Na szlak Krutyni wypływałem zwykle z Borowskiego Lasu, a kiedy przestałem tam spędzać wakacje – ze stanicy PTTK w Sorkwitach albo z ośrodka fabrycznego piskiej Sklejki, w którym mieszkałem przez całą praktykę studencką za zgodą Jana Muzyki, wieloletniego dyrektora zakładów. Z Pisza wypływałem na Śniardwy jedną z dwóch dróg: krótszą przez Kanał Jegliński, dłuższą przez jezioro Roś nie wiedzieć czemu nazywane także Jeziorem Warszawskim.
Ten dłuższy szlak zaliczyłem pierwszy raz w sierpniowy weekend. Spakowawszy przewodnik Kurana i Czajkowskiego „Kajakiem po Warmii i Mazurach”, śpiwór, kurtkę, torbę z jedzeniem i butelki wody mineralnej (Mazowszanki), wypłynąłem w południe na Roś. Opuściwszy Pisę, skierowałem kajak na wschód, w perspektywę największego plosa wtulonego w szerokie łany szuwarów i ściany odsuniętego od brzegów boru. Wiatr sprzyjał, napierając na plecy. Słońce grzało.
Pamiętam mozolne kilometry w monotonnym krajobrazie wodnej autostrady bez zakrętów. Płynąłem skrajem poligonu wojskowego w Białej Piskiej. Zadziwiał brak pomostów, dostępnych brzegów. Z perspektywy kajaka trzciny zdawały się nie do przejścia. Zapewne nie to co dzisiaj po kilkudziesięciu latach absencji. Nie zajrzałem wtedy do wschodnich zatok za Rybitwami.
Obróciłem kajak na zachód, opłynąwszy obszerny półwysep o nieregularnej linii brzegowej i żerdzie z rozpiętymi na nich żakami, po czym wpłynąłem na środkowe ploso. Tym razem pod fale. Nie były dokuczliwe. Popołudniowy wiatr gasł, nie stawiając już istotnego oporu. Wrażenia nadal były monotonne, tyle że w otoczeniu pojawiły się nieliczne wiejskie zabudowania. Ich dachy prześwitywały między koronami wierzb i olch. Ściany boru odsunęły się od wody. Nie przypominam sobie dużego zamieszania na wodzie. Ptaki wolały siedzieć w szuwarach. Jezioro stawało się węższe z każdym przebytym kilometrem.
Ostatnie ploso okazało się najkrótsze. Było kameralne. Wertowałem przewodnik ułożony między nogami. Spojrzałem tylko na obiecującą końcową zatokę. Skierowałem się w lejkowate zakończenie jeziora po lewej stronie szpicy kolejnego półwyspu, namierzywszy ujście rzeczki Wilkus. Na niej odnalazłem ulubione klimaty kajakarskie: zbiegające ku sobie brzegi, nurt nie stawiający oporu podczas podpływania, przestrzeń ograniczoną trzcinami, pałką, sitowiem, skrzypem, zaroślami łopianów na brzegach… Wiosłowałem, zaglądając w zakamarki zarośli, obserwując ryby w toni między warkoczami wodorostów i na tle wypłukanego piasku. Rzeczka kręciła się po okolicy, rozdwajała, łączyła. Kilka razy wpłynąłem na ślepe odgałęzienia. Zawracałem. Próbowałem innych dróg. Nie miałem jednak wrażenia, że błądzę… Coraz niższe słońce oślepiało. Nie uświadczyłem cienia. Rozgarniałem liście grzybieni i grążeli. Lawirowałem między polanami wodorostów. Szuwary były już ciche. Czasem tylko wychyliła się jakaś łyska, kokoszka albo krzyżówka. Nie widziałem natomiast czapli… Nikt wtedy nie myślał o prostowaniu Wilkusa. Pokonywałem zakręt za zakrętem wiedziony ciekawością co dalej…
Pierwsze jeziorko Kocioł za mostkiem, wtedy drewnianym. Owalne.
Zalesione po wschodniej stronie, otoczone zabudowaniami wzdłuż zachodniego
brzegu. Pól nie zobaczyłem. Były zasłonięte wybujałymi szuwarami. Przepłynąłem
jezioro w poprzek, celując w ujście kolejnego odcinka rzeczki. Kuran i
Czajkowski podali w przewodniku bezbłędne wskazówki. Pomogły też łabędzie,
które akurat wypływały z niewidocznego w szuwarach korytarza na wyciszoną
taflę. Z każdym jednak metrem Wilkus wypełniał się pałką szerokolistną. Coraz
trudniej przepychałem kajak przez zarośla rozdzielone odcinkami swobodnego
nurtu. Byłem trochę speszony. Bałem się, że utknę w mierzwie...
Za mostem drogowym wypłynąłem na jezioro Białoławki. Tutaj też miałem
obawy. Owszem zabudowania wioski Kwik widoczne, lecz problem z wyborem
kierunku. Kuran i Czajkowski zalecali cierpliwe szukanie ujścia w szuwarach po
zachodniej stronie jeziora. Byłem wówczas pewien, że mało kto zapuszczał się na
te komysze. Żeglarze i motorowodniacy wybierali Kanał Jegliński. Kajakarze raczej
tu nie zaglądali. Wilkus był płytki. Co i raz kajak szurał o piasek lub
zalegające kamienie. Zwłaszcza przed jazem zamykającym odpływ ze Śniardw. Widok
tej przeszkody zaskoczył. Przez chwilę z niechęcią myślałem o przeciąganiu
sklejkowej krypy. Brzeg wydał się nieprzyjazny, gruntowa wówczas droga
odstręczająca. Wysiłek okazał się jednak wart ceny. Pod wieczór wpłynąłem na
zatoczkę a z niej na Śniardwy spowite flautą. Przestrzeń pod bezchmurnym niebem
nad zastygłą taflą; perspektywa ograniczona horyzontem, którego nie strzępiły
drzewa odległych brzegów; bezruch na wodzie i wstępujący księżyc… Byłem
zauroczony…
Znajomi obiecali zanocować na Szerokim Ostrowie. Dopływając więc doń, szukałem namiotów na pochylonym stoku. Zobaczyłem tylko wypłowiałą dwójkę nad ścieżką ku wodzie. Nie ufając przeczuciu, popłynąłem wokół wyniosłych brzegów w poszukiwaniu innych biwakowiczów. Podziwiałem klif po zachodniej stronie. Jednakże ostrów był pusty. Żadnych namiotów, łodzi, ludzi. W sezonie wakacyjnym. Zdumiewające… Zawróciłem więc do owego namiotu. Podciągnąłem doń kajak. Zameldowałem się na nocleg. Przez całą noc nawet kulawy pies nie zajrzał. Znajomych nie spotkałem.
O świcie wypłynąłem na Śniardwy. Żal że wtedy nie
fotografowałem. Taki akwen we flaucie to niezwykły widok… Kilka razy
pokonywałem Śniardwy kajakiem, płynąc na Krutynię lub z niej wracając. Nigdy
jednak nie doświadczyłem wzburzonego jeziora. Zawsze flauta – przyjaciółka
kajakarzy, zawsze bezwietrze – zmora żeglarzy…
Pewnego razu płynąłem z kolegą późnym popołudniem do Bełdan. Po
obu stronach Śniardw unosiły się ciężkie granatowe chmury, z których zwisały
welony deszczu prześwietlone przez słońce: jedne nad Warnołtami i Popielnem, podkreślone
wstęgą ciemnego boru; drugie nad północną częścią jeziora (linia brzegowa pod
Okartowem zniknęła za ulewą); a my na środku bezdeszczowej alei, nad ciemną tonią,
otoczeni nieruchomą taflą odbijającą ów niezwykły obraz pogodowego kaprysu, z Czarcim
Ostrowem i Pajęczą Wyspą, gdzie spojrzeliśmy ostatni raz na głazy pod wodą,
daleko z tyłu…
Wiosłowaliśmy zapamiętale, uciekając przed demoniczną naturą. W głowie strach, żeby nie dopadło nas to, co onegdaj mnie i ojca na kutrze podczas łowienia szczupaków… Flauta sprzyjała wysiłkowi. Kajaki odwalały skiby spienionej wody. Fale od dziobów rozchodziły się po bezkresnej tafli i gasły, zanim dobiegły do brzegów. Pamiętam nostalgiczną pustkę na jeziorze, dalekie żagle gdzieś pod Mikołajkami i ten niezwykły wysiłek zalewający nas endorfinami… Kolega, który próbował swych sił w kajaku pierwszy raz w życiu, nie odstępował mnie na krok. Był zachwycony. Nie sądził, że dotrzyma mi kroku, chociaż wydawał się bardziej wysportowany i miał dłuższy zasięg rąk. Człowiek żyła. Swoją kondycję wypracował samotnymi wędrówkami po Bieszczadach…
Dopływaliśmy
do Łuknajna i przejmy na Bełdany z poczuciem ulgi. Tyle że nieuzasadnionej. Ów
stan jeziora był tylko stanem niespełnionej groźby. Śniardwy z nas wtedy zakpiły.
Wpływając na Bełdany, znaleźliśmy się pod jaskrawym światłem zachodzącego
słońca.
Coś podobnego i równie niezwykłego spotkało mnie i kolegów na
jeziorze Blizno pod Atenami. Płynęliśmy środkiem akwenu, gdy znad lasu
nadciągnęła potężna chmura, przynosząc ulewę. Płynęliśmy po stronie słońca,
krojąc kajakami lustrzaną taflę. Po prawej ręce na wyciągnięcie wiosła lało
tak, że jezioro pokryło się srebrem. My w cieple i słońcu, a obok szumiąca pod
nawalnym deszczem powierzchnia Blizna… Kaprys trwał i trwał, a kiedy ustąpił, rozpalił
tęczę, barwiąc suwalski puszczański krajobraz…
Z zasady podczas samotnych i dwu lub trzy osobowych spływów wracaliśmy
do miejsca startu. Krutynia zaliczana z prądem nie przypominała Krutyni pokonywanej
pod prąd. Niecałe sto kilometrów szlaku Krutyni plus ileś kilometrów dopływów
i spacerów w bok to była zabawa na dwa, trzy dni. Za krótko. Bynajmniej nie dlatego, że uganialiśmy
się za rekordami. Wędrówka, przesuwający się przed oczami dzienny i nocny
krajobraz, wrażenia o świcie i o zachodzie słońca, niesłabnące poczucie
przygody, rozpierająca nas energia, wszystko to sprawiało, że nie czuliśmy
znużenia. Siłą rzeczy odciągaliśmy zakończenie wyprawy tak długo jak się dało.
Do Sorkwit lub Borowskiego Lasu wracało się jedną oczywistą drogą.
Do Pisza natomiast wracaliśmy przez rozprażone słońcem Śniardwy albo przez
Nidzkie – w czerwcu zawsze obiecujące przygodę. Jak Wigry. Tutaj czuło się
przestrzeń i obietnicę powrotu do natury. Kończąc sierpniowy spływ Krutynią po
szkwale na Mokrym, płynąłem rano z kolegą przez Bełdany do śluzy w Guziance.
Kajaki kroiły wodę. Musieliśmy zważać na wszędobylskie żaglówki i motorówki. Ustępowaliśmy
im z drogi, nie rozumiejąc zasad, jakimi się kierowali sternicy. Żeglarze
traktowali nas jak plankton godny rozjechania. Wokół ruch jak na
Marszałkowskiej a my niczym piesi na jezdni. Przeszkadzaliśmy, chociaż wydawało
się, że płyniemy szybko i zgodnie z nieznanymi nam przepisami albo zasadami
żeglowania w tłoku. Bełdany to taki miły oku landszaft, jakby powiedział
Melchior Wańkowicz. Tłok na wodzie powodował jednak, że nie czuliśmy tego
uroku, chociaż brzegi wysokie i strome, wyspy, zatoki, puszcza gdzie okiem
sięgnąć, bezkres nieba, prowokujące perspektywy…
Skręciwszy za mariną, dogoniliśmy dwóch turystów w jednym kajaku z zapałem mieszających wodę. Chcieli wpłynąć do śluzy przed nami. Kolega nie wytrzymał. Przyspieszył. Jakby zredukował bieg. Ja za nim. Turyści się zawzięli. Byli zgrani. Wytrzymali jednak może dwie, może trzy setki sprintu i… osłabli. Kumpel odjechał od nich i ode mnie. Po tygodniu spływu i ponad dwustu kilometrach szlaku opanował wyczynową technikę wiosłowania. Dogoniwszy go pod bramą śluzy, zobaczyłem satysfakcję na jego twarzy… Wpłynęliśmy do komory śluzy wypełnionej po brzegi. Zdyszani przegrani też się zmieścili dopchnięci przez śluzowego tyką. Wypełniona komora podniosła nas na poziom Jeziora Nidzkiego…
Wyczynowego wiosłowania na turystycznym kajaku uczył się ode mnie każdy. Wiesiek Łubkowski, z którym studiowałem na warszawskiej Politechnice, piski niedźwiedź (podczas każdej rozmowy musiałem zadzierać głowę), po dwóch tygodniach pływania po Czarnej Hańczy, Biebrzy i Rospudzie, wziął się za bary z kajakarzami ćwiczącymi na torze regatowym na jeziorze Rospuda. Chłopcy w wyczynowych jedynkach, lekkich jak piórko, trener na motorówce obok, a na zewnątrz toru Wiesiek na turystycznej krypie wypływający z rzeki… Zrównał się z zawodnikami w chwili wystrzału ze startera. Ze zdumieniem obserwowałem jak dotrzymywał kroku a potem zaczął ich wyprzedzać. Wytrzymał do końca półtorakilometrowego toru. Trener dopłynął do niego motorówką:
- Długo trenujesz?
- Dwa tygodnie.
- Nie wierzę.
- Nigdy przedtem nie pływałem.
- Nie zechciałbyś dołączyć? Masz ciąg…
Wiesiek opowiadał później, że trener chciał go koniecznie zmotywować to wyczynowego pływania, twierdząc że takiego talentu jeszcze nie spotkał.
A przecież pierwszego dnia wędrówki po Wigrach Wiesiek był wykończony falą, zimnym wiatrem i nieergonomiczną pozycją w kajaku (siedział za nisko i opierał się o podpórkę na rufie). Kiedy dopłynęliśmy do kameralnej polany naprzeciwko Rosochatego Rogu, usnął na trawie. Myślałem, że zrezygnuje z wyprawy. Fatalnie wyglądał. Zsiniał na twarzy. Przemeblowałem z kolegą jego marynarski worek wypełniający wnętrze kajaka. Przez ten wór nie mógł wyprostować nóg. Zabraliśmy część jego rzeczy do swoich kajaków. Urządziliśmy z kapoka podwyższone siedzenie, odsunąwszy go od tradycyjnego drewnianego oparcia na wysokości nerek. Wiesiek, kiedy się obudził i opił gorącej kawy, zaprotestował. Nie uległem. Nie pozwoliłem mu podpierać pleców. Przyuczyłem go jak ma siedzieć, układać nogi w kajaku i wiosłować z wykorzystaniem zasięgu barków i rąk. Przez kilkaset metrów korygowałem jego postawę i ruchy, póki nie załapał, o co chodzi. Przestał wreszcie cierpieć. Wigry wynagrodziły mu wtedy niewygodę i poranne zmęczenie niezwykłym krajobrazem i wieczorną flautą pod Gawrych Rudą…
Nidzkie – fantastyczne. Płynęliśmy wzdłuż południowego brzegu pod pochylonymi sosnami, dębami, brzozami, olchami, między wyspami, pod wzniesieniami Prania i Krzyża. Odwiedziliśmy obie opisywane przez Ernsta Wiecherta zamordejskie zatoki, tę wielką i tę małą. Zanocowaliśmy na jakimś kameralnym cyplu pod Zamordejami z dala od tłumów na wodzie i od wypełnionych polan biwakowych. Następnego dnia kończyliśmy spływ w Wiartlu. Do Pisza dowieźliśmy kajaki na furmance doczepionej do starego ursusa…
Ostatni spływ Krutynią zaliczyłem jesienią. Kolega wyszedł z wojska w stopniu podporucznika po odbyciu obowiązkowej służby w jednostce saperskiej w Kazuniu i koniecznie chciał świętować wolność w kajaku. Nie dałem się długo namawiać. Popłynęliśmy ze stanicy PTTK w Sorkwitach. Na początku jednak kierownik nie chciał uznać mojego dowodu osobistego.
- Gdzie pan pracuje? – dopytywał.
Podałem nazwę instytucji.
- W dowodzie nie wpisano.
- To jakiś problem?
- Pan to chyba ze służb. Oni nie wpisują.
- To proszę tak uznać – skwitowałem.
- No dobra. Kajaki zdacie w PTTK w Rucianem – zakończył śledztwo.
Krutynia przyjęła nas jak dobrych znajomych. Szlak opustoszał po wakacjach. Zanurzyliśmy się w samotności i błogości. Pierwsze obozowisko rozbiliśmy na Jeziorze Białym. Obraz jeziora w promieniach zachodzącego słońca z deszczowymi chmurami zawieszonymi gdzieś nad Pieckami i Nawiadami – niezapomniany. Ta cisza, ta gładkość jeziora przed namiotem, szczęk kochera nad ogniskiem, zapach płonącego drewna i ciepło żaru, gadanie perkozów i śmieszek, aromat tataraków i boru za plecami, nastrój złotej godziny...
Drugie
obozowisko urządziliśmy nad jeziorem Tejsowo po przepłynięciu Babantem
do Babięt Wielkich i z powrotem; trzecie na wyspie Zyzdroju Wielkiego po
zaliczeniu strumienia Kadyk (Kuklanka) z trzema jeziorkami pod Krawnem;
czwarte na bindudze Jeziora Gardyńskiego; piąte gdzieś między
Siwirogiem a Zamordejami, zawróciwszy spod Wiartla na końcu Jeziora
Nidzkiego…
Ostatniego dnia dopłynęliśmy do stanicy PTTK w Rucianem, zdaliśmy kajaki i długo nudziliśmy się w oczekiwaniu na nocny pociąg z Ełku do Warszawy. Kiedy nadjechał, zajęliśmy miejscówki w Warsie. Wars-man zaproponował scenicznym szeptem golonkę do zamrożonej flaszki. Nie musiał nas zachęcać. Po tygodniu jesiennego pływania po Krutyni byliśmy w stanie zjeść wszystko… To była epoka kartek na mięso, cukier, masło, mąkę, proszek do prania... Porcje były ogromne, pięknie upieczone, parujące, z chrupiącą skórką, ogarnirowane dobrze przyprawioną kapustą, marchewką, innymi warzywami… Wyżerka, palce lizać!...
Usiedliśmy obok kontuaru, żeby Wars-man nie musiał chodzić z alkoholem…
Po godzinie zajrzeli do Warsu inni podróżni. Widząc nas nad dymiącymi talerzami i wdychając aromat świeżego pieczystego, też tak chcieli. Usłyszeli:
- Zeżarli cały zapas. Nie odważyłem się odmówić.
Podkreślił słowa sugestywnym skinieniem głowy w naszym kierunku…
Po takim komplemencie rozprostowaliśmy się dla podkreślenia wagi wygłoszonego usprawiedliwienia.
Goście musieli obyć się nieśmiertelną jajecznicą, wiekowym bigosem i zleżałymi kanapkami z nierozpoznawalną zawartością.
Wars-man wyznał, gdy zaproponowaliśmy wspólną kolejkę, że ta golonka to z jego prywatnego zasobu. Był rok 1984. Znamienny. Trawestując Orwella, nieomal orwellowski. Tłumaczący konspiracyjną ostrożność. Przewodnia siła narodu powołała do życia IRChę (Inspekcję Robotniczo-Chłopską – remedium na kartkowy niedostatek). IRCha panoszyła się wszędzie, uprzykrzając życie szmuglerom, prywaciarzom, spekulantom, badylarzom, nierobom, przedstawicielom wolnych zawodów; słowem wszystkim tym, którzy mieli w "dogłębnym poważaniu" kartkowy dobrobyt i polegali na handlu wymiennym... Kto tego nie przeżył, nie zrozumie, o czym mowa… Kto zechce zrozumieć, niech obejrzy Zmienników albo nieśmiertelne dzieła Staszka Barei.
Od tamtej pory nie kajakowałem po Krutyni… Proza życia w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych nie sprzyjała już takim fantazjom…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz