wtorek, 9 lipca 2024

Na Łynie jak zwykle... niezwykle

 

Trawestując a rebours klasyka, Smerfa Marudę, popłynąłem kajakiem w nocy, chociaż nie cierpię… cierpieć z bólu po półpaścu. Na Łynie jednak jak zwykle… niezwykle… 


 
Panorama Kurek

Noc na początku lipca to nie noc. Jest szaro. Wszystko widać, chociaż nie w kolorach. Słońce wędruje tuż pod horyzontem, więc brzask nie ustępuje. Łyna, która wezbrała po deszczach, pluska tuż pod darnią. Woduję kajak. Wokół cisza. Tropikalna aura odpędza mgłę znad łąk. Jej resztki snują się w trzcinach. Woda cieplutka, kiedy zanurzam ręce. Odbijam od brzegu. Wiosło w dłoniach robi swoje. Wieś śpi. Most nad rzeką milczy. Żadnego drogowego hałasu. Wypływam na Kiernoz. Wybieram lewą stronę wyspy. Lustro jeziora pokryte płachtami wodorostów. Lawiruję pomiędzy. Wiosłuję w rytmie tai chi. Odczuwam przyjemność, chociaż bark i ramię po półpaścu nadal dotkliwie bolesne. Przed przesmykiem, w którym z trudem odnajdę przejście na główne ploso, obracam się ku wsi. Brzask narasta, lecz do wschodu wciąż daleko. Słońce zobaczę dopiero na Brzeźnie Wielkim. Sprowadzi jak zwykle nastrój pogańskiego misterium.

 

Kiernoz Wielki



Przeciskam się przez zarastający korytarz między południowym cyplem wyspy a łanem trzcin, roztrącam łodygi sitowia, wypływam na swobodne lustro. W lesie budzą się wilgi, w szuwarach trzciniaki i świerszczaki. Na tafli perkozy nawołują pisklęta i siebie nawzajem. Ich wokalizy jednak nie porywają. To już lipiec. Wiosnę w tym roku przegapiłem. Kajak sunie po stalowej powierzchni. Gwiazdy ledwo widać na rozjaśnionym niebie. Wysoko przemykają czaple. Czasem zakraczą ochryple niepokojąc. Nieopodal z wynurzonego korzenia grążela, grubego niczym ludzkie ramię, podrywa się rybitwa. Kołuje nade mną, po chwili odlatuje za plecy. Wpływam w zarastającą zatoczkę. Nie czuję jednak oporu pod wiosłem. Wysoka woda unosi kajak ponad mułem ujścia rzeki. Tutaj zwalniam i nagrywam wyciszony koncert lasu, mokradła otulającego nurt, pojedyncze głosy nieśmiałych żab. Światła za mało, więc filmiki nieostre. Istotny dźwięk...

 


Wiosłuję, starając się nie hałasować. W lesie za łąką nic jednak się nie dzieje. Pod drzewami pusto. Pod wierzbami też. Pokonawszy zakręty, wpływam w korytarz ku następnemu Kiernozowi. Dostrzegam charakterystyczny kształt na wodzie:

- Bóbr.

Przemieszcza się ospale między liśćmi nenufarów. Próbuję fotografować. Wszystkie zdjęcia niewyraźne. Brakuje światła. Kajak niestabilny. Tylko na jednym ujęciu widoczna głowa bez konturów. Kiedy bóbr podpływa pod ciemny brzeg, zanurza się bezgłośnie. Gdzieś tutaj jest wejście do nory. Ruszywszy wiosłem, płoszę kolejnego bobra. Ten znika pod wodą z głośnym plaśnięciem. Trzeci ostrzeżony hałasem nurkuje za plecami, rozbryzgując wodę. Trafiłem na rodzinny zjazd.

 



Przeciskam się przez trzciny, które usiłują zamknąć światło przejścia, i wypływam na jezioro. Jego zachodnia i południowa część przykryta pasmami mgły. Jego północna i wschodnia część kryształowo przejrzysta. Brzask narasta. Jestem zafascynowany widokiem zamglonych brzegów. Przystaję  w dywanie nenufarów. Usiłuję fotografować i filmować krajobraz. Światła jednak wciąż za mało. Na nic unieruchomiony kajak w dywanie owalnych liści nenufarów.

 



Płynę naprzeciw drobnej fali wzniecanej podmuchami południowego wiatru. Kieruję się ku kępie brzóz z obumarłą nestorką, strażnicą czapli i błotniaków. Dzisiaj porzuconą. Jej martwe konary dźgają przygaszony nieboskłon. Dopiero w drodze powrotnej sfotografuję na niej siwe czaple w świetle ostrego słońca, ale to za kilka godzin. 


 

Póki co wpływam na Łynę, zaglądam w rozlewisko za przejmą w grobli w nadziei spotkania bobrów. Obejrzawszy panoramę uśpionej leśnej osady, zawracam na ospały nurt. Omijam kępy wodorostów, krzaki łozy nad rzeką, pokonuję zakręt. Przemykam obok zarośniętego odrostami świeżej wikliny żeremia. Za nim kolejna rodzina bobrów. Nie pozwalają się sfotografować. Uciekają pod wodę, znikają pod brzegiem, rozepchnąwszy łodygi trzcin. Spod wiosła zmykają stadka uklei. To wciąż czas ich godów. Trą się na płyciznach, przyklejają ikrę do łodyżek i ziaren żwiru, srebrzą się w półmroku rzecznej toni. Dopiero za mostem, pod którym pochylam głowę aż do kolan, by nie uderzyć o spód przęsła z żelbetu, pluskanie ryb w zaroślach ustaje.

 



Lawiruję między pniami zatopionych brzóz i olch, między kępami szaleju obsypanego baldachami białych kwiatów. Kępy turzycy już dawno przekwitły. To samo z kosaćcami. Na jeżogłówkach widzę już zielone kolczaste kulki owoców. Starzec bagienny skrył się w mierzwie innych roślin. W powietrzu unosi się zapach wodnej mięty… Otacza mnie cień. Leśną aleję nad Łyną wypełnia zamglone powietrze. Płoszę krzyżówki. Uciekają sprzed dziobu i osiadają za zakrętem. Czaple porzucają czatownie na wystających konarach i szybują przed siebie, miast zatoczyć krąg i wylądować za plecami. Kilka razy próbuję fotografować umykające ptaki, lecz ich kształty i kontury zamazane. Nieubłagany czas naświetlania, sprawia, że wszystko, co w ruchu, zamienia się w rozmazane plamy.

 


 

 

Od ubiegłorocznego spaceru zmiany. Zniknęły najtrudniejsze przeszkody. Tylko stara brzoza, utraciwszy resztki listowia, pochyliła się nad wodą, zmuszając do głębokiego skłonu. Zima przebudowała zakątek zimorodków. Niezmienna została kępa szaleju w towarzystwie sitowia na spróchniałej kłodzie. Ominąwszy ją zmierzam w kierunku ostatniego domu na skarpie Brzeźna Łyńskiego, przebudowanego budynku gospodarczego na podmurówce z polnego kamienia. Rzeka obraca się na południe, zanurza w leśnej alei. Przemierzam ją w towarzystwie rozplenionych grążeli i grzybieni.

 



Przede mną jeziorko. Zamglone. Kiedy nań wpływam, płoszę parę łabędzi. Niechętnie ustępują z drogi. Pod brzegiem czapla. Ledwo widoczna. Nie płynę ku niej, a mimo to podrywa się z mielizny i ucieka w dolinę za jeziorem. Rozglądam się po zarastającej tafli. Jest pusta. Nie ma nawet żurawi w oczerecie. Ich klangor dobiega z daleka, gdzieś od strony Brzeźna Wielkiego, zarastającego jeziora o niedostępnych brzegach, w otulinie łanów sitowia, trzciny, tataraku, pałki wąsko i szerokolistnej, zarośli turzycy i lancetowatego szczawiu, łozy i siewek olchy…

Płoszę co najwyżej kilka ryb na płyciźnie zamulonego ujścia. Uciekając zostawiają po sobie zawijasy fal. Poziom wody nad płycizną taki, że nie sięgam wiosłem mułu, a kajak nie doznaje oporu. Znowu płynę szpalerem bujnych oczeretów pod olchami osłaniającymi helokrenowy gąszcz, rozgarniając liście grążeli i białych lilii w zamkniętych pąkach.

 


Przemierzam najczarowniejsze kąty. Nic że znane od lat. Za każdym razem wrażenia są świeże, często inne. Pogłębione. Jest jedna odmiana:

- Łyna zarosła bardzie niż kiedykolwiek wcześniej, odkąd pływam po niej kajakiem.

To nie grążele, zawsze obecne, nie tańczące smugi wodorostów czy zatopione gałęzie. To trzcina śmiało wkroczyła na środek nurtu, opanowała płycizny, pozostawiając wąskie przejścia. Kadłub skrzypi na rozpychanych łodygach. Wiosło strząsa z liści krople, pozostałości po nocnym deszczu. Kurtka i spodnie nasiąkają. Co i raz przecieram okulary.

- Powinienem zaopatrzyć się w wycieraczki na soczewkach – myślę.

Krajobraz staje się malowniczy. Brzask zwiastuje nadejście złotej godziny. W łęgu rozgadały się kukułki. Nastrój taki, że robieniu wiosłem towarzyszy uczucie błogości. 

 


Zakątek starego zająca z kikuta brzozy, mchu i paproci nadal atrakcyjny, chociaż sam gospodarz coraz bardziej zmumifikowany. Przez prześwity łęgu widzę już las nad jeziorem. 




 

Jeszcze kilka zakrętów, porzucone żeremie z zatopioną w rzece wikliną, siedliskiem gąbki słodkowodnej, i oto korytarz na Brzeźno Wielkie w łanach kwitnącego szaleju. Zwykle otwarty i czytelny, dzisiaj zarośnięty ponad miarę. Z trudem toruję sobie drogę w gęstwie pałki szerokolistnej i sitowia. Kurtka już całkiem mokra. Wilgoć dochodzi do skóry. Będę się długo suszył. Jeszcze tylko dywan grążeli oplątujących wiosło i oto otwarta woda. Przeciwległy brzeg i oświetlone brzozy w barwach złotej godziny na tle dojrzałej zieleni boru i drzew łęgu. Odpływam od szuwarów. Południowy wiatr nieśmiało marszczy wodę. Rodzina perkozów snuje się między liśćmi i wynurzonymi korzeniami grążeli. Nie okazuje lęku. Żurawie krzyczą w przejmie między Brzeźnami. Jest jakoś tak… uroczyście.

 


Obracam się ku słońcu. Na niebie żadnej chmury. Powietrze nasycone wilgocią rozprasza światło tak, że pozbawiona konturu słoneczna tarcza wydaje się większa niż zazwyczaj. 





 

Przepłynąwszy między grążelami zarastającymi całe ploso (jezioro nie jest głębokie a jego toń wypełnia mierzwa wodorostów), zatrzymuję się nieopodal malowniczych kęp pałki i fotografuję ulubiony motyw wstającego nad wodą słońca. Ów obraz nieodmiennie przypomina bałtycką  zatokę w estońskim Haapsalu o zachodzie słońca. 






Potem kadruję łabędzia z pisklęciem w zaroślach przeciwległego brzegu i bobra snującego się wśród owalnych liści. Zdążyłem uwiecznić jego głowę tuż przed niewymuszonym zanurkowaniem w mierzwie.

 

 

 

 

 





Nie ma już swobodnych korytarzy w dywanie oczeretu i grążeli. Powierzchnia całej cieśniny pokryła się dywanem i wystającymi kępami osoki aloesowatej. Zwykłem płynąć torem swobodnej wody między łanami sitowia z jednej strony a zwartą ścianą wodnego skrzypu, starca bagiennego, turzycy, lancetowatych liści bagiennego szczawiu z drugiej. Lecz nawet tutaj walczę z czepiającą się wiosła mierzwą, przepycham kajak do zarośniętego przewężenia. Dobrze chociaż, że woda wysoka. 


 

Przepływam bez otarcia nad przyczajonym głazem nieopodal zalanej ścieżki do gospodarstwa w lesie i nad szczątkami pali po nieistniejącym pomoście. Pobudzone świtem koguty pieją w ukrytym przed wzrokiem obejściu. Są głośniejsze od żurawi spacerujących skrajem brzegu w cieniu. Rozgarniam wiosłem bujne sitowie. Kajak skrzypi w łodygach trzcin. Z liści opada rzęsisty deszcz. Chowam aparat w pokrowiec, chroniąc obiektyw i body przed zalaniem. Jestem już cały mokry. W końcu dostrzegam kontur pomostu spatynowanego starością. W świetle słońca wygląda malowniczo. Podczas powrotu stanie się scenerią foto-sesji z kormoranami suszącymi skrzydła po nurkowaniu.

 



Przemknąwszy w poprzek małego Brzeźna, płynę z trudem przez polanę pełną owalnych liści do przesmyka na jezioro Krzyże, ostatniego na szlaku Łyny przed jej źródłami. Wiosłując na uwolnionej wodzie, staram się zachować ciszę. W pamięci wciąż urzekające spotkanie z sarną, która kilka lat wcześniej ucztowała w zaroślach pod stokiem moreny nieświadoma mojej obecności. 

 


W lustrze cieśniny odbija się już krajobraz jeziora. Kiedy wypływam z rozplenionych oczeretów i przepycham się przez wodorosty rdestnic oplecione mierzwą glonów, słyszę tylko klangor dobiegający znad Łyny. Żurawi jednak nie widać. Za to one widzą i słyszą mnie od dawna. 


W sierści Łyny



 

Ujście jest widoczne. Wpływam weń bez trudu. Woda wezbrała tak, że nawet kępy rozpanoszonej turzycy nie robią takiego wrażenia co zwykle. Nie zasłaniają świata. Kajak jednak grzęźnie w sierści Łyny. Prześwity między kępami wąskie. Prysznic nieunikniony. Lancetowate liście o ostrych krawędziach wiszą nad kajakiem. Mimo to nie rezygnuję. Wciskam pióra wiosła w mierzwę i popycham kajak na swobodniejszy nurt pod lasem. Jeżogłówka nie wszędzie jeszcze zatkała rzeczne koryto. Pokonując ciasne meandry, trafiam na oświetloną część doliny. Ubranie w słońcu paruje.

 




Przede mną mój ulubiony akcent krajobrazu – wzgórze orłowskie nad miejscem, gdzie zwykłem zawracać zniechęcony widokiem pni przegradzających rzekę. Zalegają od czasu wycięcia lasu porastającego malowniczy stok. 

 

 

 




 



Dzisiaj tam nie dopłynę. Jeżogłówki stworzyły istną dżunglę za rowem melioracyjnym odwadniającym mokradło pod Likusami. Pająki rozwiesiły na nich iskrzące się rosą sieci. Widok tych misternych dzieł sztuki, których autorami bagniki, odwodzi od dalszej wędrówki. Dopłynąwszy tam, zatrzymuję się pod uschniętymi olchami. Z głębi rowu, którego nie odważyłem się nigdy spenetrować kajakiem, odbiega szmer niewielkiego wodospadu. Domyślam się aktywności bobrów. Musiały przegrodzić strumień. Utknąwszy przed mierzwą, nagrywam kukułkę. Próbuję fotografować ptasi drobiazg uwijający się w gąszczu zarośli otulających rzeczkę. Łapię oddech przed powrotem. Schnę na słońcu. Zaczyna się robić gorąco, chociaż to dopiero wczesny poranek. Ściągam kurtkę, rozpościeram ją między burtami i na oparciu przedniego siedzenia. Widzę, jak mgiełka pary unosi się znad mokrych rękawów. Zakładam czapkę z daszkiem, chroniąc oczy przed ostrym światłem, a potem z niechęcią zawracam, bo krajobraz po deszczu świąteczny...

 





 

 

Łyna niesie. Wiosłem utrzymuję kierunek. Dolina rozbrzmiewa klangorem. W oddali szybują żurawie z tegorocznymi młodymi, które uczą się grupowego latania. W zaroślach uwija się ptasi drobiazg. Nie mam jednak szczęścia. Rokitniczki, trzcinniki i trzciniaki między liśćmi i kwiatostanami trzcin nie dają się sfotografować. Przecisnąwszy się między kępami rozplenionych turzyc, wypływam na Krzyże i filmuję samotnego łabędzia niemego, który gaworzy na mieliźnie. Płoszę kormorany. Odlatują na sąsiednie jezioro za lasem. 

 






Pokonawszy jezioro w poprzek, zanurzam się w rzecznej alei. Słońce prześwietla mokry łęg, nasyca zieleń. Brak tylko zwierząt między kolumnami wyniosłych olch i sosen pod stokiem moreny. Przede mną złamana olcha. Pień pękł ze starości i oparł się gałęziami o dno. Przepływam mimo, wypatrując zimorodków. Na Brzeźnie Małym rozpędzam kajak i płynę do pomostu, gdzie rozsiadły się kormorany i suszą w słońcu skrzydła. Ładnie pozują, póki nie przekroczę wyznaczonej przez nie granicy tolerancji. Odlatują wtedy z łopotem skrzydeł, wzniecając uderzeniami łap serię srebrnych rozbryzgów.

 



Nużący powrót przez gęstwę sitowia, śladem wcześniej przeprawy, przez wodne łąki, zbite liście nenufarów. Odgarniane wiosłem odsłaniają ciemną czeluść bagna pod spodem. Słońce razi. Nasuwam daszek czapki na oczy. Blask staje się nie do zniesienia. Płynę cokolwiek na oślep przez ploso większego Brzeźna, kierując się do wejścia na rzekę między rozdzielonymi łanami. Kiedy nań wpływam, odszukuję ślad przeprawy o świcie. Nie jest oczywisty. Łyna naprawdę zarosła.

 


Powrót się dłuży. Na szczęście powiewy południowego wiatru sprzyjają. Kiedy omdlewające po dwudziestu kilometrach ręce odmawiają posłuszeństwa, ustawiam wiosło na sztorc i daję się nieść podmuchom na północ. Jeszcze tylko przeprawa przez najpiękniejsze zakątki Łyny w otoczeniu mokradeł i łęgów, przez puste Morze i aleję za nim, gdzie krzyżówki w zakamarkach pod korzeniami wyniosłych olch, czaple na konarach powalonych brzóz… 







 

Jeszcze foto-sesje z siwymi czaplami na uschniętej brzozie i białą czaplą na zakręcie przed Kiernozem, z łabędziem za ujściem rzeki…

 

Słońce już pali, kiedy wiosłuję wzdłuż wyspy do Kurek. Czuję upał. Pora uciekać z rozprażonej wody…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz