środa, 10 kwietnia 2024

Przywitanie z Puszczą Augustowską - Kamionka


 

Kamionka

1.

Wybraliśmy się we trzech do Suwałk pod koniec maja po zaliczeniu egzaminów przed letnią sesją. Profesorowie Politechniki Warszawskiej cenili studentów przystępujących do zerówek i mieli tendencję do zawyżania ocen. Nam jednak zależało bardziej na kajakowej wyprawie. Stąd pośpiech egzaminacyjny. 

Dojechaliśmy do stanicy PTTK nad Jeziorem Krzywym, przemierzywszy zabudowania wsi Krzywe, która po ustanowieniu Suwałk miastem wojewódzkim straciła status odrębnej miejscowości i stała się miejską dzielnicą. Na jej terenie wybudowano fabrykę wielkiej płyty. Wszystko to w celu powiększenia liczby mieszkańców do 30 tysięcy.

 


Przejeżdżając pierwszy raz przez Suwałki, zapamiętałem uderzającą scenę – przejście na czerwonych światłach stada krów przez skrzyżowanie głównej ulicy z jakąś przecznicą nieopodal domu, w którym mieszkała Maria Konopnicka, prekursorka polskich sufrażystek, pozostająca w wieloletnim związku damsko-damskim. Te światła były chyba jedną z pierwszych miejskich inwestycji drogowych, a mimo to notorycznie je ignorowano. Prowincjonalne w 1975 roku miasteczko usiłowało gwałtownie wskoczyć w wielkomiejskie buty. Skutki bywały zabawne.


Wylądowawszy nad Jeziorem Krzywym, które wywarło wrażenie puszczańskim otoczeniem i jasnym brzegiem pod sosnami, chociaż zanosiło się na deszcz z nabrzmiałych chmur, zaczęliśmy wybierać kajaki. Pierwszy wybór padł na nowe sklejkowe, prosto z fabryki. Kierownik ośrodka jednak odradził:

- Weźcie stare. Są wytrzymalsze. Nasiąkły wodą. Na Kamionce się sprawdzą. Nad nowymi musimy jeszcze popracować. Trzeba je uszczelnić i podmalować. Bez tego będziecie do znudzenia wylewać wodę.

Posłuchaliśmy. Mocna sklejka, solidna szkutnicza konserwacja, poręczne uchwyty na dziobie i rufie. Dodatkowa farba na kadłubie, aczkolwiek po dwóch tygodniach pływania zdarła się miejscami do starej warstwy… 

Wymontowaliśmy stery i pałąki z linkami do sterów, żeby nie przeszkadzały. Podparcia dla pleców wrzuciliśmy pod podłogę z listewek na wręgach wzmacniających dno. Zapakowaliśmy klamoty do środka. Wszystko co ciężkie: namioty, śpiwory, materace, we wnęki dziobu i rufy; wszystko co pod ręką po bokach między burtami a podłogą. Wiesiek z trudem wcisnął swój ogromny wór marynarski do środka, zostawiając dla siebie niewiele miejsca przed rufą. Po umoszczeniu się na siedziskach z kapoków odbiliśmy od brzegu. Było zimno. Mżyło. Północny wiatr dokuczał, wzniecając drobne fale. Kierownik życzył suchej pogody. Pod nosem mruczał jednak:

- Psa by nie wygonił.

Czuliśmy się niepewnie, ale nie zdecydowaliśmy się na nocleg w domkach campingowych. Pustych o tej porze roku.

2.


Wypróbowaliśmy kajaki, płynąc w stronę cieśniny na jeziorko Koleśne. Po odłożeniu wioseł utrzymywały kierunek. Przyczyną bezwładność i symetria. Byliśmy zadowoleni, chociaż ich ciężar obiecywał kłopoty podczas przenosek. Sunęliśmy wzdłuż brzegów, które nawet w mżystej szarówce wydawały się słoneczne. Można było dobić w każdym miejscu, wyjść na czysty piasek mielizny; podnieść kajaki na murawę przykrywającą obnażone korzenie sosen, olch, dębów i brzóz, spomiędzy których wysypywał się piasek; urządzić obozowisko nad samą wodą (grunt był suchy od samej krawędzi). Dominowało jedno wrażenie:

- Krajobraz Suwalszczyzny różni się od krajobrazu Krutyni i jezior Puszczy Piskiej.

Tej odmiany doświadczaliśmy na każdym kilometrze tutejszych szlaków kajakowych. I ta woda. Niebywale przejrzysta. Po latach zrozumiałem przyczynę – to zasługa wiecznej zmarzliny, do której, mimo upływu tysięcy lat od ustąpienia ostatnich lodowców, można się wciąż dokopać. Nadal zalega kilkaset metrów poniżej terenu.

 

Wpłynęliśmy w cieśninę ku zatoczce Krzywego, zostawiwszy za sobą zabudowania świeżo ustanowionych wojewódzkich Suwałk, a właściwie Krzywego. Skierowaliśmy się pod mostek przenoszący drogę z Pleszczewa do Leszczewa. Na Koleśnie zobaczyliśmy nowe domki letniskowe z drewna przytulone do ściany sosen. Dominowały Brdy na betonowych i kamiennych fundamentach wyniesionych metr nad poziom gruntu o dwuspadowych stromych dachach nieomal do ziemi. Na początku lat siedemdziesiątych zaczynała się moda na dacze wciskane w każde wolne miejsce przy brzegach. Płynęliśmy w wejście na Kamionkę ścigani przez snopy słonecznego światła przebijające deszczowe chmury. Oświetlały okolice Huty, dawnego folwarku przypisanego do kamedulskiego klasztoru na Wigrach.


Wyprzedzając staruszka na gumowej łódce, słyszymy:

- Ahoj piraci!

- Ahoj.

- Którędy na Kamionkę? – dopytuje.

W oczach iskry harcerskiego entuzjazmu, siwe włosy, siwe skronie, postawa zgięta wiekiem. Pomarszczony zasuszony dziadek budzi zdumienie.

– Właśnie szukamy – to Sylwek.

- W takim razie znajdę sam. Mój ojciec zawsze doradzał, by polegać na własnym nosie.

Po czym unosi brezent i oznajmia komuś:

- Kwiatuszku. Przestało padać.

- Do kogo on gada? – dziwi się Wiesiek.

Spod pałatki wygląda sceptyczna równie wiekowa towarzyszka. Zniechęcona widokiem zgaszonego jeziora wycofuje się pod brezent.

Odpłynęliśmy ku ścianie zwartych sosen nad pełnymi ptasiego ruchu i gwaru szuwarami odzyskującymi barwy po zimowym uśpieniu.



3.

Bez trudu znaleźliśmy wejście na Kamionkę. Krótkim kanałem dopłynęliśmy do mostku i prymitywnego jazu. Zaskoczeni jego widokiem przenieśliśmy kajaki po zboczach świeżo usypanej drogi, brnąc w miękkim piasku. Ciążyły, ale nas była trójka. Tutaj wkroczyliśmy do puszczy. Rzeczka wpłynęła w zielony tunel. Otoczyły nas świerki, dęby, olchy, topole, osiki, brodawkowate brzozy… Spływaliśmy wąskim i krętym nurtem, częściej odpychając się od brzegów niż wiosłując. Kamionka niosła nas nad jasnym piaskiem, kępami moczarki, kamieniami w kolorze krasnorostów, nad skójkami, ławicami drobnych ryb, między korzeniami drzew na krawędzi brzegów.

 


Niestety przyjemność trwa krótko. Sylwek wyciąga kajak na dostępny fragment brzegu, wyjmuje bagaże, odwraca kajak stępką do góry, wylewa wodę, która podeszła od rufy. Przygląda się wręgom. Szuka szpar w sklejce. Wyciera kadłub do sucha. Wyciąga bitex. Zapowiada się długa przerwa.

Sugerujemy:

- Może lepiej zawrócić i wymienić kajak na inny?

- Widzieliście kajak, który nie przecieka? – odpowiada flegmatycznie i zaczyna smarować podejrzane miejsca. Umorusał się po łokcie.

Zaczynamy się śmiać.

Tu dogania nas dziadek z wiekową partnerką. Zatrzymuje się obok i z pełnym przekonaniem mówi:

- Mój znajomy przepłynął Kamionkę pod prąd bez wysiadania z kajaka.

Budzi uśmiechy niedowierzania. Nie wdajemy się w polemikę. Robimy swoje w mokrych już ubraniach, z otartą skórą na rękach od przenoszenia i przeciągania kajaków…

Staruszków spotkaliśmy jeszcze raz na śluzie w Augustowie. Porwali się skromną łódeczką na wyprawę do samej Warszawy z biegiem Biebrzy i Narwii.

 


4.

Kamionka coraz trudniejsza. Brniemy przez stary las. Świerki, dęby, sosny, graby, olchy, klony zasłaniają zachmurzone niebo. Konary dźwigają obszerne gniazda. Nad głowami rozbrzmiewa kwilenie szybujących ptaków (zapewne błotniaków), płacz małych dzieci (dzięciołów czarnych). W zaroślach i na mokrej ziemi jakiś ruch. Płyniemy w półmroku. Powietrze wilgotne, nasycone mżawką. Spływ zamienia się w pieszą wędrówkę. Wysiadamy z kajaków, depczemy żwir i otoczaki. Kamionka podgórskim strumieniem. Przełazimy przez uskoki nurtu, przeciągamy kajaki przez spłukane głazy, przez spróchniałe pnie, zdzierając z żalem czapy mchu, które układamy na gruncie obok. Idziemy między kępami kaleczącej turzycy okupującej mokre brzegi. Czasem siadamy na rufach z nogami w wodzie, gdy otwierają się oczka o ciemnej toni w wianuszku grążeli. Wpływając na jedno z nich, płoszę wielką rybę, która wznieca bezgłośną falę i znika w wodorostach bocznej odnogi. Ta cisza i wszechobecny zapach borowiny tworzą niepowtarzalny nastrój. 


Koledzy zaczynają odstawać. Wciąż dyskutują ze staruszkami, którzy dogonili nas podczas przymusowego postoju.

Mijam głazy w porostach i czapach mchu towarzyszące strumieniowi. Przypominają dziki w babrzysku. Depczę czysty piasek. Rozjaśnia nurt. Niebo wciąż szare. Mżawka przenika przez sufit nad dolinką. Jestem odcięty od świata. Krajobraz kurczy się do wymiarów komyszy. Las zasłania ściany doliny, odcina od dalekich perspektyw. Nade mną potężne gniazdo w całunie listowia, wsparte na omszałych konarach. Słyszę jakieś posykiwanie dochodzące z góry. Widzę cień a potem kontur czarnego bociana. Unosi się nad koronami drzew. Obok przebiega wydra. Jest sprytna. Trzyma się skraju brzegu, wskakuje do strumienia, przepływa w poprzek, chowa się za wykrotem… Słyszę szemranie wody w korzeniach oplatających czarny grunt, plusk warkoczy nad zanurzonymi kamieniami, szum na uskokach, gdzie znów szamoczę się z ciężkim kajakiem, łopot skrzydeł czapli spłoszonej na leśnym rozlewisku… Widzę plamy słonecznego światła sunące nad Kamionką. Smugi przebijają zwartą, zdawałoby się, materię chmur… Na jednej z przeszkód, wodospadzie z głazów, ciągnę kajak za pałąk na dziobie. Unoszę kadłub. Staje się dziwnie lekki. Nieobliczalne pchnięcie nurtu wytrąca mnie z równowagi. Siadam w ubraniu na dnie i… śmieję się serdecznie z siebie samego…

Nie przebieram się. Kto wie, co mnie jeszcze czeka, nim opuszczę las. Idę więc w mokrych spodniach, póki lasu nie rozerwie brutalna poręba…

Kamionka zostanie objęta ochroną przysługującą parkom narodowym za kilkanaście lat, od 1 stycznia 1989 roku. Wtedy nie natknęliśmy się jeszcze na tamy bobrów. One dopiero kolonizowały tereny wokół Wigier i dorzecze Czarnej Hańczy z dopływającą doń Wierśnianką.

 






5.

Nurt spowalnia i cichnie. Za leszczewskim mostkiem wypełnia szerszy korytarz między pasmami turzycy i mierzwy porastającej kwaśne brzegi. Las odbiega od strumienia, który zaczyna meandrować. Nie wiosłujemy. Ulegamy nastrojowi zamyślenia. Mżawka ustała. Wokół nostalgiczna szarość nad rozległym mokradłem widocznym przez jeszcze niewyrośnięte szuwary. Pod kajakiem czarna toń. To kolor dna pokrytego organicznymi szczątkami roślin. Sceneria jak przed pierwszym akordem uwertury, gdy sala czeka w milczeniu na wyzwalający muzykę ruch batuty dyrygenta. Nie ma już wiatru. Tylko łagodne powiewy w plecy. Jest cisza, spokój, bezruch, a my w jego centrum. Zmierzamy ku stalowej tafli jeziora. To Pierty. Puste. Pogoda wypędziła zeń życie. Mieszamy wiosłami muł. Uwalniamy bąble błotnego gazu. Kajaki stają się ociężałe. Ujście coraz bliżej. W końcu swobodne lustro. Wiosłujemy. Nieopodal dostrzegam polanę pod sosnami. Proponuję:

- Zanocujmy tutaj?


Koledzy wzruszają ramionami. Ani myślą słuchać. Dzień jeszcze trwa. Suniemy po uciszonym jeziorze w poszukiwaniu wejścia na Kamionkę. Nie jest oczywiste. Przeglądamy szuwary, tropiąc jakiś znak, niepozorny korytarz w zaroślach. Kierujemy się wskazaniami w przewodniku Kurana i Czajkowskiego „Kajakiem po Polsce”. Ktoś zadbał o wskazówkę – szmatę na patyku wbitym w dno. 



Wpływamy, rozpychając trzciny dziobem, burtami i wiosłem. Znowu jesteśmy wśród łąk i zagajników młodego łęgu. Płoszymy kaczą mamę z puchowymi pisklętami. Stadko ucieka w kierunku kolejnego jeziorka. Maluchy nieomal biegną po wodzie, machając skrzydełkami. Nie chcemy wzmagać strachu.  Odkładamy wiosła…

Do Piert dopływa Wiatrołuża, większa siostra Kamionki. Gdybyśmy obozowali nad jeziorem, być może odkryłbym jej ujście i spróbowałbym wpłynąć, by zaznać spaceru podgórskim w charakterze potokiem. Cóż… Dzisiaj pozostaje spacer wytyczonym szlakiem…

 


6.

Za jeziorkiem Omułówek przeprawiamy się przez prymitywny jaz, włażąc do wody. Nie da się inaczej. Tylko ona ciepła w porównaniu z zimnymi powiewami znowu pobudzonego wiatru. Przepływamy pod mostem drogowym. Krótkim odcinkiem rzeczki dopływamy do Wigier. Jesteśmy w Starym Folwarku. Opływamy półwysep, patrząc na wigierski klasztor. Szaruga się wzmaga. Obiecuje deszcz. Dobijamy do plaży za półwyspem. Wyciągamy kajaki pod topole. Rozstawiamy namioty. Śpieszymy się. Deszcz jednak nie nadchodzi. Kolacja na kocherach. Nie rozpalamy ogniska, wdychamy więc opary z kostek a nie aromat dymu. Siedzimy na odwróconych kajakach. Gadamy. Sylwester sypie kawałami. Pieprznymi. W końcu to męskie grono. Niekrępujące. Kurtki z podpinkami, gorące jedzenie i zaparzona kawa odganiają zimno. Kiedy klasztor znika w ciemnościach spotęgowanych przez chmury z północy, zakopujemy się w śpiworach. To jeszcze nie sezon, jesteśmy więc sami na biwaku stanicy PTTK.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz