środa, 5 czerwca 2024

Świstaka dzień trzeci z Różana za Ostrołękę

1.

 

Noc zimna. Od desek podłogi w kajaku ciągnie chłodem. Śpiwór ogrzewany oddechem nie utrzymuje ciepła. Wnętrze kajaka, chociaż suche jak pieprz (kajak zaskakująco szczelny), nie chroni przed zimnem. Zabrakło fartucha. Nie pomaga wełniana czapka. Kiedy zaczynam drżeć, budzę się z krótkiej drzemki, zaprzęgam do wiosła. Równy wysiłek pomaga. Drżenie ustępuje. Pod kurtką znów ciepło. Księżyc bezbłędnym przewodnikiem. Wnętrze Narwi jak na dłoni. Nurt ciemny, spokojny. Wiry w sam raz. Żadnej fali od wiatru. Czasem tylko dostrzegam wystający z wody pień. Zaplata rzece warkocz. Pod leśnymi brzegami osuwiska podniesionych brzegów. Piasek kontrastuje z ciemnym otoczeniem. Gdyby nie rytmiczny plusk wiosła, pomyślałbym, że otula mnie cisza. Dziób kajaka delikatnie tańczy w takt pchnięć wiosła to w lewo, to w prawo. Wytrenowane ruchy barków, ramion, przedramion, zaciśniętych na drzewcu dłoni sprawiają przyjemność niczym dobre tai-chi. Jestem skupiony. Płynę środkiem rozlanej rzeki między ścianami sosen. Kilometr mija za kilometrem. Granat północnego nieba  blaknie. Księżyc przechyla się na zachód. Czuję w sobie werwę, więc rezygnuję z dwudziestominutowej przerwy. To też sposób obrony przed przenikliwym zimnem.

W oddali zarys mostu drogowego, przenoszącego szosę z centrum Różana i dawnej carskiej twierdzy z czterech fortów do Ostrowi Mazowieckiej. W podziemiach jednego z nich urządzono składowisko odpadów promieniotwórczych. Znak że mijam Kaszewiec.

Starego Różana praktycznie już nie ma. Przed wojną połowę populacji stanowili Żydzi. Część wymordowano w jednym z carskich fortów Różana, większość wywieziono do obozów koncentracyjnych. Sam Różan został całkowicie zrujnowany podczas walk w 1944 roku na przyczółku po sforsowaniu zakola Narwi między Gnojnem a Kaszewcem. Dzisiaj to nowe miasteczko, chociaż z historią ciągnącą się od epoki brązu.

 


Za mostem wspartym na solidnych żelbetowych filarach pokonuję zakole. Oddalam się od nocnych świateł widocznych na miejskiej skarpie nad rzeką. Las ustępuje polom i łąkom na terenach zalewowych i w starorzeczach. Omijam wyspę, płynąc głównym nurtem. Nie mam odwagi wybrać obiecującej odnogi bliżej miasteczka. Za mało widać, prąd Narwi nie taki straszny jak opisywano w przewodniku „Kajakiem po Polsce” Kurana i Czajkowskiego, mojej biblii na podorędziu. Opłynąwszy wyspę, widzę przed sobą świetlistą autostradę bez zakrętów w konturach drzew nadrzecznego łęgu. Księżyc za plecami niczym potężny latarnik. Oświetla to co trzeba, pobudza żaby do koncertowania w zatoczkach i podmokłych łąkach w korytach starorzeczy, w stawach tuż za krawędziami brzegów. Mgiełka snuje się nad wodą. Daje się nieść prądowi. Powietrze nieruchome. Po powierzchni rzeki spływają topolowe kłaczki, szczątki roślin, fale wzniecane przez ryby. Płynę środkiem. Jestem w transie. Medytacja trwa. Myśli zgaszone. Wpatruję się w wierzchołek dziobu. Nie odczuwam zmęczenia. Nie odczuwam senności

 



Wpływam w niezwykły meander rzeki, w jedno kilkukilometrowe S. Zostawiam za sobą ostatnie zabudowania Różana i Dyszobaby. Opływam zakręcone jęzory rzecznych odsypisk. Między Dyszobabą a Chełstami na drugim brzegu Narew wielokrotnie zmieniała koryto, zostawiając po sobie pokręcone starorzecza wypełnione wodą, przylegające do leśnych skarp z dala od głównego nurtu. Chciałoby się je wszystkie zwiedzić. Opuszczając ów zawijas, szukam miejsca na godzinny postój. Muszę się oszczędzać, chociaż teraz nie chcę. W końcu znajduję wnękę w brzegu, gdzie cofka nie pozwala wypłynąć na rzekę. Zatrzymuję się pod pochylonym nad wodą klonem. Chyba długo już nie pociągnie, chociaż walczy o przetrwanie, wypuszczając coraz to nowe korzenie. Kładę się z twarzą zwróconą w stronę brzasku na wschodzie. Powtarzam rytuał naciągania śpiwora po sam czubek głowy. Kapok pod głowę, ręce na drzewcu wiosła. Próbuję usnąć. Natura nie pozwala. W zaroślach coś łazi, szeleści. Żaby nie ustają. Z pobliskich krzaków dobiega popiskiwanie budzących się ptaków…

 

2.

Z letargu budzi mnie przenikliwe zimno. Trzęsę się. Sięgam po termos. Gorąca kawa pomaga. Drżenie mięśni ustępuje. Nie ściągam śpiwora, dopóki się nie rozgrzeję wiosłowaniem. Dopiero po kwadransie roluję śpiwór i wciskam we wnękę rufy. Rozpinam kurtkę z podpinką. Jest dobrze. Księżyc nadal świeci. Brzask coraz mocniejszy. Wraca widzenie kolorów. Rzeka uparcie płynie, dziwiąc się, że ja wciąż uparcie wiosłuję. Przestrzeń ucieka jednostajne wstecz. Ptaki śpiewają. W zaroślach mozgi trzcinowatej koncertują trzciniaki, pobudzając zmysły niczym muzyka rockowa. Świerszczaki szyją powietrze monotonnym trelem, jakby włączyły maszynę do szycia. Mogą tak na jednym oddechu ciągnąć z minutę. Słyszę trex trex. To najmniejsze z żurawiowatych – derkacze. Mijam osypujące się skarpy brzegów i wejścia na mokradła. Narew opływa Chełsty obszernym łukiem, kierując się na północny wschód i coraz głębiej wkraczając na terytorium Kurpiów. Wsie coraz dalej od rzeki odepchnięte starorzeczami po obu stronach nurtu, świadectwami hydrogeologicznych kaprysów Narwi na przestrzeni wieków. Nie widać tutaj śladów działalności olędrów, dla których gospodarowanie na takich terenach było celem samym w sobie.

 


Księżyc już zachodzi. Wisi nad równiną i odległą krawędzią doliny. Zbladł w brzasku świtu. Nabrał złotawego odcienia.

Zatrzymuję się na krótką przerwę. Wpływam na mieliznę zarośniętą przez mozgę trzcinowatą, gdzie nurt nieodczuwalny. Ustawiam się twarzą do słońca, którego rąbek unosi się właśnie nad horyzontem i prześwietla pnie i korony wierzb na drugim brzegu,  Nieśmiała mgła tańczy nad powierzchnią leniwej – zdawało się – wody. W powietrzu wilgoć. Mimo to odczuwam ciepło… Zasypiam siedząc. Nawet nie wiem kiedy. Jakby ktoś mnie wyłączył… Budzę się równo po godzinie. Gwałtownie. Jak po uderzeniu adrenaliny. Pierwsza myśl:

- Znosi mnie!

Kajak jednak stoi w rzadkich zaroślach. Nic się nie dzieje. Narew spokojnie płynie kilka metrów przede mną, niosąc topolowe kłaczki. Stan wody niski po wielu tygodniach suszy. Nagrzany promieniami słońca łęg pachnie aromatem olejków eterycznych i zapachem skoszonego siana. Wokół żywego ducha.

Biorę głęboki oddech.

- Jest dobrze. Tak ma być – mówię do siebie, pobudzając krtań do życia.


Wyruszam w drogę. Nadal jestem w narzuconym sobie trzygodzinnym cyklu wiosłowania, mimo nieprzewidzianej przerwy na sen. Wiosłuję więc do godziny piątej. Znalazłszy cichy kąt w brzegu, wbijam się kajakiem w zejście do wody między kępami bujnej trawy przypominającej miskanty. Wiosłem strząsam rosę z najbliższych roślin. Zapalam palnik kochera. Grzeję wodę na kawę do termosu. Ostatnią porcję właśnie wypiłem. Otwieram puszkę mielonki, kroję chleb… Po zimnej nocy jestem bardzo, bardzo głodny. Nie zostawiam niczego na później…


Wychodzę na łąkę. Wschód słońca czarujący. Murawa paruje. Jest ciepło. Ściągam kurtkę. Już niepotrzebna. Rozglądam się wokół. Łąka płaska niczym stolnica ciągnie się do olchowych, brzozowych i sosnowych zagajników. Zaciągam się zapachami rozgrzanych ziół. Łany jasnoty otwierają się na światło, ubarwiając dywan murawy na żółto. 



 

 

 

 

W oddali pasie się sarna. Obok bawi się jej dziecko, jeszcze w barwach ochronnych, z jasnymi plamami wzdłuż boków i grzbietu. Pod niebem szybuje błotniak. Kwili spod obłoków. Jest na czym oczy zaczepić. Godzinny narkoleptyczny sen przywrócił ostrość widzenia i wrażeń. Znowu we mnie endorfiny. Rozruszawszy się na ścieżce wydeptanej przez zwierzęta i przygodnych wędkarzy, wracam do kajaka, moszczę wysokie siedzisko z kapoka. Jest szósta rano. Wraca poczucie komfortu, chociaż wiatr zawiewa z północy, niosąc chłód. 


 

3.

Płynę wzdłuż sosnowego lasu Puszczy Białej. Gdzieś pod Ogonami po lewej ręce. Wsi nie widać. Zabudowania przezornie odsunięte od szerokiego prakoryta Narwi, pełnego starorzeczy, zarośniętych stawów wypełniających porzucone przez rzekę odnogi. Wszystko to na mapie szlaku kajakowego, rozłożonej na podłodze kajaka pod nogami. Opadająca woda odsłania coraz więcej drzew zagrzebanych w dnie na mieliznach i pojedyncze głazy. Omijam je z daleka. Znowu wybieram miejsca o słabszym prądzie: wąskie ramiona nurtu, mielizny wzdłuż wypukłych odsypisk, dłuższe cofki pod brzegami popychające kajak wbrew rzece. Toń coraz bardziej przejrzysta. Odkrywa bruzdy i rzeźbione pofalowania dna. Tam gdzie nurt silniejszy, pojawiają się rapy. Potrafią wyskoczyć nad wodę w pogoni z umykającym kąskiem. Są szybkie i zwrotne. Te przebłyski gwałtownego ruchu nie odciągają mnie od wiosłowania. Aparat fotograficzny stanie się obowiązkowym wyposażeniem kajaka dopiero wtedy, gdy już nie będę miał siły na takie eskapady.

 


Wpływam na płyciznę. Kil szoruje o piasek. Kajak zamiera przed brzegiem. Odpychając się wiosłem, przesuwam się bliżej trawy. Pora na przymusową przerwę. Z zarośli unosi się czapla. Kracze zachrypniętym głosem. Wypuszcza spod ogona strugę jasnych odchodów. Na szczęście z daleka ode mnie. Śmierdziałbym jak po ataku skunksa. Na wyspie po drugiej stronie, odciętej od brzegu wąską zarośniętą odnogą, pasą się krowy. Niektóre schodzą nad rzekę i zanurzają pyski w wodzie. Patrzą na mnie rozumnymi oczami. Wokół oczu i na pyskach gzy i bąki. Krowy potrząsają łbami i machają ogonami, próbując odpędzić insekty. Kiedy odpływam, odprowadzają mnie ciekawskimi spojrzeniami…

 


Płynę. Krajobraz wciąż podobny, powtarzalny. Lasy po obu stronach rzeki, łąki i rozlewiska odcięte od głównego nurtu, zatoczki, zagajniki łęgowe i olchowe, szpalery drzew pochylonych nad wodą, walczących o przetrwanie na krawędzi brzegów, bujne zarośla i niewysokie klify osypujące się pod naporem wody i przygniecione płatami darni...

 


Uświadamiam sobie, że Igor Newerly, spływając tędy przed wojną z dala od siedlisk pobudowanych na bezpiecznych wzniesieniach nad rozległą doliną, zapamiętał nie przyrodę, nie pogodę, która naprzykrzała mu się ulewami, lecz kilkudniową przygodę z dziewczyną, która uciekła z podupadającego majątku we władaniu właściciela zafiksowanego na kolekcjonowaniu przyszpilonych motyli, zabrawszy zabytkowy zegar wart fortunę w charakterze kapitału na przyszłość, by wrócić do Warszawy i do swojego… alfonsa.

 


Z całej jego narwiańskiej relacji w „Za Opiwardą, za siódmą rzeką” zapamiętałem rozległe nawiązania do rosyjskiej literatury dotyczące lirycznych związków męsko-damskich wygłaszane podczas intymnych chwil; ów pozornie niezrozumiały opór dziewczyny przed odwiedzeniem szkolnych koleżanek w Pułtusku, skąd uciekła do Warszawy, by zaznać innego życia i odmiennej perspektywy na przyszłość; a w końcu prozaiczne zakończenie – awanturę z rzekomą ciotką, która okazała się być… pełnokrwistym sutenerem, żądającym od mojego ulubionego kajakarza zapłaty za wyświadczoną przez dziewczę kilkudniową usługę…

 


Cóż. Uczuciowe porwanie po wielotygodniowej włóczędze w samotności potrafi zgasić intuicję nawet najbardziej doświadczonego wagabundy…

 

 

 

 

 

 

 

 

 


4.

Dochodzi ósma. Znajduję miejsce na godzinny postój w przewężeniu rzeki naprzeciwko klifu podziurawionego dziesiątkami norek pod kserotermiczną darnią, nad którą drży nagrzane powietrze. Wokół fruwają brzegówki. Chwytają owady nad wodą i łąkami; piją wodę, przelatując tuż nad nią i zanurzając dziobki; kwilą, rozmawiając ze sobą; zlatują do norek, znosząc pokarm; czyszczą norki z odchodów i wylatują na zewnątrz… Rejwach nieprawdopodobny. Nie sposób zasnąć. Obserwuję owo widowisko, nie mogąc wyjść z podziwu dla ich zmysłu organizacyjnego, pracowitości i bystrości, zdolności do społecznej egzystencji w koloniach… 

 

Miejsce nie sprzyja drapieżnikom. Jedno co jaskółkom naprawdę zagraża, to niesforna rzeka, która może
nieoczekiwanie wezbrać i zagrozić siedlisku. Nic takiego się nie zapowiada. Nic takiego się nie zdarzy, gdy będę wracał. 


Słońce, wychyliwszy się zza korony olchy na krawędzi klifu, zmusza mnie do zasłonięcia twarzy kapeluszem. Zamykam więc oczy i chwytam chwilę drzemki. Budzę się z niej, o sekundy wyprzedzając nastawiony budzik. Poczucie upływu czasu nie zawodzi. Uruchomiony wiosną zegar biologiczny nsdal działa.

 


Przypominam sobie facecję, której doświadczyłem przed wyprawą na przystanku autobusowym na Placu na Rozdrożu w Warszawie, czekając na przyjaciółkę.

Chodziłem wtedy w kozakach z cielęcej skóry zaimportowanych z Brazylii. Towar niezwykle pożądany we wczesnych latach siedemdziesiątych. Noszony wiosną i latem bez względu na upał. Jakiś facet spytał o godzinę.

- Nie noszę zegarka. Proszę spytać kogoś innego.

Ten zmierzył mnie wzrokiem i stwierdził z ironią:

- Na buty stać, ale na zegarek nie wystarczyło.

Odszczekałem się, mówiąc:

- Nie kupiłem, bo nie gonię za utraconym czasem.

Tak mi się wtedy strawestowało Proustem. Nie wiem czy zrozumiał.

 


Dzień znowu skwarny. Słońce przypieka skórę na odsłoniętych dłoniach. Klnę w duchu, że nie pomyślałem o rękawiczkach. Rękawy flanelowej koszuli nie dają się nasunąć do palców. Głowę przynajmniej osłaniam kapeluszem z szerokim rondem. Wiosłuję jak zwykle. Równo i rytmicznie. Zaliczam kolejne zakola, mijam kolejne wyspy. Wokół sosnowe lasy z obiecującymi brzegami i polanami biwakowymi. Nikomu jeszcze nie w głowie tabliczki „teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Ta moda na prywatność i podkreślenie własnego statusu majątkowego nastanie dopiero w XXI wieku.

 


Gdzieś między Modzelami po lewej ręce a Lipiankami po drugiej stronie, pokonawszy obszerne zakola Narwi w leśnym kompleksie, wpycham się na ospały nurt, osadzam kajak na mieliźnie i próbuję zasnąć pod kapeluszem dla ochrony przed słońcem na bezchmurnym niebie, nie zważając na bzyczące insekty, przelatujące ptactwo, odgłosy ostrzonych kos, rżenie koni pasących się z dala od rzeki… Dwadzieścia minut mija jak z bicza strzelił…

 


W lesie pod Kamianką po prawej ręce jest nekropolia żołnierzy niemieckich i rosyjskich poległych w lipcu 1915 roku podczas próby forsowania Narwi. Niemcy, chociaż opanowali nietknięty most w Ostrołęce, tutaj szli brodami i po kładkach pod ostrzałem karabinów maszynowych i artylerii doborowych carskich jednostek syberyjskich. Ciekawy opis bitwy zawarto pod linkiem: https://www.moja-ostroleka.pl/art/1576321120/forsowanie-narwi-przez-armie-niemiecka-w-kamiance-w-lipcu-1915-r-zdjecia.

 

Zatrzymuję się na wysokości kaplicy świętej Anny, której bryłę zasłaniają sosnowe pnie, wpłynąwszy na urokliwą zatoczkę pod leśnym biwakiem. Dzisiaj pustym. Na obiad wołowina w sosie własnym z puszki, chleb, zupa instant z makaronem z Hortexu zagrzana na kocherze. Wyżerka palce lizać. Wymiatam wszystko do czysta. Potem wychodzę na brzeg, spaceruję ścieżką, trochę ćwiczę, na koniec przesiaduję nad wodą, popijając mazowszankę z butelki i gapiąc się na spokojną Narew. Rozmawiam sam ze sobą…

W kaplicy w sosnowym lesie co roku odbywają się rzekuńskie odpusty. Narew na tym odcinku jest atrakcją wędkarską. O tym wszystkim dowiaduję się po latach, wertując Internet. Wtedy zachwycałem się samym krajobrazem zdominowanym przez czerwcową zieleń.

 


5.

Jestem na wysokości Żerania Małego i Dużego. Odczuwam zmianę charakteru krajobrazu. Puszcza Zielona zieleńsza. Puszcza Biała bujniejsza. Gdzieś tutaj odkryto łyżwy wyrzeźbione z końskich piszczeli albo kości udowych (odkrywcy nie sprecyzowali) służące tysiąc lat wcześniej do poruszania po zamarzniętej rzece.

 


Narew od Żerania do Korczaków i Dzbenina malownicza. Przemierza lasy. Sosny rosną nad wodą. Miejscami ustępują przed korytami starorzeczy, na które da się wpłynąć. Minąwszy długą wyspę, ciągnę na północ pod Nożewem, potem na północny wschód pod Dzbeninem. Jest we mnie moc. Kajak tnie powierzchnię rzeki, wzniecając spienione skiby wody. Nie odczuwam braku snu. Odczuwam za to bliskość Mazur po lewej ręce, chociaż dzieli mnie od nich Puszcza Kurpiowska. Wypatruję głazu Batorego za kolejnym zakrętem rzeki. W przewodniku „Kajakiem po Polsce” Kuran i Czajkowski opisują jego położenie. Mimo starań nie potrafię go namierzyć. Niestety jest za łęgiem w starorzeczu.

 




W oddali widzę już most kolejowy z charakterystycznymi przęsłami z nitowanej konstrukcji, których łuki skierowano do góry. Płynę wzdłuż brzegów umocnionych granitowymi kamieniami. Nurt uregulowany ostrogami. Celuję kajakiem pod środkowe przęsło. Akurat przejeżdża skład towarowy ciągnięty przez dymiący parowóz. Pióropusz pary i spalin spowija przęsła. Gwizd parowej syreny roznosi się egzotycznie wokół. W oknie kabiny maszynista lub jego pomocnik macha ręką. Odpowiadam. Chociaż odległość między nami ów gest poprawia mi humor. Znowu gadam do siebie, ćwicząc z rozbawieniem struny głosowe.

 


Kolejna przerwa wypada w ujściu Omulwi, naprzeciwko szczątków grodziska z rodowodem sięgającym początku piastowskiej państwowości. Zatrzymuję się na piaszczystym cyplu w kącie między napierającą mętną Narwią a wpływającą czystą Omulwią w cieniu starej wierzby. Pora na popołudniową drzemkę. Przede mną jeszcze Ostrołęka. Myślę o niej z niechęcią. Nie ciągnie mnie do miejskich zabudowań. Wielkie gierkowskie inwestycje w Ostrołęce dopiero się zaczynają, więc nie powinienem był narzekać. Most Madalińskiego powstanie dopiero za dwadzieścia kilka lat, gdy zdążę zapomnieć o swoich kajakowych fascynacjach. Niemniej miasto to miasto. Nie sprzyja samotności Warega szukającego swojego królestwa wrażeń.

Hamletyzuję:

- Płynąć dalej, jak zamierzałem, czy spróbować Omulwią?

Rzeka w ujściu mami. Jest urodziwa. Łagodny obiecujący nurt. Ryby snują się pod brzegiem, gdzie siedzę. Łabędzie pływają na zakolu w cieniu wierzb zwieszających gąszcz witek…

Jednak nie. Nie popłynę Omulwią. Narew ma większą siłę przyciągania… 


Omulew zobaczę z kajaka za kilkadziesiąt lat, a i to nie całą. Tylko kilkanaście kilometrów na wysokości Baranowa. Przepiękną. I tylko kilkanaście mazurskich kilometrów za Jeziorem Omulewskim. Puszczańską.

 


6.

Ostrołęka doświadczyła w XIX wieku dwóch wielkich bitew: w 1807 podczas kampanii Napoleona przeciwko koalicji Prus i Rosji oraz w 1831 roku podczas powstania listopadowego.

 



Przepłynąłem wzdłuż Ostrołęki bez większych doznań. Miasto sprawiało wrażenie, jakby stroniło od Narwi. W rzece dał się odczuć brak oczyszczalni ścieków. Ostrołęka miała dopiero stać się miastem wojewódzkim. Z zaskoczeniem odnotowuję, że po pięćdziesięciu minutach jestem już za mostem drogowym, starówką, ostatnią wielkomiejską zabudową. Elektrownia Ostrołęka, owa katastrofa inwestycyjna, dopiero śpiewem przyszłości. Wiosłuję przez przylegające do Teodorowa i Laskowca dzikie ostępy Narwi, mijam ślepe odnogi, starorzecza, zaliczam obszerne zakręty.

 


Odpoczywam naprzeciwko Teodorowa w obiecującym ujściu Rozogi, osiemdziesięciokilometrowej rzeki, której źródłami struga Jerutki odwadniająca  jezioro Marksoby pod Świętajnem (nieopodal Babięt na szlaku Krutyni) i strumień z bagnistych łąk pod Olszynami koło Szczytna, wsi znanej między innymi z popularnego targowiska regionalnych staroci.

 



Obie strugi łączą się w Rozogę powyżej Myszyńca, malowniczego kurpiowskiego miasteczka, słynnego między innymi z przemytu broni dla powstańców styczniowych. Potem płynie nieopodal Kadzidła, miejscowości znanej między innymi z kurpiowskich palm wielkanocnych prezentowanych w tamtejszym skansenie.

Rzeka dostępna kajakarzom chociażby z powodu częstych spiętrzeń za pomocą śródpolnych jazów i sztucznych zalewów. Istotna część jej koryta jest ujęta w wielokilometrowy nudny kanał bez zakrętów, ciągnący się od Myszyńca przez Kadzidło, Tatary, aż do Nasiadek. Dopiero tutaj Rozoga znowu w naturalny sposób meandruje do Narwi.

 


7.

Za Laskowcem oddalam się od szosy z Ostrołęki do Łomży, płynąc na północ. Narew znowu wiedzie zakolami z dala od lasów przez rozległą dolinę pełną starorzeczy, zamkniętych odnóg. Z powodu niskiego stanu rzeki nie mogę wpłynąć na obiecujący szlak, którym można przez malownicze meandry podpłynąć pod Starościński Łęg. Szum samochodów cichnie. Znowu snuję się po mazowieckiej pustce z dala od zabudowań. Wokół tylko zagajniki łęgowe, pełne olszyn, topoli, jesionów nad wodą, klonów jesionolistnych... Gdzie nie spojrzeć, niskie brzegi, za którymi płaskie łąki pocięte rowami pozbawionymi wody. Tam gdzie wyżej, woda ściąga piasek spod murawy. Darń rwie się na płaty i osuwa ku rzece. Tam, gdzie grunt spoisty, oglądam gwarne kolonie brzegówek. Latają wokół i nad głową, polując na komary i bąki. Nie muszę się wtedy od nich opędzać. Słońce świeci to z lewej, to zza pleców. Kontrasty w krajobrazie nieznośne. Coraz więcej piaszczystych odsypisk, na których utrzymują się wyłącznie wikliny, kolczaste bielunie, kserotermiczne zarośla odporne na suszę.

 


Nie mam nic innego do roboty. Wiosłuję. Kajak sunie wartko nad płyciznami. Rzeka ożywa w przewężeniach, zasypia w rozszerzeniach koryta, sprzyjając wysiłkowi. Przeciskam się wąskim kanałem między obszerną wyspą a rozległą łąką ciągnącą się ku dalekiej olszynie i ścianie lasu na wzniesieniu. Od łąki zawiewa zapachem schnącego siana.

 


Wpycham kajak rufą w przesmyk prowadzący na starorzecze. Chowam się między podniesionymi brzegami zarośniętymi bujną trawą. Patrzę przez Narew na pustynne pustkowie między olchami i wierzbami rosnącymi szpalerem wzdłuż nurtu. Nie chcę spać. Leżę tylko z głową podpartą kapokiem. Krajobraz nieruchomy. Przez dwadzieścia minut nic się nie dzieje w złotej godzinie na łagodnej wypukłości przeciwległego brzegu.

 


Po następnych pięćdziesięciu minutach podpływania pod nurt Narwi ląduję w kameralnej zatoczce wypłukanej nieopodal zejścia do brodu. Ustawiam kajak rufą do słońca z widokiem na pastwisko za rzeką. Tutaj jem kolację: zielony groszek z puszki, zupę instant z makaronem zagrzaną na kocherze, pajdę chleba. Popijam Inką z termosu. Kiedy kończę, napełniam termos świeżo zaparzoną prawdziwą kawą z cukrem. To na noc. Potem siedzę na kapoku, obejmując nogi rękoma i rozciągając plecy. Po kwadransie słyszę ruch za sobą. Stado krów zbliża się do zejścia, patrząc z zaciekawieniem w moim kierunku. Porykują nieśmiało. Wznoszą tuman kurzu. Schodzą po miękkim piasku i piją wodę z rzeki. Słyszę ich posapywanie. Niektóre wchodzą do rzeki po kolana. Jedna posuwa się dalej. Porywa ją leniwy nurt. Płynie na drugą stronę. Radzi sobie. Łeb zadarty, nozdrza rozchylone. Widzę ją z boku, potem z tyłu. Wspina się na wydeptaną racicami ścieżkę. Obraca się do stada. Ryczy zachęcająco. Kolejne krowy decydują się pójść w jej ślady. Na rzece ruch coraz gęstszy. Zwierzęta płyną łeb w łeb. Cielęta między nimi. Dzielnie sobie poczynają. Wszystkie bezpiecznie docierają do mielizny, wkraczają na brzeg i wchodzą w bujną trawę. Dzieje się. Zastanawiam się, gdzie pastuch. Wokół żywego ducha. Krowy znikają między drzewami w głębi rozległego pastwiska. Same sobie sterem i żeglarzem.

 

9.

Kiedy wracam na główną odnogę, odkrywam w świetle wschodzącego księżyca ujście Szkwy. Rzeki wartej wysiłku zdaniem Kurana i Czajkowskiego, mimo uregulowania. Jednym z jej  źródeł strumień opuszczający jezioro Nożyce w okolicy, w której zaczyna się Kadyk, dopływ Babantu pod Babiętami. W latach pięćdziesiątych roiła się decydentom koncepcja przekierowania wód Babantu do Szkwy w celu zasilenia kurpiowskich łąk i pastwisk deficytową wodą. Na szczęście zabrakło środków w centralnym budżecie. Przez wojnę w Korei, podczas której Stalin pod koniec swojego zbrodniczego żywota, rojąc o ostatecznym uderzeniu na demokratyczną Europę, kazał „demokracjom ludowym” zbroić się po zęby kosztem inwestycji cywilnych. Szkwę niestety zdążono „wyprostować” od Rozóg do Czarnej i osuszyć zasilane przez nią bagna.

 

Jest wieczór. Słońce już zaszło. Wiatr chłodzi. Rzeka pluska. Za wyschniętym ujściem starorzecza przebłyskującego między liśćmi bielunia i łopianów przerośniętych rzadką trawą, w poświacie księżyca już lekko odchudzonego po pełni, skręcam w prawo i odkrywam wyspę z samotną wierzbą na grzbiecie. Wciskam się w węższą odnogę, skrót zakola. Ktoś jedzie rowerem drogą ukrytą za zaroślami. Nie widzi mnie. Czuję narastającą samotność. Nigdzie żywego ducha. Tutaj zatrzymuję się na zaplanowane dwadzieścia minut, odganiając namolną senność kawą z termosu. Pod koniec trzeciego dnia walczę jednak ze zmęczeniem. Już nie jestem tak odporny na nocny chłód niesiony za dnia łagodnymi powiewami z północy. Zasypiam. Trzygodzinny cykl załamuje się. Budzę się przemarznięty. Wojskowa kurtka z podpinką nie wystarcza. Ziewając sięgam po wiosło. Rzeka pluska. Krajobraz w srebrze. Drobne zawirowania nurtu w srebrze. Jest widowiskowo. Rozgrzewam się. Drżenie ciała ustępuje. Oddycham głęboko zimnym powietrzem. Pokonuję zakrętasy Narwi pod Rybakami.

 


Minąwszy ujście rzeczki Ruż i opłynąwszy obszerne odsypisko, z wnętrza którego przez rzadki ols przebłyskują niewielkie… wydmy, porośnięte jałowcami i sosnami o poskręcanych pniach i konarach, zatrzymuję się w wąskim kanale oddzielającym wiklinową kępę od kserotermicznej łąki, w wypłukanym przez wezbraną Narew kącie brzegu nieopodal gruntowej drogi. Wychodzę z kajaka. Spaceruję pustą drogą, gapiąc się na majaczące zabudowania oddalonej wsi. Rozciągam się. Truchtam. Ćwiczę skłony. Wracam do kajaka. Wbijam się w śpiwór. Znowu zasypiam.

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz