę. Zamykam oczy na długie sekundy, nie wstrzymując wiosłowania. Otwieram, by sprawdzić, czy nie znosi mnie z kursu. Na szczęście Pisa nie jest tak mocna jak przy wysokim stanie wody.

 


2.

Przystanek wypada przy ujściu Rybnicy. Omal jej nie przeoczyłem. Zarośnięty prześwit nad strumieniem i płytki nurt przegrodzony kłodami martwych olch odstręcza od wpłynięcia. Robię śniadanie w kajaku. Nie wychodzę na zarośnięty brzeg. Dzień świstaka zaczyna się od nowa.

 




Rybnica jest najbardziej tajemniczą rzeczką dopływającą do Pisy. Jej źródłem Jezioro Brzozolasek pod Piszem, odwadniane strumieniem Jabłonowskim płynącym do zarastającego jeziora Pogobie Wielkie, ornitologicznego rezerwatu przyrody. Płynie następnie jako Rybnica przez wąskie jezioro Pogobie Małe, kręte niczym nizinna rozlewna rzeka, po czym przenika rozległe torfowiska ciągnące się na całej długości przez Puszczę Jańsborską i mokradła aż do Pisy. 




 

W przewodniku „Kajakiem po Warmii Mazurach” Kuran i Czajkowski zachęcali do spływu, wskazując jednak, że Rybnica nie jest dla niedzielnych kajakarzy. Wymaga wysiłku, częstych przenosek i biwakowania na nielicznych dostępnych polanach w środku puszczańskiego grzęzawiska. Po opuszczeniu puszczy Rybnica przemierza odlesione mokradła, napełniając o tej porze roku zarośnięte koryto; w slangu kajakarzy – trawnik. Po kilku dniach świstaka byłem tak wykończony, że jakakolwiek myśl o tych dodatkowych „atrakcjach” odstręczała od podjęcia wyzwania. O świcie marzyłem już tylko o dobiciu do portu w Piszu. Tak więc widok pni położonych w poprzek ujścia w Ptakach przeważył.

 


Wczesny ranek znowu otrzeźwia, wyrywa z nocnej maligny. Delikatny szron towarzyszy mi jeszcze po wschodzie słońca. Jego światło przenika przez korony olch, roztapia migotliwe kryształki na roślinach, podnosi temperaturę. Delikatne powiewy wiatru już nie drażnią twarzy. Rozgrzewam się. Ściągam śpiwór z nóg i zwinięty chowam we wnęce rufy. Powoli rozpinam krępującą kurtkę. Wiosłuję. Kontruję na ostrych zakrętach, kiedy nurt chce zepchnąć kajak z obranego kierunku. Płynę nad mieliznami, gdzie fala z dziobu wpada z poszumem na piasek odsypisk. Kieruję się na cofki, doznając popchnięcia w górę. Przeskakuję spod jednego brzegu pod drugi, gdzie nurt słabszy. W promieniach słońca przenikających toń dostrzegam na powrót wodorosty, pofalowane dno, głębokie komnaty pod podmytymi skarpami... Nabieram werwy.

 




Przed Kozłem mijam motorówkę, która wczoraj wieczorem zalała kajak na postoju. Kabina zamknięta. Nikt nie pilnuje cumy rzuconej z kotwicą na brzeg. Korzystam z prawa łaski. Rezygnuję z krewkiej awantury. Nie potrafię jednak odmówić sobie chęci psocenia. Dobijam do brzegu powyżej, wracam do motorówki. Po cichu zawieszam kotwicę na poręczy nad dziobem. Łódka sennie odpływa od trawy, wlokąc kotwiczną linę. Wracam do kajaka i w drogę… Po kilku godzinach pościgu poszkodowani psotą ominą mnie ukrytego w ujściu strumyka odwadniającego jedno z rozlicznych starorzeczy. Silnik usłyszałem z daleka. Miałem więc czas się schować, zanim łódka pokonała oddzielające nas meandry, i z satysfakcją obserwować złość na twarzy sternika, który przepatrywał rzekę i brzegi.

 

Pod koniec trójgodzinnego cyklu przepływam pod drewnianym mostem w Koźle (dzisiaj już żelbetowym). Dobijam do kładki. Próbuję się przespać, ustawiwszy kajak dziobem do słońca.

 

 

 


3.

Zdejmuję kurtkę przed kolejną galerniczą turą. Plecy dokuczają. Wysiłek spory, a druga zimna noc nie pozwoliła się zregenerować. Na szczęście pogoda bez zmian. Bezchmurne niebo. Wiosłuję, utrzymując narzucony sobie cykl. Pisa kręci. Dopływa do sosnowych zagajników nad urwiskami brzegów, ucieka na łąki. Mijam wierzby i olchy zwieszające się nad wodą. Mijam odsypiska, na których żerują brodźce, sieweczki, rycyki. Płoszę siwe czaple i żurawie żerujące na mokradłach. Ciągnę wśród skoszonych łąk. Intensywny zapach siana nadal mdli. Nie ma jak przed nim uciec. Ulgę przynosi dopiero krótka przerwa na cyplu wąskiego odsypiska oddzielonego od łąk sosnowym zagajnikiem. Kolejny odpoczynek wypada za drewnianym mostem w Wincencie (dzisiaj przęsła wsparte na stalowych filarach wbitych w rzekę). Pora na obiad.

 



Wiosłuję. To już rutyna. Powtarzalne wrażenia. Jestem znieczulony. Pisa szeroka zaledwie na kilkanaście metrów. Susza obnażyła spód podmywanych brzegów, który zwykle jest zalany. Wodorosty leżą bezwładnie na odsłoniętym kredowym i torfowym błocie. Za mostem w Jeżach, wsi założonej w XV wieku, kolejny postój wypada naprzeciwko kolonii brzegówek założonej na długiej skarpie. Wejścia do norek są umiejscowione pod warstwą grubej darni, której podmyte fragmenty zwisają nad wodą, grożąc osunięciem i zasypaniem gniazd. Leżę w kajaku wbitym rufą w piasek osypiska. Próbuję spać, nakrywszy twarz kapeluszem. Jedyne, co odnotowują zmysły, to subtelna zmiana krajobrazu. Przyroda jakby ciekawsza, zieleń zieleńsza. Więcej lasu po obu stronach brzegu. Nawet jest stary prom na przeprawie napędzany siłą mięśni. Dzisiaj unieruchomiony. Po kolejnej turze wiosłowania zatrzymuję się w przejściu na starorzecze naprzeciwko wąskiego półwyspu wyznaczającego ostry zakręt rzeki. Wpycham rufę w tatarak. Urządzam sjestę w cieniu kępy olsu.

 

Pisa pełna zakrętów. Jakby zaplątała się we własnych zakolach. Płynąc jednym fragmentem, zaglądam przez zarośla w drugi, na którym będę za chwilę. Widok cokolwiek irytujący. Jestem w lesie. Sosny wyglądają znad brzegów i olchowych koron. Dostęp do polan utrudniony przez obniżoną  wodę. Czasem jednak mijam odsypiska, po których można przejść na przyjazną murawę i tam urządzić biwak. Zadziwia to, że nie spotykam ludzi i zwierząt, chociaż słyszę porykiwanie krów pasących się na oddalonych od wody pastwiskach i łąkach, przepływam pod drewnianym mostem z przęsłami z dwuteowników położonych na palach. To okolice porzuconej wsi Dziadowo. Jadąc przez most na zachód, można dotrzeć do Pogobia Średniego, wsi nad Rybnicą. Pisa staje się węższa. Odczuwam silniejszy nurt, miotając się w ciasnych meandrach. Za jednym z przewężeń odkrywam wnękę wypłukaną w brzegu z dostępnym wejściem do lasu. Tu robię sobie przerwę na kolację. Potem wychodzę pospacerować ścieżką wydeptaną przez zwierzęta. Odczuwam przedwieczorne znużenie. Do Pisza zostało jeszcze dwadzieścia żmudnych kilometrów. Dłonie stwardniały od kilkudniowego wiosłowania. Odsłonięta skóra zbrązowiała od słońca. Przypominam zapewne cygana. Zastanawiam się, jakie wywrę wrażenie na znajomych z Pisza, którzy obiecali mnie przejąć w porcie i przenocować przed dalszą drogą.

 



4.

Odczuwam kryzys. Kończąc kolejną trzygodzinną turę wiosłowania, ląduję w ujściu starorzecza, wpycham kajak między ściany zarośli ograniczających wąski korytarz o leniwym nurcie, zapewne strumienia lub rowu melioracyjnego zasilającego rzekę, zagrzebuję się w śpiworze i zasypiam na dobre. Noc cieplejsza niż wczoraj. Śpię do wchodu słońca. Pierwszy raz od startu twardy sen trwa prawie sześć godzin. Budzi mnie śpiew wilg w lesie i trzciniaków w rzecznych zaroślach. Szóstego dnia organizm zawodzi. Odmawia posłuszeństwa. Długo dochodzę do siebie. Nie mam ochoty na jedzenie. Ograniczam się do picia gęstej czekolady instant zalanej gorącą wodą i zagęszczonym mlekiem z puszki. Płynę w starym cyklu pięćdziesiąt minut wiosła i dziesięć odpoczynku. Przepływam nad siecią rozwieszoną w poprzek rzeki, wpychając dziobem linkę nośną pod wodę, potem pochylam się pod zmurszałą kładką przy zastawce węgorni. Leśna Pisa jest piękna pięknem Puszczy Jańsborskiej (Piskiej), ale tego dnia tracę wrażliwość na estetyczne doznania. W głowie narastające zniecierpliwienie. Jestem skupiony wyłącznie na wiosłowaniu. Liczę pociągnięcia wiosłem, zakręty, zmiany kierunku…, pociągnięcia wiosłem, zmiany kierunku…, pociągnięcia wiosłem…

 

Ulgę odczuwam, kiedy widzę zabudowania fabryki sklejki, gdzie odbywałem praktykę studencką. Kiedy w południe dobijam do mariny, cumuję kajak obok żaglówek i zostawiam wszystko pod opieką załogantów, którzy obiecują przypilnować dobytku, póki nie wrócę z Andrzejem, najmłodszym bratem Wieśka, późniejszego uczestnika dwóch wypraw kajakowych.

 


Na mój widok mama Wieśka załamuje ręce:

- Coś ty z siebie zrobił!

Dziwię się.

- Twarz spalona. Wychudłeś...

Prowadzi do lustra.

- Fakt. Trudno mnie poznać – potwierdzam zaskoczony…

 

Proszę o pomoc w przeniesieniu klamotów z kajaka. Andrzej, który czekał na mnie rano, nie odmawia. Płyniemy kajakiem do ośrodka piskiej sklejki nad rzeką i brzegiem jeziora Roś. Stamtąd targamy bagaże do domu Wieśka.

Po kąpieli zwalam się do łóżka i śpię… dobę non stop, nie jedząc i nie pijąc. Czasem tylko ktoś zagląda do pokoiku sprawdzić, czy nie odchodzę. Dopiero drugiego dnia zaczynam się towarzysko udzielać i dziękować za poratowanie.

Próbuję namówić Wieśka na dalszą turę po Wielkich Jeziorach Mazurskich.

- Ty nie masz dosyć? – dziwi się. – Wracaj lepiej do domu, bo się wykończysz – radzi…

 


Powrót do Ryni

 

Igor Newerly w książce "Za Opiwardą, za siódmą rzeką" chwalił się dwudziestoczterogodzinną eskapadą z Warszawy do Torunia z nurtem Wisły. Podczas tej krótkotrwałej wycieczki pokonał ponad 220 kilometrów. Ja pokonałem 223 kilometry szlaku powrotnego z nurtem Pisy i Narwi w 43 godziny. Niestety niewiele z tego zapamiętałem oprócz kilku mrożących krew zdarzeń. Z perspektywy czasu oceniam podjęte ryzyko za nadmierne. Toć nie wiedziałem, co czynię, porywając się na Narew i Pisę tylko z wiosłem w ręku.

 

 

 

 

 

 


 

Najtrudniejsza okazała się noc między Różanem a Pułtuskiem. Pod wieczór ciężkie chmury zasnuły niebo. Zamiast rozstawić namiot, płynąłem przed siebie i gdzieś na wysokości Gnojna wpadłem w deszcz. Kiedy w deszczu i świetle błyskawic usiłowałem nadążyć z postawieniem namiotu, z jego podłogi wylewałem już wodę. Klnąc jak szewc, zwinąłem go w rulon, wcisnąłem w kajak i popłynąłem dalej. Kurtka okazała się impregnowana, spodnie nie. Trzymałem się środka nurtu. Błyskawice rozświetlały krajobraz i regulujące nurt ostrogi wybiegające z brzegów. Kiedy zapadały ciemności, ja nadal widziałem te ostrogi…

Mam oczy fizjologicznie przystosowane do widzenia w najgęstszych ciemnościach i jakąś intuicję przestrzenną dostępną chyba tylko pilotom wojskowym. To przez nie przedkładam nocne pływanie nad dziennym. Pływając w nocy po Krutyni i Brdzie, zwykłem zakładać jasne koszule, żeby trzymający się z tyłu koledzy mieli mnie za punkt odniesienia. Kilka razy się zdziwili, gdy mówiłem:

- Pochylcie się, opuście wiosło.

Nie słuchając narażali się na przykre spotkania a to z przęsłem stalowego mostu, a to z nisko zawieszonym konarem.

 



Najtrudniejsze chwile przyszły przed świtem. Powieki opadały. Próbowałem głośno śpiewać i krzyczeć, strofując się za ogarniającą senność. A deszcz wciąż padał, tyle że nie tak silny, jak podczas burzy. Kiedy odpłynąłem w sen na minutę, może dwie, obudziły mnie reflektory Bizona. Poraziły oczy tak mocno, że doznałem potężnego uderzenia adrenaliny. Pchnąłem kajak w zatoczkę tuż przed kolejną ostrogą. Dudniący dieslem pchacz z dwiema barkami minął mnie w drodze do kopalni żwiru w Gnojnie. Fale zabujały kajakiem. Sternik ryknął syreną. To mnie ostatecznie otrzeźwiło i obroniło przed dalszym podsypianiem.

 


O świcie minąłem Pułtusk. Deszcz ustał. Chmury zaczęły się rozrzedzać. Wiosłowałem, zasilając się tylko gęstą czekoladą z cukrem i skondensowanym mlekiem. Przed południem dotarłem do Ryni…

 

Po upływie dziesięcioleci niewiele zapamiętałem z tego powrotu. Tylko zmęczenie, brak snu, nudne wiosłowanie, tę wściekłą burzę z błyskawicami rozświetlającymi Narew i to oślepienie reflektorami pchacza.

 


Doświadczenie tamtej nocy nie uchroniło mnie to przed podobnymi przeżyciami na Brdzie podczas nocnego powrotu przez Zalew Koronowski w towarzystwie równie impetycznej burzy. Tyle że nie byłem na wodzie sam.

Przęsło mostu kolejowego na linii między Klonowem a Pieńkowem omal nie wyrzuciło kolegi z kajaka, bo po raz drugi nie posłuchał mojego rozkazu:

- Pochyl się do diabła!

Sekundę później usłyszałem trzask wiosła uderzającego o najniższy element przęsła, jęk (uderzył czupryną), soczyste przekleństwa…

Chwilę później konstrukcja mostu kolejowego pokazała się w całej okazałości oświetlona błyskawicą, która uderzyła w drzewo nieopodal.

- Niemożliwe! Jak to zobaczyłeś? – dziwił się kolega…

Dzisiaj most nieczynny. Robi za punkt widokowy między zalewem a początkiem Piekiełka na Brdzie.

 


Krótko mówiąc:

… Wciąż  uczyłem się na tych samych błędach 😊.

I do dzisiaj mi to zostało.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz