środa, 29 maja 2024

Z Ryni do Pisza - dzień pierwszy z Ryni do Pułtuska

 

Dzień pierwszy z Ryni do Pułtuska

 

1.

Po samotnym przemierzeniu Krutyni nabrałem chęci na większą wycieczkę – kajakiem z Jeziora Zegrzyńskiego do Wielkich Jezior Mazurskich. Dojrzewałem do tej wyprawy długo, zastanawiając się nad swoimi fizycznymi możliwościami. Krutynia – sprawa oczywista. Płynie się na przemian rzeką i jeziorami. Można odetchnąć na rzece po wysiłku wiosłowania po jeziorze. Narew i Pisa obiecywały natomiast inny rodzaj wrażeń – naznaczony znojem monotonnego wiosłowania pod prąd do Pisza. Ćwiczyłem więc kajakowanie po Jeziorze Zegrzyńskim do zapory w Dębem i do Pułtuska, w górę Bugu pod Wyszków a także po Kanale Żerańskim do Białołęki. Na kanale podpatrywałem technikę wyczynowców z warszawskiego KS Spójnia w kajakach regatowych. Wypływałem zawsze z ośrodka budowlanych w Ryni. Sezon rozpoczynałem wraz z rozmarznięciem jeziora.

 

Przed rozpoczęciem wyprawy analizowałem, jak rozłożyć siły. Po Krutyni pływałem w godzinowych sekwencjach obejmujących 50 minut wiosłowania i 10 minut polegiwania w kajaku dla odzyskania sił. Zwykłem robić przerwę w południe na obiad. Biwakowałem od zmierzchu do świtu.

 


Na Narwi wypróbowałem inną sekwencję. Wtedy nie przypuszczałem, że naśladuję w jakimś sensie samego Mitchella Feigenbauma, jednego z najwybitniejszych badaczy teorii chaosu, który w Los Alamos chciał żyć dobą trwającą 26 godzin. Zrezygnował, kiedy nie mógł dłużej znieść wstawania o zachodzie słońca. Biologiczny zegar, ukształtowany przez miliony lat ewolucji i zapisany w genach, nie pozwolił na kontynuowanie eksperymentu.

Mój pomysł uwzględniał doświadczenia z samotnych wędrówek po Krutyni. Opierał się w pewnym sensie na naturalnym rytmie snu i dziennej aktywności.. Podzieliłem więc dobę na trzygodzinne odcinki. Postanowiłem płynąć w sekwencji: 50 minut wiosłowania, 20 minut przerwy, 50 minut wiosłowania, godzina na posiłki lub sen. Zaplanowałem każdy dzień zamierzonej wyprawy. Założyłem, że w każdym cyklu przepłynę 2*2,5 kilometra pod prąd; razem 40 kilometrów dziennie.

 


Wiosną  ćwiczyłem ową sekwencję, pływając po Jeziorze Zegrzyńskim i po Bugu. Po kilku weekendach nabrałem wprawy i praktycznie mogłem obejść się bez zegarka. Nie oznacza to, że go nie wziąłem. Po zaliczeniu sesji egzaminacyjnej w terminach zerowych byłem już gotów na wyzwanie.

 


2.

Wystartowałem przed południem. Kajakiem o irytująco białych burtach. Nie było innych. Te burty były widoczne nawet ciemną nocą. Odbiłem od plaży ośrodka budowlanego w Ryni przed południem. Ciut za wcześnie, bo nocny sen powinien wypadać o ósmej wieczorem, przed północą i przed świtem. Przepłynąłem więc do ujścia Rządzy, rzeki przemierzającej okolice Kałuszyna i Marek, i zatrzymałem się na wyspie odwiedzanej przez wydry, wpychając kajak na piaszczystą plażę w cień wierzb i wikliny.

 


Nie czekałem bezczynnie do południa. Gotowałem w kocherze wodę na kawę do termosu. Wokół pływały żaglówki, motorówki. Kajaki nie cieszyły się specjalnym wzięciem. Ktoś próbował płynąć Rządzą pod prąd. Zniknął za odległym zakrętem w łanach zarośli. Jeszcze raz przejrzałem poutykane bagaże i zapasy jedzenia: konserwy z duszoną wołowiną, parówkami, mielonką, z zielonym groszkiem, kukurydzą; zupy instant (wtedy nie sprzedawano jeszcze trującej chińszczyzny); wodę w dziesięciolitrowym kanistrze, mazowszankę w szklanych butelkach pochowanych pod podłogą; chleb długo zachowujący świeżość; mleko w proszku, rozpuszczalne kakao, inkę, kawę, cukier… Dużo tego, jeśli zważyć, że nie zamierzałem niczego kupować po drodze.

 


Dzień bezchmurny, cień pod wierzbami dziurawy, wiatr umiarkowany. Piasek suchy jak pieprz… Nie czułem się komfortowo trapiony wątpliwościami, czy dobrze czynię… Zepchnąłem jednak kajak na wodę. Spłoszyłem kilka raków, które pośpiesznie uciekły między wodorosty, jedne idąc na patykowatych odnóżach, inne w panice płynąc tyłem. Usiadłem na kapoku przesuniętym ku środkowi. Chwyciłem wiosło i się… zaczęło.

 


3.

Słońce za plecami grzeje przez flanelową koszulę. Stawiam kołnierz, by osłonić szyję. Przez kilka tygodni opalałem się na wodzie podczas weekendowych treningów, powinienem więc być odporny, ale teraz będę narażony na słońce od świtu do zachodu. Wiatr sprzyja. Delikatnie popycha i chłodzi. Drobna fala gra na dziobie. Wiosłuję równo bez wytężania się. Oddycham spokojnie. Kajak trzyma kierunek. Wdrażam się do kilkudniowego wysiłku. Po lewej ręce wysoka skarpa Jadwisina z pałacem Radziwiłłów skrytym w parku. Poniżej pełna żaglówek i łodzi motorowych marina rządowego (wówczas) ośrodka. Po prawej wiejskie zabudowania wystające nad wał obudowany betonowymi płytami. Woda mętna. Dno widać tylko na płyciznach. Światło, załamując się na falach, podświetla toń pod kajakiem i rozprasza się w zawiesinie glonów. Jezioro zarybiono amurem i tołpygą. Sumy polują w nocy, za dnia siedzą w kryjówkach. Sandacze wolą głębsze miejsca a leszcze mają tyle szuwarów wokół, że nie muszą żerować na środku akwenu.

 


Mijam ujście Bugu. Szerokie, rozlewne. Próbowałem wcześniej wyprawy kajakowej w górę rzeki, namówiwszy kolegów z podwórka. Wystartowaliśmy w pochmurny dzień. Wycieczka zapowiadała się atrakcyjnie. Mijaliśmy wyspy i mielizny. Płynęliśmy wąskimi odnogami, w których nurt był słabszy. Zatrzymaliśmy się na wyspie między Kaniami (Nową i Polską) zniechęceni mżawką. W pośpiechu rozstawiliśmy namioty, żeby przeczekać noc. Mżawka zamieniła się w deszcz, który nie ustawał. Wracaliśmy jak niepyszni. Kajaki bez fartuchów zapewniały tylko ten gorszy rodzaj przeżyć. Deszcz padał kilka dni. Nie było więc czego żałować.

 


Rok później podjąłem jeszcze jedną próbę. Dopłynąłem w okolice Słopska pod Wyszkowem. Wyciągnąłem kajak na wyrzeźbioną jakimś powodziowym wezbraniem polanę pełną wypiętrzonego gruntu, dołów z wodą, skąd nadawały żaby, zarośniętą potężnymi topolami i rozpadającymi się wierzbami. Topole sypały kłaczkami wełny z przekwitających kwiatostanów, pachniały olejkami ulatniającymi się z młodego listowia. Rozstawiłem namiot. Wokół żywego ducha. Prawdopodobnie wylądowałem na jednej z wielu wysp. Najbliższy dom stał kilkaset metrów od rzeki. Ledwo widoczny między drzewami rzadkiego łęgu. Rano obudziła mnie mżawka i krople skondensowanej wilgoci skapującej z gałęzi na namiot. Oceniwszy sytuację zawróciłem.

Zdążyłem na powtórkę debiutu polskiej reprezentacji na Mistrzostwach Świata w piłce nożnej rozgrywanych w RFN w 1974 roku. Drużyna Kazimierza Górskiego, zdobywszy złoty medal na Olimpiadzie w Monachium w 1972 roku, robiła wtedy furorę. Nigdy nie byłem kibicem piłkarskim, ale Mistrzostwa Świata w RFN oglądałem z wypiekami na twarzy. To był jedyny raz, kiedy kibicowałem polskiej reprezentacji z autentycznym zaangażowaniem emocjonalnym. Przez lata pamiętałem każde zagranie naszych gwiazd i tę niesamowitą, pełną polotu grę.

 


Dwa razy podchodziłem do wyprawy Bugiem i dwa razy odbiłem się z powodu pogody. Z perspektywy czasu jest czego żałować. Wiele lat później natrafiłem na artykuł (bodaj w Rzeczypospolitej) ze spływu Bugiem wzdłuż granicy z Ukrainą, w którym autorzy porównywali hydrograficzną i hydrogeologiczną budowę koryta rzeki z ukształtowaniem biegu Orinoko w Wenezueli…

 


4.

Mijam Serock, miasto z bez mała tysiącletnią historią. Pierwsza wzmianka z 1065 roku zawiera zapis o dziewiątej części dochodu osiąganego przez gród i o połowie cła z komory celnej na Bugu płaconych  opactwu benedyktynów. Serock leżał wtedy na szlaku z Rusi do ówczesnego Gdańska i osady handlowej Truso nad Zalewem Wiślanym (trop łączący Słowian mazowieckich z mieszkańcami Truso: Celtami, Pomezanami i Pogezanami, którzy handlowali z ludami nad Bałtykiem i Morzem Północnym). Gród i podgrodzie Serocka umiejscowiono wtedy naprzeciwko ujścia Bugu.

 


Robię pierwszą przerwę pod serockim mostem, przepłynąwszy wzdłuż miejskich zabudowań na wyniosłej skarpie. Napoleon zamierzał tutaj wybudować twierdzę, ale realizację inwestycji przerwano, gdy wyżej oceniono walory obronne Modlina nad ujściem Narwi (Bugo-Narwi) do Wisły. Na wysokości stanicy wędkarskiej przytulonej do nasypu drogi biegnącej przez most wciskam kajak w kępę zarośli na mieliźnie. Wczesną wiosną rodzice przyjeżdżali do stanicy na ryby. Tutaj złapałem pierwszego szczupaka na spinning. Ledwo przekroczył wymiar ochronny, ale dla szóstoklasisty liczył się ten pierwszy raz. Z wiekiem straciłem jednak zainteresowanie wędkowaniem. 


Nie wyszedłem na brzeg. Przeleżałem w kajaku kilkanaście minut, osłaniając głowę kapeluszem z grubego filcu dla hutników pracujących przy elektro-piecach do wytopu stali w Hucie Warszawa. Ruch na wodzie gęsty niczym na Marszałkowskiej w Warszawie. Łodzie i pontony wędkarzy, motorówki, żaglówki, barki z piaskiem popychane przez dudniące dieslami Bizony... Kajak był wyjątkiem w tym zbiorowisku pływających jednostek.

 


Po przerwie znowu ruszam. Jestem podekscytowany. Pogoda marzenie, łagodny wiatr, spokojna woda. Za mostem pierwsza prawdziwa zmiana w krajobrazie. Ślad antropogeniczny słabnie. W rozlewisku pojawiają się podłużne wyspy i trzcinowiska zasłaniające betonowe obrzeża wałów. Dacze letniskowe to moda, która dopiero się rozwija na początku dekady Gierka. Jeszcze ich niewiele między drzewami łęgu czy na obrzeżach jeziora. Im dalej od Serocka tym ich mniej. W końcu czuję samotność. Otacza mnie gwar mew, łysek, kur wodnych, perkozów ukrytych w szuwarach. Z zagajników na wyspach i za wałami zalewu dobiega nieustający harmider kosów, trznadli, sierpówek, grzywaczy, dzięciołów, kukułek... W mierzwie na mieliznach hałasują świerszczaki, trzcinniki, pokrzewkowate... Na łąkach wokół jeziora kwilą czajki, grasejują to swoje trex, trex, trex derkacze, wówczas rzadkość w środowisku… Szosa do Pułtuska biegnie daleko od brzegu. Olchy, wierzby, topole na skarpie prawego brzegu Narwi skutecznie tłumią hałas samochodów. Jest tak jak powinno być…



 


Mijam podniesiony skarpą kościół w Dzierżeninie, wybudowany na początku XX wieku w stylu neogotyckim i odbudowany po zniszczeniach w 1944 podczas walk czerwonoarmistów z Niemcami na przyczółku serocko-pułtuskim. Jego historia ciągnie się od XIII wieku. Jego architektura nie nawiązuje jednak do architektury średniowiecznych kościołów drewnianych, stojących w tym miejscu, czy kościoła wzniesionego też w tym miejscu z inicjatywy biskupa płockiego Ludwika Załuskiego, młodszego brata biskupa warmińskiego Andrzeja Chryzostoma Załuskiego. Zwykłem oglądać ów kościół z samochodu na tle odnogi Narwi i rozległej wyspy za nią. Z kajaka wygląda inaczej. Za każdym razem, jadąc przez Pułtusk, Różan i Ostrołękę do Borowskiego Lasu nieopodal Sorkwit, czułem zew przygody na widok kościoła w Dzierżeninie i Jeziora Zegrzyńskiego poniżej. Obraz motywował do wyprawy, którą właśnie rozpocząłem.

 


5.

Pierwsza dłuższa przerwa wypada między Dzierżeninem a Holendrami. W miejscu, gdzie rozporządzeniem wydanym przez Ministra Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego w grudniu 1981 roku zostanie powołany do życia rezerwat w celu zachowania miejsc lęgowych licznych gatunków ptaków związanych ze środowiskiem wodno-bagiennym i leśnym oraz miejsc odpoczynku i żerowisk ptaków przelotnych na terenie porzuconych stawów rozwiązanego gospodarstwa rybackiego. Odwiedzę to miejsce dopiero po bez mała pięćdziesięciu latach. Nadal zachwyca.




 

 


Wpycham kajak na piasek, który przykrył płyty betonowe powyżej wody. Wychodzę na wał i rozglądam się wokół. Za kanałem odprowadzającym nadmiar wody gruntowej bogaty łęg z olchami, topolami, osikami, wierzbami, brzozami, z podszytem z czeremch, dzikiej porzeczki i czarnego bzu… Spomiędzy zarośli przebłyskuje woda zarośnięta trzcinami, tatarakiem, starcami, kosaćcami, kępami turzycy… Słowem mokradło. Wróciwszy kładę się w kajaku i próbuję usnąć, jednak toczące się wokół życie nie daje spokoju. Z mierzwy trzcin i pałki wąskolistnej wypływają łyski i perkozy z pisklętami. Nad głową przelatują siwe czaple i błotniaki. Nie pomaga nakrycie twarzy kapeluszem. Drzemka nie przychodzi, chociaż słońce przyjemnie grzeje. Jestem za bardzo podekscytowany. Za wyspą, pod osłoną której odpoczywam, chociaż nie czuję zmęczenia, przepływa motorówka napędzana silnikiem Johnsona. Fala wdziera się nawet do miejsca, gdzie stoję, płosząc kręcące się w zasięgu ręki ptaki i psując nastrój. Przykre doznanie. Na szczęście chwilowe.

 


Płynę archipelagiem wysp zarośniętych olsami. Mijam obiecujące obozowiska pod topolami i wierzbami okupującym brzeg po lewej ręce. Trzymam się środka jeziora, czasem jednak wybieram boczne odnogi, które i tak zbiegają się za trzcinowiskami z czytelnie oznakowanym torem wodnym. Nurt Narwi wciąż niewyczuwalny. Płynie się… aksamitnie. Jakbym nie wkładał wysiłku. Dziób kroi wodę, odwala spienione skiby, wznieca fale rozchodzące się po rozedrganej tafli. Delikatne powiewy roznoszą zapach olejków eterycznych uwalnianych przez topole, aromat odradzającego się tataraku… Kłaczki wełny z topól mkną w poprzek zalewu z motylami i ważkami… Wsie odepchnięte od jeziora przez rozległe moczary i malownicze łęgi… Dziwię się, że nie poprowadzono wałów bliżej zabudowań, żeby nie ograniczać naturalnych terenów zalewowych leżących znacznie poniżej poziomu Jeziora Zegrzyńskiego… Nad głową kołują czaple siwe, żurawie, błotniaki, kruki, siwe wrony, mewy śmieszki… Istne safari…

 


Godzina mija za godziną. Wyspa za wyspą. Zatoczka za zatoczką. Zakole za zakolem. Siedlisko za siedliskiem… Wiosłuję równo. Bez zmęczenia. Nawet się nie pocę. Nastrój optymalny... Brzegi po wschodniej stronie subtelnie wyższe, wał ograniczający zalew jakby niższy. Słońce chyli się nad skarpą. Na wodzie coraz dłuższe cienie drzew. Trzymam się oświetlonej strony. Światło już nie razi. Woda przed kajakiem zaburzona - to ławica leszczy wystawiających grzbiety podczas wieczornego spaceru…

 


Wpływam w zatoczkę gdzieś pod Łubienicą. Wrzyna się pod skarpę. Jest przedłużeniem bocznej odnogi odcinającej od brzegu podczas wezbrań sezonową wyspę z łęgiem nad zakolem Narwi. Kajak zamiera na mieliźnie. Stępka grzęźnie w mule. Ze skarpy dobiega szum samochodów.  Słyszę rozmowy. Ludzie jednak daleko. Czas na kolację. Otwieram konserwę z duszoną wołowiną w sosie własnym.  Zjadam całą zawartość puszki z chlebem. Popijam inką z termosu. Ustawiam kocher na niewielkim stelażu, żeby dno palnika nie dotykało podłogi z listew. Gotuję wodę na nową porcję kawy do termosu. To na noc. Po wszystkim kładę się w kajaku i rozmyślam o przepłynięciu przez Pułtusk.

 


6.

Robi się chłodniej. Skarpa i bujne drzewa na jej grzbiecie kładą cienie na całej szerokości zalewu. Na słońce wracam, płynąc wokół sezonowej wyspy obszernym łukiem najpierw na wschód potem na północ. Koryto rzeki subtelnie się zwęża. Wpływ spiętrzenia Jeziora Zegrzyńskiego tamą w Dębe słabnie. Zaczynam odczuwać napór nurtu w torze wodnym. Ustępuję przed barką wypełnioną kruszywem, popychaną przez Bizona. Sternik na mostku pozdrawia gestem ręki. Odpowiadam. Fala buja kajakiem. Jest miło.

 


Znowu płynę w cieniu. Kurtka wojskowa z podpinką już na podorędziu. Słońce zachodzi. Czerwcowe niebo powoli gaśnie. Mijam ślepe korytarze starorzeczy z przycumowanymi łódkami; XVII wieczny kościółek w Kacicach nad wodą…

 

 

 

Wkomponowana w skarpę willa z dachem przykrytym żywą darnią, z wygiętą w łuk ścianą ze szkła, zwróconą ku dolinie Narwi, kosmiczne dzieło architektoniczne, to pieśń odległej przyszłości. Zachwyci za czterdzieści lat z okładem.

 


W zapadającym zmroku trzymam się brzegu umocnionego granitowymi kamieniami o ostrych krawędziach, które mogą skaleczyć kadłub. Zakładam kurtkę. W Pułtusku zapalają się latarnie. Okna domów też ożywają blaskiem żyrandoli i lamp. Przede mną most przenoszący szosę z Pułtuska do Wyszkowa. Obstawiony przez wędkarzy. Szukam miejsca na postój. Znajduję fragment wklęsłego brzegu pod gęstą wikliną. Podpływam burtą do trawy. Chwytam gałąź, by leniwy prąd wody nie zniósł. Zakładam kurtkę. Wędkarze mimo ciemności nie opuszczają mostu. Dyskutują. Przekrzykują się. Niektórzy wyrzucają puste butelki do wody… Ich zachowanie odstręcza. Nie chcę ryzykować pływania między spławikami i żyłkami gruntowych wędek. W wyobraźni słyszę ich przekleństwa, widzę spadające flaszki… 

 

Gdyby odnoga Narwi opasająca starówkę Pułtuska z zamkiem biskupim i najdłuższym w Europie brukowanym rynkiem przed ratuszem i starym kościołem zaczynała się przed mostem, wpłynąłbym na nią, zaliczając przy okazji wieczorny spacer wodną promenadą. Niestety jej ujście za mostem. Przymykam więc oczy. Czuwam w trybie stand by. Sen nie nadchodzi…

 

sobota, 25 maja 2024

Blizna, jezioro Blizno i do domu

1.

Coś chrobocze o namiot. Wyglądam na polanę przez rozsunięte wejście. To coś spłoszone dźwiękiem suwaka ucieka w zarośla. Jest wschód słońca. Niebo bez chmur. Pod sosnami cień rozjaśniony plamami słonecznego światła. Rozpięte na łubinach pajęczyny skrzą się rosą. Nad rzeką snuje się mgła. Idę do lasu. Trafiam na zarastające koleiny zapomnianej drogi. Płoszę sarnę, która poszczekując odchodzi między świerki. Wyganiam dzika z babrzyska. Upaprany błotem przypomina biegnący głaz. Na polance pokrytej mchem poluje lis. Spostrzegłszy mnie, znika w gąszczu. Spowity mgłą las śpiewa. Pachnie żywicą. Od Rospudy niesie się kwaśny aromat czarnoziemu i borowiny. Jest magicznie…







Wracam nad rzekę pod gęstą mgłą. Kilkadziesiąt kroków dalej nurtu już nie widać. Z mgły wystają kikuty obumarłych olch i poskręcane gałęzie wikliny. Samotność i cisza potęgują doznania. Kameralna sceneria Rospudy ujętej w karby puszczy wyostrza zmysły. Cienie odlatujących czapli i żurawi łatwo wziąć za błądzące duchy lasu; pluskanie ryb żerujących w toni uspokojonej rzeki za subtelną groźbę nieznanego; szelesty łysek i perkozów snujących się wśród łodyg trzcin za uwodzący szept mamuna, dziwożony, utopca… Tylko słońce władne wyrwać z ułudnego, pełnego pozorów władztwa Potrympusa, jaćwieskiego boga magii…








2.

Wpływamy w ujście Blizny, powolnej, zarośniętej rzęsą, obramowanej trzcinami, tatarakiem, kosaćcami, jeżówką, wiklinową mierzwą na brzegach, szpalerami olch chroniącymi przed palącym słońcem. Puszcza niebawem się kończy. Odsuwając się na odległe wzniesienia, odsłania rozległe łąki. Kręcimy się Blizną niczym serpentyną w górach. Gdybyśmy płynęli tak szybko jak jechali samochodem, zawroty głowy gwarantowane. Pochylamy się pod kładkami. Nurt odsłonięty. Olchy nie przynoszą już ulgi. Ciągniemy się jeden za drugim, wiosłujemy, oganiamy się od bąków, ślepaków, końskich much. Wędrówka staje się mozołem. Rozgarniamy grążele, łodygi trzcin i jeżówki porastającej środek nurtu. Na wysokości miejsca kaźni, pod Szczebrą, gdzie hitlerowcy wymordowali osiem tysięcy Żydów, Polaków, jeńców radzieckich, przemierzamy torfowisko. Rzeczka pachnie borowiną i tatarakiem. Z zarośli podrywa się błotniak. Wznosi się pod obłoki i tam szybuje niesiony prądem konwekcyjnym. Krajobraz drży z gorąca.

 




Spoza olsu dobiega hałas samochodów jadących do Suwałk. Blizna wciąż leniwa. Przynajmniej nie przeszkadza płynąć pod prąd. Most drogowy daje trochę cienia. Siedzimy pod nim w cieniu i łagodnych powiewach powietrza, by ochłonąć przed kolejnym odcinkiem przez Strękowiznę. Ruszamy po wypiciu gazowanej wody z butelek. Już spod przęsła widać, co nas czeka – za ujściem skanalizowanej Szczebry stolnica podmokłych łąk na torfowiskach pod palącym słońcem. Miniatura puszty na południe od Balatonu, pocięta liniami rowów, rozbrzmiewająca sianokosami. Drażniąca zapachem świeżo skoszona trawa przyciąga bociany z pobliskich siedlisk. Nurt wąski, toń błotnista, zarośnięta. Ciasne zakola sprawiają, że nie zawsze kontra wiosłem pozwala uniknąć uderzenia dziobów w torf. Wtedy z brzegu wyrywamy brunatne kęsy, które z chlupotem wpadają do wody. Wokół rozgrzana darń pełna kwitnących ziół przyciągających ważki, motyle, połyskliwe żuki. W poprzek rzeczki przepływają imponujące wielkością turkucie. Bez trudu wspinają się po torfie i wciskają w szczeliny wilgotnego gruntu.

 







Nie odczuwamy ulgi, wpłynąwszy w szpaler wikliny. Nie daje cienia, utrudnia wiosłowanie. Piórami zahaczamy o gałęzie. Strącamy z nich uschnięte patyki, listki, ściągamy porzucone pajęczyny. Drażnimy osy w kokonach. Coraz trudniej wędrować. Niekiedy chwytamy za gałęzie, by przepchnąć kajak wyżej. Upał się wzmaga. Zostawiamy łąki. W otoczeniu coraz więcej olch. Ich sporadyczny cień przynosi chwilową ulgę. Blizna kieruje nas na północny wschód w rozległy łęg na mokradłach. Tutaj czujemy się jak u siebie. Suniemy pod niskimi kładkami. Odpychamy się wiosłami od brzegów ściskających nurt. Pokonujemy ciasne zakręty, płosząc kaczki z maleństwami. Na szczęście mają gdzie uciec – w rowy, pod zwisającą darń, w kępy trzcin, miniaturowe zatoczki… Pod mostem kolejowym walczymy z prądem nad kamieniami, którymi zarzucono dno. Za mostem ignorujemy zarośnięty rów. To nim spływa woda z jeziora Kalejty, ścisłego rezerwatu przyrody powołanego do życia dopiero w 2016 roku dla ochrony unikalnego krajobrazu borealnego.

 




3.

Wędrujemy przez uroczysko Strękowizna. Blizna snuje się skrajem puszczy z dala od rozrzuconych chaotycznie siedlisk, siermiężnie odzianych ludzi, pasących się krów, spracowanych koni zaprzęgniętych do wozów albo do kosiarek; z dala od łanów spłowiałego zboża… Rozgrzane łąki rozbrzmiewają cykadami i konikami polnymi, natrętnym bzyczeniem gzów, ślepaków, much końskich. 

 







Znowu wpadamy w wiklinowy i olchowy tunel. Wiosła grzęzną w plątaninie gałązek i liści. Rozkładam je na pagaje. Tak lepiej odpychać się od błotnistego dna, brzegów. Kajaki z trudem przemagają sprzeciwiający się nurt. Snujemy się pod mostami spinającymi wiejskie i leśne drogi. Za ostatnim siedliskiem, gdy rzeczka przemierza w szpalerze olsu rozległe łąki i pastwiska, zbliżamy się do puszczy. Na skraju lasu znajdujemy polanę na popołudniowy postój. W cieniu starych drzew z dala od pastwisk insekty nie dokuczają. Możemy spokojnie jeść lunch i planować co dalej, gapiąc się na krystaliczną toń Blizny.







Ruszamy. Na wiosłach coraz trudniej. Ciągniemy kajaki za sobą. Spacer po piasku i żwirze między kępami turzycy, między obnażonymi korzeniami świerków i olch, wśród zarośli kosaćców, skrzypów, trzcin ciekawą odmianą. Przypomina spacer Kamionką pierwszego dnia wyprawy. Wokół świerki, czeremchy, czarny bez rozsiewający aromat. Ryby plączą się pod nogami. Nie mają gdzie się ukryć. Idziemy w tenisówkach, chroniąc stopy przed skaleczeniami. Depczemy szczątki muszelek. Przełazimy przez pnie i konary przegradzające wartki nurt. Przeciągamy kajaki. Wspomagamy się na trudniejszych przeszkodach. Przechodząc przez plamy światła przenikającego przez sklepienie drzew, przyglądamy się świteziankom, ważkom, motylom na kosaćcach, grążelach, kwiatach dzikich starców i baldaszkowatych barszczów. 

 

 

 

 

 

 








 

Strumień emanuje delikatną urodą, lecz liście turzyc kaleczą, kiedy niebacznie ocieramy się o nie. Wtedy zanurzamy poranioną skórę w zimnej wodzie dla ulgi. Ból ustępuje jak ręką odjął. Drobne skaleczenia przestają krwawić. Wędrówka jest przyjemnością, chociaż zmusza do ostrożności.  Baczymy, by nie potknąć się na zasiekach z gałęzi i nie upaść. Wody dosyć pod pustymi kajakami. Czasem nurt zwalnia, wypełniając szerszy korytarz. Wtedy siadamy okrakiem na rufie i płyniemy wiosłując. Puszcza ogarnia czerwcowym nastrojem i chłodem. Zapominamy o skwarze w Szczebrze i Strękowiźnie. Kręcimy się w lesie śladem ciasnych meandrów. Jedno, czego Blizna nam oszczędza, to przenosek, wśród omszałych głazów zalegających pod okapami świerków; wśród czap mchów, kęp jagód i krzewinek leśnego runa… Bobry pojawią się dopiero, kiedy skolonizują Rospudę od strony Augustowa. Wtedy wybudują tamy, wydrążą w lesie nory, wzniosą żeremia na mokradłach.

 




4.

Przeprawiamy się pod leśnym mostkiem. Maszerujemy przez uroczysko, miejsce obozowania w 1863 roku partii powstańców styczniowych dowodzonych przez pułkownika Konstantego Ramotowskiego. Nie odpoczywamy. Idziemy dalej. Wrażenia wciąż niepowtarzalne. Tylko nogi marzną. Zwłaszcza na mieliznach w sąsiedztwie helokrenowych źródeł lodowatej wody. 


 

Blizna nie przypomina górskiej Kamionki, która, wypłynąwszy z Jeziora Krzywego na wysokości 143,6 m nad poziomem morza, opada uskokami wodospadów i bystrzami na poziom jeziora Pierty (około 133 metry nad poziomem morza). Blizna bardziej przypomina Krawienkę (Kadyk), strumień zasilający Babant, najważniejszy dopływ Babięckiej Strugi na szlaku Krutyni. Wędrówce pod prąd w leśnym otoczeniu, wśród stoków doliny zasłoniętych przez gonne sosny, świerki, bogaty podszyt z grabów, czarnego bzu, czeremchy, wierzb, towarzyszą podobne wrażenia. Spod nóg uciekają szczupaki z trudem mieszczące się w płytkiej wodzie, mniejsze klenie i okonie, rybi drobiazg szukający schronienia pod korzeniami i w ubogich wodorostach. Brniemy w pokrętnym korytarzu z turzycy, sitowia, mozgi trzcinowatej przypominającej poniekąd egzotyczne miskanty, w towarzystwie olchowych i świerkowych siewek na zmurszałych pniach, ogródków botanicznych pleniących się w najmniej oczekiwanych zakamarkach strumienia. W sąsiedztwie słychać niewidoczne zwierzęta. Późne popołudnie sprowadza leśny półmrok. Narasta obawa przed noclegiem wśród omszałych drzew na mokrym gruncie. Nie psuje jednak wrażeń. Przygoda trwa i trwa, póki Blizna nie zwolni, wypełniając szersze koryto. Po prawej ręce dostrzegamy rzednące kolumny pni. Ujawnia się łąka, za nią leśne siedlisko.

 





5.

Płyniemy przez zatoczkę nad dywanem subtelnych makroglonów ramiennicy kruchej, obok śnieżnych grzybieni. Trzymamy się południowego brzegu, szukając polany pod gonnymi sosnami za wąskim piaszczystym litoralem jeziora. W półmroku dobijamy do suchego brzegu o gęstej murawie obsypanej igliwiem. Wchodzimy do ciepłej wody na mieliźnie. Podnosimy kajaki na krawędź spojoną korzeniami drzew. Układamy je wokół miejsca na ognisko. Rutynowo rozbijamy namioty. Po kilku dniach wyprawy zajmuje nam to dosłownie minuty. Po zdjęciu kawałka darni rozpalamy na odsłoniętym piasku ognisko z patyków zebranych w pobliżu. Grzejemy wodę, podgrzewamy ostatnie konserwy, kroimy pajdy chleba. Jedząc gapimy się na jezioro spowite flautą. Słońce już zaszło. W półmroku nadchodzącej nocy snują się perkozy z młodymi. W oddali przelatuje para łabędzi. Zapada cisza. Jesteśmy przygaszeni, nieskorzy do rozmów. Wyprawa się kończy. Dopada nas nostalgia.

- Zaczniemy jeszcze raz? – pytam. – Można stąd przeprawić się do Brygiela i znowu spłynąć Wigrami i Hańczą.

- Daj spokój – mówi Wiesiek. – To dobry początek wakacji. Nie ma co przedłużać.

- Kasa się kończy – zauważa pragmatyczny Sylwek. – Dobre żarcie też. Takich puszek, jak zorganizowane przez ciebie, tutaj nie dostaniesz.



 

Rozmowa się nie klei. We mnie narasta żal. Znajduję sposób, by zgasić nostalgię. Wbiegam do jeziora. Wypływam na środek ku światłom siedlisk na drugim brzegu. Przestaję ulegać nastrojom, płynąc kraulem. Kiedy wracam, ognisko dogasa…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 








 

6.

Wczesnym rankiem opływamy jezioro Blizno, docierając pod Danowskie, skąd można przewieźć kajaki na Wigry. To tylko sześć kilometrów. Podczas powrotu dopada nas burza. Jesteśmy na wysokości największej wyspy. Samotny wypiętrzony cumulonimbus sunie znad Aten. Kilka błyskawic uderza w las, rozpalając wnętrze chmury. Jesteśmy spietrani. Spod spodu chmury urywa się ściana deszczu. Zasłania las. Światło jej nie przenika. Zwieszając się nad wyspą, sprawia, że ta znika. Jezioro szumi. Powierzchnia usrebrzona uderzeniami grubych kropli. Płyniemy z dylematem:

- Uciekać, nie uciekać.


Wiosłujemy równolegle do ściany deszczu. Jest dosłownie na wyciągnięcie wiosła. Granica między słoneczną a zalewaną częścią jeziora ostra niczym brzytwa. Chmura przemieszcza się na południe, zabierając ulewę i odsłaniając panoramę jeziora. Kiedy opuszcza przestrzeń nad Bliznem, oba puszczańskie brzegi spina tęcza. Najpierw pojedyncza, soczysta, potem druga, bardziej pastelowa, a nad nimi trzecia, subtelna... Jest zjawiskowo. Przeżycie wydaje się nierealne. Jak każde zdarzenie za pierwszym razem...

 







Wracamy na Bliznę. Strumień przyjmuje nas jak swoich. Z prądem wcale nie jest łatwiej. Przez osiem kilometrów ciągniemy kajaki, doznając wczorajszych wrażeń. Jeśli nawet nurt pozwala spłynąć, wolimy spacer. Nie śpieszymy się. Bo niby do czego. Jest chłód, cień, krajobraz zredukowany do puszczańskich komnat i komyszy, wtopionych w pnie sosen, w korony świerków i gęstwę podszytu.  Nawet lunch robimy, siedząc na kajakach, które utknęły na kłodach w poprzek strumienia. W trakcie gotujemy wodę w kocherach ustawionych na podłodze. To mój autorski pomysł z wcześniejszych samotnych wypraw. Oddychamy wielozapachowym aromatem borealnego lasu. Słuchamy szumu drzew, kwilenia ptaków zajętych pisklętami, trzasku patyków pod ciężarem niewidocznych zwierząt, szmeru Blizny w konarach, pod pniami i korzeniami wystającymi z brzegów…

 

 

 

 

 

 

 








 

Za mostem w Strękowiźnie, granicy oddzielającej las od odsłoniętych łąk, już tylko spływamy. Nurt nadal nie pomaga. W ciasnych zakrętach wyrywamy bryły torfu razem z płatami darni. W wiklinowym tunelu powtarza się mitręga wiosłowania, gdy pióra więzną w gałęziach i trzeba kombinować, jak nie wypaść z kajaka. Gdy Blizna płynie przez rozległe płaskie łąki, nie mamy już do czego się śpieszyć. Późne popołudnie zmusza do szukania obozowiska. Znajdujemy takie za Szczebrą na łące tuż przed Rospudą.

 

Dobiwszy kajakami do kładki pod pochyłością łąki, biwakujemy ostatni raz pod niebem Suwalszczyzny. Rano obudzi nas słońce.

 

 

 









 

7.

Zbieramy się z polany. Dojadamy ostatnie zapasy z puszek. Zwijamy obozowisko. Pakujemy się do kajaków. Odbijamy od kładki na ospały nurt. Wypływamy na Rospudę. Rozgrzewamy się w chłodzie poranka. Płyniemy w olsie, który nie dopuszcza słonecznego światła nad rzekę. Po kilku zakrętach w otoczeniu bagiennej roślinności na rozległym torfowisku wypływamy na jezioro. Przed nami wysepka z olchowym zagajnikiem i początek regatowego toru wyznaczonego bojami. Na linii startowej bujają się kajakarze w wyczynowych jedynkach, utrzymując równowagę za pomocą wioseł w wodzie. Z boku motorówka. Nad jej sterem trener. Coś mówi do zawodników. Kiedy się z nimi zrównujemy, słyszymy huk startera. Zawodnicy ruszają z impetem. Rozpędzony Wiesiek przyspiesza. Rozpiera go ambicja. Bierze się za bary z wyczynowcami. Chłopcy w jedynkach, lekkich jak piórko, trener na motorówce obok, a na zewnątrz toru Wiesiek na turystycznej krypie wywijający wiosłem jakby się z nim urodził… Spod dzioba skiby spienionej wody… Nie odpuszcza. Zrazu płyną równo w tyralierze, a potem zaczyna ich wyprzedzać. Nie wierzyłem oczom. Nauka z Wigier nie poszła w las. Spuchłem po kilkuset metrach, w ogóle nie zbliżywszy się do trenujących. Podobnie Sylwester. Wiesiek tymczasem wytrzymuje do samego końca półtorakilometrowego dystansu.

Trener dopływa do niego motorówką:

- Długo trenujesz?

- Wcale.

- Jak to?

- Pływam z chłopakami drugi tydzień po Suwalszczyźnie i tyle.

- Nie wierzę.

- Kajak to dla mnie nowość.

- Kto cię nauczył techniki?

- No on – pokazuje w moim kierunku.

- Trenuje?

- Nie. Pływa turystycznie.

- Nie zechciałbyś dołączyć? Masz power

 

Wiesiek opowiada później, że trener chciał go koniecznie zmotywować to wyczynowego pływania, twierdząc że takiego talentu jeszcze nie spotkał.

- Było skorzystać – skwitowałem.

 


Przewozimy kajaki ciężarówką na Jezioro Krzywe pod Suwałkami, korzystając z uprzejmości komendanta wojskowej mariny nad Klonownicą. Wracamy pociągiem do Pisza, gdzie nocujemy ugoszczeni przez wielopokoleniową rodzinę Wieśka, zamieszkującą solidną piętrową poniemiecką willę za rynkiem. Następnego dnia zjeżdżam z Sylwkiem do Warszawy. Wiesiek zostaje. Po wakacjach wyzna, że mama zaordynowała mu dietę na odchudzanie. Podczas wyprawy tak się rozrósł w barach, że przestał mieścić się w starych ubraniach.

 


Po wspólnej wyprawie z Piławek do… Piławek Drwęcą, szlakami Pojezierza Brodnickiego, Wisłą, Nogatem, Kanałem Elbląskim, Wiesiek ponownie kupował nową odzież. Takie geny. Chyba dlatego przestał się udzielać podczas następnych eskapad. Nigdy też nie spróbował trenować i ścigać się na wyczynowych kajakach. Szkoda. Ktoś, kto urodził się z wagą pięciu i pół kilograma, musiał być wyjątkowy.