wtorek, 30 kwietnia 2024

Z Maćkowej Rudy do biwaku w sąsiedztwie Jeziora Płaskiego

 

Z Maćkowej Rudy w okolice Jeziora Płaskiego 

 

1.

Płyniemy. Za rozlewiskiem pod Maćkową Rudą Hańcza skręca na północny wschód. Odwodzi od masywu puszczy. Czujemy się zawiedzeni. Słońce w zenicie. Spiekota. Woda jej nie łagodzi. Podobnych wrażeń doznamy podczas następnych wakacji na jeziorze Drużno, gdy będziemy płynąć z Elbląga do pierwszej pochylni Całuny na Kanale Elbląskim. Wówczas upał w otoczeniu nieprzeniknionych szuwarów, oczeretów, dywanów grążeli i grzybieni, gdzie jedynym dostępnym szlakiem będzie tor między bojami wiodący przez zakwitające glony w wodzie, spowoduje, że spóźnimy się zaledwie o kwadrans na ostatnią przeprawę platformą napędzaną przez wodną maszynerię.


Wleczemy się do Budy Ruskiej, jednej z enklaw suwalskich staroobrzędowców, którzy pojawili się tutaj na fali XVIII wiecznej emigracji. To stąd wywodzi się grupa, która w XIX wieku po upadku Powstania Listopadowego zaczęła osiedlać się nad Krutynią, tworząc w Wojnowie egzotyczne sanktuarium w ewangelickim otoczeniu.

 

 


Mijamy jakieś laski w oddali, bzyczące i świerszczące łąki, kępy, pasemka i łany z gęstych szuwarów, zejścia do wodopojów pod olchami uczepionymi krawędzi brzegów. Jedyna ulga, to zanurzyć ręce w wodzie, przetrzeć czoło i włosy pod czapką, ochlapać się co jakiś czas. Kręcimy się w meandrach razem z Hańczą. Wysepka tu, wysepka tam. Do puszczy daleko. 



 

O tej porze dnia Hańcza wyblakła, spopielała. Gdyby płynąć o świcie, wrażenia byłyby inne. Pochylamy się pod kładkami. Krowy leżą w cieniu przeżuwając. Konie stoją w cieniu, oganiając się ogonami od insektów. Gzy, bąki, ślepaki tną gdzie popadnie. My też oganiamy się przed nimi bez przekonania, że to skuteczne… 

 

 




 

Upał. Sjesta niczym w strefie śródziemnomorskiej. Czas się snuje. Nurt się snuje, wypełniając odnogi i starorzecza. Kierujemy się tam, gdzie zamierający prąd wydaje się mocniejszy, obiecując, że nie utkniemy w mierzwie. Droga wzdłuż rzeki się plącze. Buda Ruska przed nami. Znowu płyniemy pod słońce. Znowu banie, siedliska, domy przykryte dachówkami i „nowocześniejszym” falistym eternitem…



2.

W końcu doznajemy odmiany. Wpływamy do puszczy. Sosny i świerki coraz bliżej brzegów. Śmielej wystają znad olch i pokręconych wierzb. Hańcza przestaje być taka czarna i nieprzenikniona. Plamy słonecznego światła rozjaśniają toń, wydobywając urodę powłóczystych wodorostów, falujących nad jasnym i rudym dnem pokrytym żwirem, piaskiem, kaleczącymi racicznicami. Rzeka odsłania i zakrywa na przemian kryjówki ryb. Brzegi się podnoszą. Osypujący się grunt obnaża głazy i otoczaki pokryte nalotem krwistych krasnorostów. Olchy, osiki i brzozy na krawędziach osuwisk i podmywanego brzegu walczą o przetrwanie, wypuszczając brody korzeni wpijających się w dno i kwaśny grunt za nimi. Sitowie porastające spokojniejsze kąty barwi Hańczę srebrzystym nalotem na łodygach. Ich kwiatostany drżą pod naporem wody. Rzeka przyspiesza. Wiedzie cienistą doliną. 






 

Za Nowym Mostem płyniemy w wąwozie z podniesionych brzegów, gonnych sosen i świerków, których korony odcinają się ostrym konturem od bezchmurnego nieba. Powietrze krystaliczne. Zakręty, olchy wyrastające z nurtu na miniaturowych wysepkach, wykroty, pochyłe drzewa, głazy i rdestnice pod kajakami – wszystko to nad wyraz wyraźne. 

 





Powietrze wypełnione aromatem żywicy i rozgrzanego igliwia, tataraku, kwitnących kosaćców i jeżówek... W trzcinach, sitowiu, w kępach turzycy i paproci okupujących  krawędzie brzegów pełno ważek, świtezianek, motyli… W zaroślach drozdy, kosy, dzięcioły. Przed nami migoczą zimorodki. Trudno za nimi nadążyć wzrokiem… Wiosłujemy, by utrzymać kierunek; nie, by się śpieszyć. Wpływamy w krótkie rozgałęzienia rzeki na zakolach wypełnionych szuwarem, gdzie błądzą krzyżówki, nurogęsi, łyski. Płoszymy siwe czaple, które bezgłośnie unoszą się ponad las… 


 

Czujemy ulgę po upalnym grillowaniu na Hańczy…

 

 

 

 

 

 




Wraca owo niezwykłe wrażenie, jakiego doznaliśmy po zwodowaniu kajaków na Jeziorze Krzywym i Kamionce – niepowtarzalnej jasności brzegów wywołującej poczucie bezpieczeństwa. Przepływamy przez leśne osady: Ciemny Las, Studziany Las, w sąsiedztwie drewnianych domów, pod mostami drogowymi i drewnianymi kładkami, pod nieczynnym mostem leśnej kolejki, którą kiedyś wywożono drewno. Mijamy leśne strugi odwadniające jeziora w puszczy i helokrenowe wysięki spod skarp pooranych bruzdami wąwozów, spod których podziemne cieki wypłukują żwir i piasek do Hańczy. Rzeka prowadzi nad dywanami powłóczystych wodorostów i makroglonów, nad podwodnymi łąkami rozwijających się grążeli…

 

3.

Pokonawszy dziesiątki zakoli, opłynąwszy rozwidlenia nurtu, minąwszy wyspy i kępy szuwarów, dostrzegamy w ścianie lasu za Tartaczyskiem i Głębokim Brodem ujście Wierśnianki. Ulegamy pokusie. W przewodniku Kajakiem po Polsce Kuran i Czajkowski napisali, że się da. Pierwszy próbuje Sylwester. Wpływa w korytarz nad piaskiem. My za nim. Olchy nad rzeczką gęste, poplątane. Szarpiemy się z gałęziami, z kłodami w prześwicie strumienia, odgarniamy pokrzywy. Wody jak na lekarstwo. Kilka centymetrów to za mało nawet dla pustego kajaka.

- Bez siekiery nie podchodź – z gęstwy wychodzi Sylwek. – Urobimy się po łokcie.

Jest podrapany, spocony i cokolwiek zły, chociaż z charakteru stoik i analityk ważący wszystko za i przeciw.

- Rzeczywiście rzeka niespławna. Jakby ktoś ją zatamował – komentuję. – Może spróbujemy jutro?

Koledzy kręcą głowami z niedowierzaniem:

- Ani jutro, ani kiedykolwiek.

Odpływamy.

 


Wierśniankę zaliczyłem z Sylwestrem znacznie później. Wpłynęliśmy w obiecujący strumień. Póki towarzyszyły nam łąki i rozrzucone zabudowania Frącek, wiosłowaliśmy albo odpychaliśmy się wiosłem od dna i brzegów. Potem wpłynęliśmy, a właściwie wkroczyliśmy w las masywu Puszczy Augustowskiej. Wody nagle ubyło. Musieliśmy wysiąść i wziąć kajaki na hol. Spacer po twardym piaszczystym dnie w zimnej wodzie stawał się z każdym krokiem trudniejszy. Dokuczały zasieki z krzaków, przegradzające nurt pnie, ciasne zakręty… 

Torowaliśmy sobie drogę siekierką… W końcu Wierśnianka zmusiła nas do większego wysiłku, gdy zawalidrogi zajmowały większe fragmenty nurtu. Braliśmy wtedy kajaki na barki i przeciskaliśmy się między drzewami obok. Wracaliśmy do pozostawionych bagaży, powtarzając po dwakroć tę samą drogę. Zmęczeni klęliśmy na słabnące z każdym krokiem ręce i nogi, na obolałe plecy i kręgosłupy. Wędrówka nie miała nic wspólnego z komfortem pływania po otwartej wodzie. Chwilami wydawało mi się, że powłóczę rękami po ziemi – ciężar kajaków ze sklejki z klamotami w środku dawał się we znaki. 


Puszcza wabiła dzikimi zakątkami, lecz my byliśmy coraz bardziej znieczuleni. Załamanie przyszło pod tamą wzniesioną przez bobry. Grzbiet imponującej budowli sięgał prawie trzech metrów wysokości. Wielkie pnie były zmyślnie przeplecione gałęziami, uszczelnione mułem, gruntem i kamieniami zebranymi z koryta strugi. Konstrukcja oparła się na pniach matuzalemowych sosen, świerków i drzew podszytu. Z drugiej strony piętrzyła się woda rozlewiska, którego brzegi ginęły za plątaniną świeżo zalanych zielonych jeszcze leszczyn, grabów, olch, świerczyn... Toń miała barwę świeżo zaparzonej herbaty…

Siedzieliśmy na grzbiecie, podziwiając hydrotechniczne dzieło. I zastanawialiśmy się co dalej. Koryto strumienia stało się niewidoczne. Po zwodowaniu kajaków i tak byśmy zmitrężyli, zanim odkrylibyśmy dalszy bieg szlaku. Zaczynaliśmy pojmować,  dlaczego przeprawa dała nam się we znaki.

To był czas (późne lata siedemdziesiąte), kiedy zagrożone nieomal wyginięciem bobry po objęciu ścisłą ochroną kolonizowały na powrót leśne ostępy. Giby i szlak Marychy kusiły. Patrzyliśmy jednak w zielony półmrok labiryntu, na zegarki pokazujące koniec czerwcowego popołudnia (słońce nie przebijało zwartej masy drzew nad nami, więc nawet nie odczuliśmy, że dzień przygasa) i uświadamiające nam, że nie ma szans znalezienia otwartego terenu na obozowisko. W końcu uzgodniliśmy odwrót. Newerly by się nie poddał. My jednak odpuściliśmy, spodziewając się następnych budowli bobrów w górnym biegu strugi.

 


4.

Nadciąga wieczór. Hańcza w nastroju złotej godziny. Nad lasem postrzępione obłoczki i wstęgi kondensacyjne po samolotach w barwach pomarańczy a potem purpury. Po całym dniu zachwycające komysze Hańczy nużą. Nie potrafimy wybrać miejsca na biwak. Wciąż za blisko domów, pomostów, łąk i pól. Krajobraz zbyt otwarty. Kajaki rozcinają malinową powierzchnię nurtu, płoszą ryby, które uciekając wyskakują z wody i znikają w wodorostach obok. Z zarośli podrywają się rozwrzeszczane kaczory i kaczki, kury wodne, nurogęsi, perkozy… Mijając jakieś zakole pod Dworczyskiem, płoszymy stado szpaków. Rzekę wypełnia hałas setek skrzydeł. Ptaki krążą chmurą nad szuwarami, napełniając Hańczę chóralnym świergotaniem. Chmura przybiera groteskowe fraktalne kształty. Jakby dyrygował nią natchniony Picasso, zastąpiwszy pędzel batutą. W końcu zapadają w trzciny i nagle milkną. Cisza uderzająca. W tym amoku zbiorowego fruwania szpaki przypominają południowoafrykańskie wikłacze.

 







Nad wodą unoszą się jętki. Z trzcin podnoszą się meszki i próbują wlecieć w każdy odsłonięty zakamarek ciała. Utrudniają oddychanie. Naciągamy dresy na głowy. Inaczej się nie da. Meszki ustępują w lesie. Jętki znikną, gdy zapadną ciemności.

 

Wiesiek sięga po przewodnik. Próbuje wyczarować biwak. Mi to obojętne. Przywykłem do spania w kajaku. Dla nich to perspektywa nie do przyjęcia. Zaczynamy się kłócić… W końcu pragmatyczny i do bólu flegmatyczny Sylwester zaprowadza porządek ostrą uwagą. Wiosłujemy. Kajaki wzniecają skiby spienionej wody. Nosi nas. Wiesiek wyrywa do przodu. Znika za zakrętem.

- Czuję most przed nami – mówię do Sylwka.

- Czujesz? – dziwi się słowem.

- No… przeczucie takie. To chyba Łośki.

- Tam są kołki w wodzie – przypomina sobie Sylwek.

Zaczyna krzyczeć do Wieśka. Krzyk drażni w gęstej ciszy.

- Dogonię go – mówię i przyspieszam.

- On w transie. Trudno będzie…

Nie słucham. Kiedy doganiam Wieśka, jestem spocony.

- Dlaczego tak gnałeś? – pyta Wiesiek.

- Kołki w nurcie – dyszę.

- Słyszałem.

- Było odpowiedzieć.

- W takiej ciszy? – dziwi się.

 


5.

Ostatnie domy Dworczyska znikają za lasem. Zanurzamy się dolinie Hańczy. Wokół ciemność. Puszcza wznosi się na klifach rzeźbionych rzecznym prądem. Księżyc przenika przez korony sosen i świerków. Na jednym z zakoli oświetla osuwisko. U jego podnóża pomnikowy dąb. Runął niedawno. Jego korona bujna, żywotna wciąż. Wykrot po części jeszcze w gruncie. System korzeniowy nadal zasila rozwinięte listowie. Dobijamy do brzegu obok. Sylwester wchodzi ścieżką na polanę pod ścianą boru. Rozgląda się. Wróciwszy zachwala:

- Fajne miejsce na biwak. Jest też wypalony krąg po ognisku. Żywej duszy…

Wynosimy bagaże po grząskim piasku. Kajaki wciskamy między mocarne konary pod osłonę listowia (nie będą widoczne). Przywiązujemy do gałęzi (nie odpłyną). Rozkładamy namioty. W świetle księżyca w pełni rozróżniam nawet kolory. Kiedy jednak zaglądam w czeluść wąwozu, niczego już nie dostrzegam. Słyszę tylko plusk Hańczy i rozdyskutowane żaby. Rozpalamy ognisko z patyków zebranych w brzezinie za drewnianym krzyżem. Grzejemy wodę na herbatę i kawę. Rozsiadamy się na kapokach. Znowu jest jak trzeba. Znaleźliśmy na chwilę swoje miejsce na ziemi. Rozmawiamy. W końcu zostaję sam na polanie.

 


Nie mam ochoty spać. Gapię się w ognisko niczym ćma w płomień świecy. Księżyc w pełni kładzie na polanie cienie i smugi srebra. Puszcza za plecami cicha, nieruchoma. Przede mną kontury świerków i sosen. W dole gadająca Hańcza, ożywiona żabim koncertem. Powietrze zastygło. Dym z ogniska wędruje wprost do góry. Niebo rozjarzone gwiazdami Mlecznej Drogi. Między nimi suną satelity. Dokładam drewno do żaru. Patyki w żarze syczą a potem strzelają, jątrząc ciszę. Płomienie migotają. Ogrzewają. Siedzę na kapoku, obejmując kolana. Ogarnia mnie nirwana. Nie mam ochoty spać. Ten sen na jawie mistyczny. Chwila niczym wieczność. Gdyby nie pełzanie księżyca po niebie, nie powolny ruch srebrzystych pasów po trawie okrywającej się rosą, pomyślałbym, że czas zamarł... 

 

Wokół księżyca pojawia się halo. Powietrze wilgotnieje. Stojąc na krawędzi klifu dostrzegam mgłę w dole. Nie ma jednak siły wspiąć się wyżej. Noc ustępuje brzaskowi. Ptaki się budzą. Popiskują, zanim zaczną głośniej. Od Jeziora Płaskiego za leśną drogą i ścianą puszczańskiego boru dobiega potężna acz przytłumiona żabia kakofonia Kolory też ożywają…

I wtedy, znienacka, świt rozbrzmiewa... litewską pieśnią, której słów nie rozumiem. Ktoś jedzie leśną drogą i głosi pochwałę natury donośnym czystym barytonem. Pieśń wypełnia puszczę i wywołuje niespodziewany nastrój. Słyszę stłumione parskanie koni...

Gaszę ognisko. Żegnany rozmową pary kruków krążących nad polaną kładę się w namiocie na krótką drzemkę, zanim koledzy zaczną hałasować.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz