poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Z Wigier na Hańczę


 

1.

Świt wygania z namiotu. Jest zimno. Ognisko zgasło. Popiół ledwo ciepły. Siadam na chybotliwej kładce. Przede mną jezioro we mgle. Lustro zastygłe. Odbija obrazy lasu, pogodnego nieba, tańczących zjaw. Ptaki już śpiewają, niektóre cicho popiskując i kwiląc, inne imponując rozbudowanymi dżezowymi bon motami…

 

 


 

Na środku tafli leniwy ruch. Rozpoznaję perkozy z zagrzebanymi w piórach matek pisklętami w barwach krakowskich pasiaków. Za nimi snują się łabędzie. Być może te spotkane wczoraj pod Łysochą. Ich młode jakby podobne wielkością i umaszczeniem. Zatoka i jezioro to ich rewir…

Kątem oka dostrzegam trójkąt z fal pod pasmem jasnych trzcin. Na jego szpicy łeb bobra. Pewnie to mieszkaniec widzianego z Wigier żeremia na grobli odgradzającej Białe. Płynie na środek jeziora, potem nurkuje i znika. Fale pozbawione przewodnika wydłużają się, słabną, zamierają…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tymczasem mgła w zwiewnych formacjach tańczy menueta albo nieskładnego walca. To zasłania to znów odkrywa sosny, świerki, olchy, brzozy na wyniosłych brzegach odległych kątów. Nie czuję wiatru, zastanawiam się więc co przyczyną tego subtelnego ruchu nad lustrem... 


Słońce podnosi się znad horyzontu, przeszywa światłem las od strony Wigier, syci mgłę ulotną pozłotą. Nad jeziorem zapala się żywa tęcza. Rozjaśnia się, blaknie, znów rozjaśnia w takt chaotycznego tańca mgły. Powierzchnię jeziora barwi subtelna iryzacja, jej przejawem ledwo uchwytne nieregularne plamy w kolorach tęczy…

 

Płycizna pod kładką migocze ławicami drobnych ryb: kiełbi, różanek, krasnopiórek, płoci, leszczyków i krąpi… Wędrują wzdłuż brzegu w towarzystwie pasiastych okonków na tle delikatnych makroglonów: ramiennic i przesiąkry, tworzących podwodny las w niebieskawej toni...

Ukleje trą się między łodygami trzcin i sitowia na skraju wody i obnażonego piasku, pluskając i wzniecając srebrne rozbryzgi. W zapamiętaniu niektóre wpychają się na mokry piasek i z trudem wracają do wody, wijąc się w tańcu świętego wita. Nic ich nie rozprasza…

Jest magia, a w jej środku ja z nogami podwiniętymi po turecku, z rękami opartymi na szorstkich deskach za plecami, zauroczony aromatem jeziora i lasu, zapatrzony, zasłuchany, pogrążający się w osobliwej medytacji…

 



2.

Słońce już wysoko. Oświetla wnętrze lasu. Koledzy wychodzą z namiotów. Marudzą, że zimno. Przeciągają się. Rozpalamy ognisko. Kochery szczękają. Woda bulgoce. Jest kawa, jest herbata. Puszki otwarte. Chleb pokrojony. Śniadanie na świeżym powietrzu. Rozmawiamy o przyziemnych sprawach. Las nad głową. Flauta. Mgła ustępuje. Rosa paruje…

Zwijamy obozowisko. Składamy materace, karimaty, śpiwory, namioty. Znosimy bagaże do kajaków. Pakujemy się. Zalewamy żar ogniska, wzniecając obłok pary. Zbieramy puste puszki do worka na śmieci…

 


Odbijamy od brzegu. Płyniemy środkiem jeziora. Humory dopisują. Słońce grzeje. Koszule i spodnie idą w kąt. Opalamy się. Pod kajakami błękitna toń. Pod nią widoczne dno zarośnięte chmurami makroglonów. Między nimi pękate liny, garbate okonie, zamaskowane nieruchome szczupaki, czyhające na przypadkowe ofiary… Istne akwarium. Nie sposób oderwać oczu. Kiedy dno się podnosi a toń jaśnieje, Wiesiek nieoczekiwanie wstaje z kapoka i wskakuje do wody. Wynurza się i pyta:

- Na co czekacie?

Jesteśmy zaskoczeni jego zachowaniem. Entuzjazm jednak się udziela. Sylwek podąża za nim.

- Chodź do nas! – krzyczą obydwaj. – Takiej wody już nie zobaczysz! – przekonują.

Schodzę po rufie. Nurkuję ku jaśniejącej podwodnej górce. Otwieram niczym nieosłonięte oczy, a mimo to widzę szczupaka pod chmurą glonów, płoszę go dotykiem ręki. Ucieka jednym machnięciem ogona, wzniecając obłoczek jasnego mułu.

Wypływam. Kumple wniebowzięci. Wymieniamy komentarze. Jest tak jak trzeba. Zaskakujący początek dnia. Popychamy kajaki do przejścia na Wigry, płynąc za nimi. Długo to trwa, ale i tak nie chce się wychodzić z wody. Dopchnąwszy kajak do przejścia, płynę do owej górki i zawracam. Dopiero wtedy jestem gotowy do dalszej drogi.

 




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

3. 

Wiosłujemy wzdłuż wysokiego brzegu unoszącego puszczańskie sosny, cieśniną między niewidocznymi domami Zakątów a Brzozowym Ostrowem. Za Wyspą Brzozową skręcamy w stronę Szyi, najwęższego fragmentu Wigier między Wysokim Wągłem a Rosochatym Rogiem. Wigry rozlewają się rozmigotaną oślepiającą powierzchnią. Drobne fale grają na kadłubach. Wiatr nie przeszkadza. Słońce grzeje, rozprasza pierzaste obłoki. Klasztor powoli wyłania się spoza masywu Rosochatego Rogu. Pod nami głębia, siedemdziesięciometrowa, która z Wysokim Wągłem tworzy stumetrową deniwelację. Jesteśmy sami. Osobliwe wrażenie, jeśli w pamięci obraz wakacyjnych Wigier wypełnionych stateczkami, żaglówkami, kajakami…

Nad głową samolot pasażerski. Zostawia smugi kondensacyjne. Jakby zszywał niebo. Hałas lotniczych silników opada na jezioro długo po przelocie…

Przed nami cała jaskrawość tafli i monolit jasnego klasztoru.

- Chcecie go zwiedzić? – pytam kolegów obok.

- Koniecznie – odpowiada Sylwek. – W końcu nie wiadomo, kiedy wrócimy.

Wiesiek przytakuje.

Opływamy więc półwysep klasztorny. Biwak pod Starym Folwarkiem nadal pusty. Przybijamy do łączki pod ceglanymi murami opasującymi nasyp, skąd prosto do klasztornej bramy na końcu drogi po nasypie.  Koledzy idą. Ja zostaję, tłumacząc się, że już tu bywałem, a oglądanie kościelnej elewacji w rusztowaniach niekoniecznie sprawi przyjemność.

 





 

Powiadali – używszy przebiegłości, kameduli wyłudzili od Jana Kazimierza przywilej fundacyjny nie po to, aby na jego podstawie wieść pustelniczy żywot, lecz żeby go zapodziać, a potem cudownie odnaleźć z podpisami biskupa wileńskiego, Aleksandra Sapiehy i papieża Klemensa IX, który papieżem został pół roku po sejmowej legalizacji wydanego przywileju.

Powiadali – używszy podstępu, kameduli ujęli trosk z dzierżawienia leśnictw w Puszczy Przełomskiej i Perstuńskiej synom leśniczyny Butlerowej, Konstancji z Wodyńskich, wdowie po Gotfrydzie Wilhelmie Butlerze, dowódcy wojsk zaciężnych.

Powiadali – pustelniczy rygor kameduli urozmaicali sobie mniszą fantazją niestroniącą od uciech życia doczesnego, owych zajazdów, podjazdów, sąsiedzkich przepychanek i sądowych pieniactw, urozmaicanych wizytami dostojnych gości, wśród których najznamienitszy car Piotr I Wielki po pokonaniu Szwedów pod Połtawą dobrodusznie ujął zakonnikom bogactwa w drodze wywiezienia co ciekawszych dóbr ruchomych ze świętymi obrazami do Petersburga.

Zeznawał podłowczy ekonomiczny Konopka, iż zawezwawszy strzelców, osoczników, chłopów, nakazał pilnie broń pobrać, tabory naszykować, po czym napadł był cichcem na kamedulskich, co siano na spornych łąkach Szczepki kosili, a poturbowawszy onych, wszelki użytek zarekwirowali. Na to kamedulscy, zebrawszy się w kupę w odwecie uderzyli, szturmem odbili część taboru z łupem wcześniej zajętym, a pojmanych przed obliczem zacnych ojców postawili…

5 sierpnia zaś roku 1770 dochodzi do walnej rozprawy kamedulskich z ekonomicznymi w Rudawce w sporze o wchody do pobliskich lasów i łąk.

Podłowczy Michał Listopacki donosił z kolei łowczemu generalnemu Wielkiego Księstwa Litwy o zajeździe kamedulskich na łąki Gremzdy pod Pawłówką w ekonomii grodzieńskiej. Wyprawa kamedulskich liczyła strzelców 130, pieszych zbrojnych w siekiery i kosy 130, podwód do wywozu siana 340. Woje zmyślnie zaskoczyli osoczników, zasadzki naszykowali na grodzieńską odsiecz, po czym skosiwszy łąki wrócili w glorii zwycięstwa…

Pustelniczą egzystencję konfiskata dóbr w 1796 roku przerwała rozkazem władz Królestwa Prus…

Czytając przed wyprawą o takich zakonnych uciechach, miałem przed oczami ostatni zajazd na Litwie, z byle powodu uczyniony.

Tak sobie dywagowałem, czekając na kładce pod klasztornym murem na kolegów, którzy się nie kwapili do powrotu.

- Co tak długo? – pytam wracających.

- Jest co oglądać – mówi Sylwek. – A najbardziej jezioro.

- Żal zostawić Wigry – to Wiesiek. – Oczu nie mogłem oderwać. Magia czy co?...


4.

Pochylając głowy, płyniemy pod przepustem w grobli, po której poprowadzono drogę łączącą klasztor z Magdalenowem. Skręcamy w przesmyk pod drewnianą kładkę. Przed nami jezioro Postaw. Błądzimy chwilę między trzcinami, bo wejście na Hańczę nieoczywiste, zasłonięte kępami szuwarów za cieśniną między dwoma rozlewiskami. Słońce grzeje, wiatr chłodzi, krajobraz pełny kontrastów. Zostawiamy Czerwony Folwark. Przy każdym siedlisku banie, regionalne domki-sauny, z zejściami do rzeki. Widok gdzie indziej niespotykany.. Będzie nam towarzyszył do Kanału Augustowskiego. Czarna Hańcza wita szpalerem gęstych szuwarów, ścianami łęgów, ścieli przed nami nurt o ciemnej toni, w której widać zanurzone głazy, sznury wijących się rdestnic, dywany z liści grążeli, migotanie rybich łusek na tle jasnego dna… Wokół nas rozgadane potrzosy, świerszczaki, rokitniczki, łozówki… Ton podają jednak trzciniaki. Pobudzają lepiej niż espresso czy coca-cola z lodem… Odmiana wprost egzotyczna. Zapominamy o Wigrach, których żal opuszczać…

 



Za mostem drogowym przenoszącym lokalną drogę z Czerwonego Folwarku w stronę szosy z Suwałk do Sejn wpływamy na polną i łąkową Hańczę. W nurcie wciąż głazy. Przyciągają uwagę. Wokół zielona pustka. Lasy daleko. Rzeka wije się w szerokim zarośniętym korycie, rozdwaja się, opływając wyspy z szuwarów, drzewa odsunięte od nurtu. Nie ma gdzie uciec przed palącym słońcem. 

 

 

Czasem otwiera się sceneria pól, rozedrganych nagrzanych łąk, skąd dochodzi ćwierkanie skowronków i zapach skoszonej trawy i świeżego siana. Gdzieniegdzie samotne zagrody, owce i krowy pasące się z dala od rzeki. Słowem sielanka. Snujemy się nad pełną życia ciemną tonią niczym nad akwarium, zaglądając w podświetlone zakamarki podwodnej dżungli… Łyski pokrzykują z trzcin i pałki, jakby grały na czynelach. Krzyżówki rozgadane jak podczas godów. Łabędzie śledzą nas dyskretnie z zarośli. Perkozy polują przed kajakami, a potem uciekają w oczeret albo znikają w korytarzach mierzwy…

 



Ogarnia nas znużenie. Nie odgania ospałości dramatyczna walka czajek z siwą wroną, która zawisła nad gniazdem i próbuje dopaść jajek albo piskląt. Kiedy spada na łąkę za łanem manny, czajki pikują w skrzydła. Pióra się sypią. Ptaki zwierają się w szalonym tańcu. Czajki kwilą. Siwa wrona odpowiada. W końcu odlatuje zdezorientowana i poturbowana… Dramat cichnie, czajki opadają w zaroślach...

 

Mijamy starorzecza, ślepe kanały, krótkie plaże i zejścia do wodopojów.. Nurt jednak bezbłędnie przewodzi w tym galimatiasie. Nie błądzimy. Z brzegów wystają kładki i zeskoki z bań wprost do wody. Kręcimy się to na północ, to na wschód, na pod słońce, cokolwiek tracąc orientację. Mapa w podręcznej torbie. Po drodze żadnych jezior. Nie ma więc czego sprawdzać...

 



Lądujemy na polanie nad zakolem rozdwojonej wysepką Hańczy, gdzie dziesięć lat później Andrzej Strumiłło kupi siedlisko i wybuduje modrzewiowy dworek. Miejsce magiczne. Siedzimy w cieniu olch i celebrujemy obiad. Ciekawskie konie podchodzą do rzeki i zanurzają pyski w wodzie. Przyglądają się nam. Źrebięta kładą się w trawie. Klacze stoją nad nimi i odpędzają ogonami insekty. Za końmi przywlekły się gzy. Ciągną do potu i krwi. Tną i giną pod klepnięciami dłoni. Jest skwar, są więc bąki, ślepaki, gzy. Nie poddajemy się. Pada ich coraz więcej. Cierpliwość się opłaca. Buczenie ustaje. Konikom też jakby lżej.




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz