poniedziałek, 10 czerwca 2024

Świstaka dzień czwarty na Pisie - z Ostrołęki przez Nowogród na Pisę

 

 


 

1.

Rozłożone wzdłuż Narwi Rybaki chowają się za łęgiem skrywającym łożysko sezonowej odnogi. Przede mną okolice Czartorii, wsi z końca XIV w. przytulonej do porośniętej sosnami skarpy, w której zachowały się kurpiowskie chaty pod dwuspadowymi dachami ozdobionymi śparogami – skrzyżowanymi rzeźbionymi deskami. Rzeka wije się w objęciach piaszczystych brzegów. Zamiast łąk rzadkie kserotermiczne zarośla z wszechobecnym bieluniem. Jego liście od spodu sprawiają wrażenie posrebrzanych. Z kajaka niewiele widać, ale w obniżeniach brzegów dostrzegam plamy kolejnych niskich wydm zarośniętych jałowcami i karłowatymi sosnami. Widok zaskakujący w świetle księżyca i brzasku na wschodzie. Jakbym trafił na plan westernu kręconego gdzieś w Teksasie nad rzeką przecinającą suchą prerię. Z drugiej strony pod Tabory-Rzymem ciągnie się pokręcone starorzecze, które można spenetrować przy wyższym stanie wody. Narew jednak zabiedzona wiosenną suszą. Wszystkie przejścia w brzegu zabłocone i zarośnięte. Z mapy wyczytuję zachętę do wpłynięcia. Dzisiaj jednak to niemożliwe. Bez wózka do transportu kajaka się nie skuszę.

 




Krajobraz odzyskuje kolory w świetle brzasku i księżyca opadającego nad horyzont. Chłód dotkliwy niczym przymrozek. Las coraz bliżej wody. Kiedy wiosłuję na północ, lekkie podmuchy stamtąd właśnie dokładają swoje. Zaczynam odczuwać znużenie trzydniową wspinaczką pod prąd. Słowiki nadają z wierzb i topól nad wodą. Wilgi przemawiają z lasu. Zaczyna się koncert na powitanie dnia. Dołączają żaby z leśnych mokradeł. Przede mną most drogowy. To już Nowogród Łomżyński. Tracę czujność. Płynąc przy brzegu, gdzie prąd wody słabszy, szarpię dziobem naprężone żyłki. Dzwonki na szczytówkach wędzisk wystających z brzegów brzęczą. Kołowrotki warczą jak opętane. Odgarniam żyłki wiosłem i ręką. Jedno z wędzisk opada z pluskiem. Na szczęście pozostałe nadal sterczą i brzęczą. Kajak siłą rozpędu płynie dalej. Z namiotów jeszcze nikt nie wychodzi. Pora taka, że sen najmocniej morzy po nocnym czuwaniu. Usuwam się po angielsku za występ brzegu, zanim ktokolwiek zareaguje. Dopiero po chwili słyszę rozemocjonowany krzyk:

- Coś wzięło!

- Dobrze, że nie ja! – myślę rozbawiony.

 


Przepływam pod środkowym przęsłem mostu nad Narwią. Zastanawiam się, czy nie popłynąć w stronę Łomży, bo rzeka zmienia się w nieoczekiwany sposób, obiecując niesamowite krajobrazy powyżej. Jednak wspomnienie nocnego osłabienia zimnem robi swoje. Wpłynąwszy w zakole pod wschodzące słońce, dostrzegam po prawej ręce drewniane chaty, stodoły, młyn wodny, komórki z wiklinowego chrustu pod skarpą w otoczeniu płotów z krzywych żerdek... Oświetlone złotą godziną czynią nastrój. Ich architektura i rozłożenie w nadrzecznym łęgu na rozległym stoku unoszącym się pochyłością ku miastu zaskakuje.

- To skansen Adama Chętnika – kojarzę wreszcie. – Kurpiowski.

Zachwycam się. Zatrzymuję kajak naprzeciwko skansenu pod wypukłym brzegiem na obnażonej mieliźnie, w świetle wschodzącego słońca. Miejsce zajmujące. Za plecami staw starorzecza w rozśpiewanym łęgu. Nad ujściem Pisy do Narwi stał gródek obronny u zarania polskiej państwowości. W XIV wieku jego rolę przejął murowany zameczek wybudowany nad miejscem zajętym przez skansen. Przeprawy przez Narew bronił XIII wieczny gródek rycerski z drewnianą wieżą otoczony palisadą.

Tutaj pochłaniam śniadanie: parówki z puszki, podsuszony już chleb. Popijam kawą z termosu, jeszcze gorącą. Nocna maligna ustępuje.

 


2.

Wpływam w ujście Pisy. Jej toń przejrzystsza od toni Narwi. Prąd silniejszy. Płynę w szpalerze wikliny i wierzb pochylających się nad wodą. W oddali most w Morgownikach. Przepłynąwszy pod nim, zmierzam ku zakolom, przemagając umiarkowany prąd rzeki. Trzymam się środka nurtu. Nie czas jeszcze na szukanie optymalnego toru. Pod kajakiem coraz częściej oglądam wodorosty, zagłębienia dna, w których dostrzegam jakąś nieokreśloną aktywność. Wiosłuję jak zwykle, odczuwając przyjemność ruchu. Najedzony, ogrzany słońcem, widzę więcej. Rzeka ciekawi. Za kilkoma zagrodami Ptaków po prawej ręce wpływam w dwa ostre zakola. Na szczycie drugiego znajduję piaszczyste odsypisko w cieniu olsu. Z rozpędu wpycham dziób kajaka na brzeg i odpoczywam przez dwadzieścia minut. Usiłuję wrócić do trzygodzinnego cyklu wiosłowania, aczkolwiek nie liczę na nadrobienie utraconego w nocy dystansu. Zamykam oczy. Słucham dzięciołów w olszynie, tokujących dudków, kukułki, która plącze się w pobliżu i dźwięczy donośnie. W gęstwie dostrzegam gniazda srok, siwych wron i grzywaczy. Ptaki zajęte pisklętami.

 



Po wyskoku nierozpoznanej ryby pod drugim brzegiem, chwytam wiosło i kieruję kajak nad mielizną. Na jej zakończeniu wpływam na szybki nurt, który spycha kajak na środek. Kontruję wiosłem, żeby utrzymać kierunek, przepływam pod drugi brzeg, gdzie jaśnieje mielizna. Intuicyjnie wybieram miejsce ze słabszym prądem. Pod wikliną ciągnącą się przez setkę metrów korzystam z cofek i martwej strefy…

Toczę osobliwą grę z rzeką, unikając jej siły i wykorzystując jej słabości. Słowem:

- Uczę się Pisy.

Po dwóch dobach wiosłowania pod prąd opanuję technikę, która za kilka lat przyda się na Brdzie w Piekiełku powyżej Zalewu Koronowskiego.

 


Pokonawszy prosty odcinek za Ptakami, wpadam w kolejne meandry w sąsiedztwie malowniczych starorzeczy i łąk. Ląduję na kolejnym piaszczystym odsypisku w kształcie klina między Balikami a Jurkami, miejscowościami o nieregularnej zabudowie, odsuniętymi od rzeki. Kładę się na podłodze, kapok pod głowę, kapeluszem zasłaniam twarz. Próbuję przespać przymusową przerwę w promieniach porannego słońca. Komfortowo zasypiam. Znowu na godzinę. Obudzę się tuż przed budzikiem.

 

 

 

 

 

 

 


3.

Pisa zupełnie inna od Narwi. Przystosowuję się do jej kaprysów. Na prostych odcinkach wiosłuję ile sił w rękach. Na zakrętach celuję w mielizny, nad którymi prąd słabnie. Szerokość rzeki kilkakrotnie mniejsza od szerokości Narwi. Meandry się mnożą. W okolicy nielicznych siedlisk Serwatek wpływam z jednego zakola w drugie. Tracę rytm. Wiosłuję silniej to z prawej to z lewej strony. Niekiedy kontruję, by nurt nie zepchnął kajaka z obranego kursu. Nauka pływania pod prąd nie idzie w las.

Głównemu nurtowi towarzyszą zakola starorzeczy, zwykle niedostępnych z powodu niskiego stanu rzeki. Czasem ich lustra przebłyskują między rozrzedzonymi łodygami trzcin i krzewów na brzegach.

 


Pisa spływa łąkami, pokonując ciasne meandry w rozleglejszych zakolach polodowcowej doliny. W niektórych zakrętach płynę wzdłuż kolonii brzegówek wypełniających podmywane skarpy brzegów. Jaskółki śmigają wtedy wokół i nad głową, robiąc to samo co ich koleżanki z Narwi. Lasy oglądam z daleka. Bliżej są zagajniki łęgowe. Mijam ujście pięćdziesięciokilometrowej Skrody, zaliczanej do rzek pstrąga potokowego. Po „standardowej” melioracji pstrągi zniknęły. Jej początkiem źródła pod Andrychami gdzieś za Kolnem.

 





Wiosłuję między wysepkami zasłaniającymi most drogowy pod Dobrym Lasem. Kuran i Czajkowski w przewodniku ostrzegali przed rwącym nurtem pod mostem. Niczego takiego nie odczuwam. Wystarczyło mocniej pociągnąć wiosłem. Za mostem znajduję łąkę z dala od siedlisk. Wyciągam kajak na trawę w cień pobliskiej kępy olch. Siadam na kadłubie z termosem w ręku. Popijając kawę, obserwuję rzekę. Owo pokonywanie opornego nurtu w zakolach nuży, zwłaszcza w pełnym słońcu. Chłodny wiatr zawiewa z północy. Nie przynosi chmur. To zapowiedź kolejnego grillowania na otwartej przestrzeni. Zjadam puszkę duszonej wołowiny z chlebem. Nie poleżę w kajaku. Zakątek nie sprzyja. Przymusowe milczenie też dokucza. Rozmowa ze sobą już nie bawi, chociaż zbawienna dla gardła.

 



Zmagam się z narastającym północnym wiatrem. Na szczęście Pisa kręci tak, że płynę raz z wiatrem, raz bokiem do niego. Czasem chronią mnie drzewa, nie pozwalając podmuchom figlować nad wodą. Niemniej ogarnia mnie znużenie. To nie brak siły po kilku dniach pływania pod prąd lecz nuda. Krajobraz nie zmienia charakteru. Las mami z oddali. Kiedy myślę, że się zbliżam doń, rzeka odwija się w przeciwną stronę i prowadzi przez łąki skoszone lub łąki w trakcie koszenia. Za konnymi kosiarkami wędrują bociany. Polują. Co i raz wyciągają z ostrzyżonej trawy nieostrożne myszy, szarańczaki, padalce… To dla nich pora obżarstwa.

 

 

 

 



 

W dwudziestominutowej przerwie robię coś naprawdę głupiego. Siedzę na dziobie kajaka, który wyciągnąłem na odsypisko z piasku. Od łąki oddziela mnie pas mozgi trzcinowatej. Jestem wystawiony na wiatr i słońce prażące z bezchmurnego nieba. Zaczynam się golić maszynką z żyletką Rawa-Lux, usmarowawszy twarz pianą z pojemnika z freonem (później zakazanym). Nie przewidziałem, że wiatr ją szybko wysusza, zamieniając golenie w koszmar. W końcu rezygnuję z piany na rzecz wody z rzeki. Lustrem woda w misce z kochera. Kiedy kończę, wciąż czuję niedogolony zarost. Na szczęście nie pochlastałem się. Nie krwawię. Obiecuję sobie, że nie powtórzę tej próby.






Pisa daje w kość. Otwarty krajobraz. Drzew niewiele. Ścinam zakręty nad mieliznami odsypisk, na prostych odcinkach trzymam się brzegów, gdzie prąd słabszy, szukam cofek, gdzie zawirowanie popycha w górę. Nie zawsze jednak udaje się uniknąć głównego nurtu, wtedy się wysilam. Niski stan wody w Pisie ułatwia sprawę, niemniej nie nadrabiam utraconego w nocy dystansu. Kajak ciągle wytraca impet w ciasnych meandrach albo w miejscach zatarasowanych przez drzewa wyrwane brzegom. Wtedy siłuję się z bystrzem w przewężeniu koryta.

 



Zatrzymuję kajak na wąskim półwyspie, wokół którego Pisa ostro zawija. Podciągam kajak rufą na miękki piasek w cieniu kilku niewyrośniętych olch na samym cyplu, zwieńczeniu odsypiska. Za plecami plaża. Brodźce przylatują na skraj zarośli pochylonych nad wodą penetrują muł na krawędzi wody. Są zajęte. Nie boją się nieruchomego kajaka i obserwatora śledzącego ich spacer spod kapelusza. Leżę w środku i usiłuję usnąć. Wiatr i słońce, plusk Pisy nie pozwalają. Trochę się niepokoję hałasem kosiarek za starorzeczem odcinającym odsypisko od łąk. Zmęczenie i kameralność Pisy nie pomaga w walce z nieuzasadnionym lękiem. Samotność podczas kilkudniowego wiosłowania pod prąd zaczyna przynosić nieprzyjemne skutki. Uświadamiam sobie, żem zdany wyłącznie na siebie. Znikąd pomocy. Wokół żadnych zabudowań. Jeśli cokolwiek widzę, to na łagodnych wzniesieniach z dala od terenów zalewowych. Nie wyprzedziła mnie dotąd żadna łódka czy motorówka zmierzająca do Pisza.

 



Uwielbiany przez lata aromat schnącego na łąkach siana zaczyna drażnić. Dominuje zapach świeżo ściętej trawy. Nieprzyjemny. Wypełnia rzeczne koryto. Zamierający wiatr go nie rozpędza. Za dużo łąk po obu stronach. Lasy są daleko. Łęgi rzadkie. Dominują pojedyncze drzewa i kilkupienne kępki. Słońce nadal praży. Kiedy płynę na zachód w kolejnym nieobliczalnym zakręcie, razi oczy. Odczuwam ulgę, gdy zawijas nurtu wiedzie na wschód. Taktyka podpływania niezmienna. Zakręty pokonuję, płynąc nad mielizną. Na prostych odcinkach trzymam się brzegów i cofek. Nie zachowuję rytmu wiosłowania. Raz muszę mocniej pociągnąć z prawej, raz z lewej. Wszystko to pod wpływem kaprysów nurtu, ukształtowania dna i brzegów rzecznego korytarza.

 



Na wysokości lasu sosnowego, uniesionego skarpą osypującą się czystym piaskiem i płatami darni, w sztucznym zakolu po prawej ręce (jakby ktoś podkradał żwir), zatrzymuję się na kolejne dwadzieścia minut. Zasypiam, gdy tylko nakrywam twarz kapeluszem hutniczym. Słońce ogrzewa, chociaż już niżej nad horyzontem. Budzę się równo z budzikiem. Aromat rozgrzanych sosen łagodzi woń siana znoszoną podmuchami z dalekich łąk.

 







 


4.

Las towarzyszy rzece w oddaleniu po prawej ręce. Nie rośnie nad nią. Snuję się przez obszerne zakola na wysokości wsi Poredy. Nurt jakby wolniejszy. Zabudowania odepchnięte terenami zalewowymi. Wysiłek znieczula na uroki krajobrazu. Gapię się na dziób kajaka krojącego jasną powierzchnię rzeki, obserwuję nurt i podniesione zaroślami brzegi. Kieruję się tam, gdzie wydaje się łatwiej. Po kolejnych pięćdziesięciu minutach docieram do wnęki zakrętu z łagodną mielizną przechodzącą w plażę zarośniętą rzadkim bieluniem i wodolubnymi chwastami. Za rzeką widać sosnową drągowinę. Korony drzew zabarwiła złota godzina. Wyciągam kajak, zostawiając rufę w wodzie. Odpalam palnik kochera kostkami, gotuję wodę. Szykuję kolację: zielony groszek, chleb, zupa instant. Jem, chociaż nie czuję głodu. Piję kawę. Siedzę zwrócony twarzą ku rzece. Obserwuję rycyki (lub szlamniki, nie byłem wtedy pewien czy dobrze rozpoznaję) przecedzające dziobami warstewkę wody nad piaskiem. Wśród nich czajki. Trzymają się bardziej piasku. Dzieli mnie od nich kilkanaście metrów. Nie okazują strachu, póki nie usłyszą wysokoobrotowego silnika…

 


Spoza zakrętu wypływa motorówka. Sternik nie zwalnia, pochylając motorówkę w zakręcie. Fale się zawijają, spiętrzają, biegną w moją stronę. Próbuję odciągnąć kajak wyżej. Fale wdzierają się na mieliznę, pienią się na piasku, uderzają w burtę i wlewają się do środka. Ludzie na motorówce się śmieją. Odpowiadam nieparlamentarnym gestem. Hałas cichnie. Kiedy zaglądam pod podłogę w kajaku, dziwię się, że tej wody niewiele. Przez nadburcia przelały się tylko wierzchołki. Osuszam kajak szmatą, nie muszę wylewać.

 


W każdym trójgodzinnym cyklu pokonuję sakramentalne pięć kilometrów opornej rzeki. Dzień świstaka trwa w najlepsze. Mozolnej wędrówki nic nie urozmaica. Przede mną tylko rzeka, zakola, chaotyczny nurt, podniesione brzegi z powodu niskiego stanu wody, zasłaniające rozległy krajobraz. Nade mną bezchmurne niebo. Płynę przez cienie i smugi światła zachodzącego słońca. Opadająca woda odsłania czarnoziem pod darnią rozległych łąk skrywających zalewiska i starorzecza, warstwy gliny i kredy pod osypującym się piaskiem skarp, obnaża głazy i zatopione pnie w korycie. Patrząc po latach na zdjęcia wezbranej Pisy, zalewającej dolinę na całej długości i szerokości między siedliskami i drogami na łagodnych wzniesieniach, myślę sobie, że dopisało mi szczęście. Aczkolwiek susza uniemożliwiła wpłynięcie na puszczańską Rybnicę odwadniającą jezioro Pogobie Wielkie.

 


Wraca wieczorny chłód. Wiosłuję nawet w przerwie, żeby nie stygnąć. Odwlekam w ten sposób konieczność wdziania krępującej ruchy wojskowej kurtki z podpinką. Problemem znużenie. To już nie ożywienie z pierwszych dni mozolnej wyprawy. Motywacja do wysiłku słabnie. Samotność coraz dokuczliwsza. Nawet gadać na głos do siebie nie chcę. Twarz i odsłonięte dłonie chorobliwie spalone słońcem. Zmęczenie daje o sobie znać. Objawia się narastającą sennością. Do głosu dochodzi genetyczne uwarunkowanie aktywności fizycznej, która z zachodzącym słońcem po prostu spada.

 



Księżyc niewiele pomaga. Wschodzi późno, nie rozgania półmroku nad Pisą. Wędrówka trwa i trwać ma do skutku. Zmęczenie znieczula. Pamiętam tylko wysiłek monotonnego wiosłowania i czuwanie, by nie uderzyć w brzeg albo nie wpaść na przeszkody ledwo widoczne w mroku nocy. Śpię w ujściu jakiegoś kanału melioracyjnego odwadniającego skoszoną łąkę. Oddycham w śpiworze, broniąc się i przed zimnem, i przed zapachem siana przyprawiającym o mdłości…

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz