sobota, 6 stycznia 2024

Przez Zyzdroje


Młyn w Babiętach cezurą dla górnego szlaku Krutyni. Podobną cezurą – przynajmniej w moim odczuciu – młyn w Krutyńskim Piecku oddzielający szlak niezwykłych jezior nanizanych na Krutynię od jej dolnego odcinka do Bełdan. Nie było to mechaniczne odczucie wywołane przeciąganiem ciężkiej krypy ze sklejki przez nasyp i drogę. 

 Babięcka Struga nabiera rozmachu z chwilą przyjęcia wody Babantu i zmienia charakter w drodze do młyna. Za kaskadą jest szersza. Płynie wąwozem nad dnem pokrytym obnażonymi głazami i kępami wodorostów wrośniętych w bruzdy przepłukanego piasku. Spod wiosła uciekały garbate liny i okonie, stadka płoci, klenie wypłoszone z zakamarków moczarki kanadyjskiej, rogatka, wywłócznika i spod warkoczy glonów. Tylko kiełbie nie dały się odpędzić, uganiając się za poruszonym wiosłem osadem. 



Rzeka meandruje, to odbiegając od zabudowań, to do nich wracając. Mija obfite źródło, z którego zaczerpnąłem wodę. W końcu wnika w las. Jej prąd słabnie. Strome brzegi wilgotnieją. Skarpy odbiegają od nurtu. Granica między ciemniejącą tonią a gruntem zaciera się. Zewsząd spływają wody gruntowe, tworząc helokrenowe wysięki opanowane przez olchy i osiki i zarośla łozy. 

 






 

Wpłynąłem w labirynt ślepych odnóg, kęp, podmokłych wysepek ściśniętych korzeniami olch i świerków. Za pierwszym razem kroiłem kajakiem dywan rozbuchanej rzęsy. Rozpleniła się wszędzie, opierając się nawet powolnemu nurtowi. Piskie sosny odcięły zakątek od zewnętrznego świata. Leszczyny i dzikie maliny otulały ich pnie nieprzeniknionym gąszczem. Świt pogłębiał osamotnienie. Płynąłem przez półmrok z obawą, że ugrzęznę w błocie. Wtedy nie wiedziałem, gdzie się kierować. Odsłaniana piórem wiosła czarna toń nie dyktowała kierunku. Niedostępne brzegi i niewidoczny nurt sprzyjały błądzeniu. Dopiero kolejny zakręt otworzył perspektywę zakola zarośniętego wikliną, wierzbami, olchami walczącymi o przetrwanie w środowisku pełnym zielonej mierzwy, wówczas obsypanej różowymi kiściami kwiatów rdestu, roślin rozmytej linii brzegowej: tataraku, osoki aloesowatej, trzcin, pałki… 


 

Nade wszystko widziałem mnóstwo martwych drzew z konarami, z których zwieszały się płaty wysuszonej kory, sterczały wybielone wiatrem i słońcem gałęzie. W pewnej chwili zatokę wypełnił furkot wielu skrzydeł. To wybudzone łyski, które rozbełtały dywan rzęsy rozbryzgami wody, to panikujące krzyżówki, startujące prawie jednocześnie, siwe czaple krakaniem wyrażające dezaprobatę mojemu wtargnięciu w ciszę (białe jeszcze wtedy nie dolatywały tak daleko na północ)... Jeden szczegół przykuł uwagę na dłużej – wierzbowa gałązka wyrywająca się ku słońcu z martwego pnia, z wnęki po oderwanym konarze... Bez wątpienia ten pierwszy spływ z Babięt dostarczał egzotycznych wrażeń. Jakbym zanurzył się w nastroju ówczesnych reportaży przyrodniczych nakręconych na Orinoko lub na dopływach Amazonki.




Ów odcinek pokonywany o różnych porach roku z prądem i pod prąd, samotnie i w towarzystwie kolegów z Politechniki podzielających moją skłonność do wędrówek kajakowych, nieodmiennie kojarzył mi się z dżunglą, acz rzęsa nie zawsze pleniła się z równą siłą. 

 

 




Podczas pierwszego spływu wyrywałem się na jezioro z ulgą. Z leśnego półmroku wprost w jeziorny krajobraz rozświetlony słońcem wstającym znad postrzępionej linii sosnowego boru okupującego skarpę wschodniego brzegu Zyzdroju Wielkiego. Mogłem w końcu ogrzać się i otrząsnąć z mokrego chłodu rozpraszanej mgły. To przejście miało urok. Skutki bezsennej nocy ustąpiły jak ręką odjął. Kajak mknął przez uśpione lustro Zyzdroju Wielkiego jak niesiony skrzydłami. Mijając nowy dom wczasowy (jawił się cudem architektonicznym w otoczeniu sosen Puszczy Piskiej), uniesiony skarpą ukształtowaną przez dwa rozległe tarasy (dzisiaj Hotel Kanu Club), dziwiłem się ciszy w środku wakacyjnego sezonu. Wtedy nie przestawiano zegarków na czas letni. 


 

Zapamiętałem flautę i bezchmurne niebo nad całą panoramą jeziora; rozjaśnione dachy z ceramicznych omszałych dachówek wiejskich zabudowań Zyzdrojowego Piecka wyłaniających się spomiędzy wierzb; pierwszą wyspę z piaszczystą plażą pod osypującym się klifem i sosnami w jej wnętrzu. Minąwszy wiejskie zabudowania na obu brzegach, wpłynąłem w zarośniętą pokręconą zatokę. Sprawiała wrażenie ujścia znaczącego dopływu. Utknąwszy w mierzwie wodnych zarośli, zawróciłem. Domyślałem się, że to z powodu obniżonego poziomu jeziora. Opadająca woda obnażyła pozbawione chlorofilu łodygi trzcin, które utworzyły siwe pasma.

 





Nie znałem przyczyny tych wahań, póki nie dotarłem do końca Zyzdroju Małego. Przedostatnią zatokę przegradza wał spinający zbocza nadrzecznej doliny. W jego środku ulokowano śluzę spiętrzającą obydwa Zyzdroje. To dzięki niej powstały pełne uroku zatoki i wyspy wypełniające przejście między jeziorami. Płynąc pierwszy raz, omiatałem je tylko spojrzeniem. W przesmykach między wyspami a brzegiem opadająca woda obnażyła błotniste mielizny i gnijące wodorosty. Pływając poza sezonem wakacyjnym, w czerwcu i wrześniu, biwakowałem na tych wyspach z poczuciem bezpieczeństwa. Wypełnione wodą kanały, zasłonięte od głównego szlaku łanami trzcin i łozą, ułatwiały skryte podpłynięcie do kameralnych obozowisk pod sosnami. Tu rozkładało się namiot, a jeśli noc zapowiadała się ciepła, co najwyżej materac albo karimatę, by spać pod niebem, oddychając powietrzem nasyconym zapachem igliwia, żywicy i nagrzanej ziemi. Owe kanały odcinały od wścibskich spojrzeń, od gwaru wczasowiczów, płynących szlakiem kajakarzy i biwakujących na brzegach turystów. Wyspy frontem do szlaku ukazują za to klify i kąpieliska bez wodorostów. Szuwary rosną jedynie w płytkich zatokach, które nigdy nie wysychają. W takich miejscach zwykła plenić się mozga trzcinowata, wypierając trzciny.




Dopłynąwszy do końca Zyzdroju Małego, patrzyłem pod słońce między sosnami. Dopiero z bliska zobaczyłem śluzę z opuszczoną bramą, której dolna krawędź nie dotykała wody. Prześwit zbyt niski, by wpłynąć kajakiem. U podnóża przeprawy nocowali turyści. Namioty zamknięte, kajaki z tworzyw sztucznych obrócone dnem do góry. Nic nie zapowiadało, że właśnie się budzą. Pomyślałem wtedy o śluzie z nadzieją jej otwarcia. Czekałem, pływając po końcowej zatoczce jeziora. Piłem kawę zbożową, Inkę, która w wersji eksportowej robiła wówczas furorę w Japonii. Japończycy zasmakowali w niej, bo rzekomo sprzyjała równowadze przeciwstawnych yin  i yang (jin i jang).

Po śniadaniu na wodzie podpłynąłem ponownie. Wspiąłem się na wał. Po drugiej stronie zobaczyłem omegę zacumowaną nieopodal polany. Nadzieja, że będzie śluzować na jezioro, znowu ożyła. Budka operatora była jednak pusta. Wróciłem do kajaka. Wspinałem się na wał, mozolnie ciągnąc kajak za kółko na dziobie. Krok, podciągnięcie, krok, podciągnięcie… Kółko wrzynało się w palce i odciski od wiosłowania… Nie przyszło mi do głowy przewlec sznur od kapoka przez to piekielne kółko i się wyprostować. Tak zrobiłem w drodze powrotnej do Borowskiego Lasu. Nauka na własnych błędach kosztuje... Zanim osiągnąłem koronę wału pomoc zaoferowali turyści z biwaku poniżej: kobieta i dwaj mężczyźni, wszyscy ogorzali od słońca i wiatru. Żartując z mojej nieporadności, przeciągnęli płócienne pasy pod dziobem i rufą. Dźwignęliśmy krypę z bagażami i prawie zbiegliśmy na brzeg rzeki. Dziwili się, że płynę czymś tak ciężkim i niezgrabnym. Z trudem przypomniałem sobie słowa podziękowania po niemiecku. Trochę się uśmiali z mojego akcentu i nieporadnej składni. Dwa lata nauki niemieckiego w technikum, wbijanego przez zakompleksionego nauczyciela (nazywaliśmy go Herr Knopf), wielbiciela pruskiego drylu i ciszy lekcyjnej wypełnianej brzęczeniem namolnych much, nie zdały się na wiele. Niemcy w latach siedemdziesiątych czerpali pełnymi garściami z ocieplenia stosunków polsko-niemieckich, zwiedzając stare pielesze. Krutynia była ich perłą w koronie. Autochtoni natomiast wyrywali się z Polski do Niemiec, wyprzedając za bezcen swoje nieruchomości.



Autor na zejściu z przenoski kajakowej

 

Zaprojektowana w 1922 roku śluza1, wieńcząca Zyzdrój Mały, nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Stanisław Małż2 (nazwisko prawdopodobnie przetłumaczone z niemieckiego Muschel), strażnik wodny z Puppen (Spychowa), relacjonował w 1958 roku autorom "Hydrografii dorzecza Krutyni", że solidną budowlę w stylu nawiązującym do XIX wiecznych fortyfikacji pruskich zaplanowano przed I wojną światową na niestabilnym gruncie. W trakcie badań geotechnicznych i robót ziemnych zmieniono jej docelowe położenie.  Inwestycja trwała kilka lat. Miała ułatwić spław drewna, sprzyjać turystyce i dostarczyć energię elektryczną. Próba spiętrzenia obu jezior o 5,20 metrów skończyła się niepowodzeniem. Wał przeciekał, konstrukcja śluzy osiadała w niekontrolowany sposób. Dalsze spiętrzanie, docelowo do 6 metrów, zagroziło katastrofą hydrologiczną. Kilkanaście milionów metrów sześciennych zgromadzonej wody mogło spłukać niskie zabudowania ówczesnych Pup, Koczka i Zgonu. Podczas próby wody Zyzdrojów zalały dolinę Babięckiej Strugi aż do młyna w Babiętach. Po niepowodzeniu Niemcy zarzucili pomysł zainstalowania generatora, a regulację  poziomu jezior ograniczyli do 1 metra.

Poniższe rysunki projektowe zaczerpnąłem z foto-opracowania Marka Kulińskiego zamieszczonego na stronie FotoPolski.eu.

 

Rzut z góry na obiekt

Przekrój podłużny obiektu

Rzut (widok) z Zyzdroju Małego

Domyślam się, że przyczyną niepowodzenia był grunt nasycony wodą3. Po spiętrzeniu jezior woda szybciej przenikała do warstw wodonośnych zalegających w tych okolicach na głębokości od 2 do 8 metrów pod powierzchnią terenu. Wysokie skarpy jeziornego brzegu i sam wał usypany w przełomie rzeki okazały się niestabilne z powodu podziemnych cieków, przyczyniających się do nieuchronnego pełzania całej konstrukcji nad rozmiękłym podłożem w przełomie rzeki. To, co z wierzchu wygląda dzisiaj solidnie, okazało się nietrwałe. Tej porażce hydrotechnicznej obydwa Zyzdroje zawdzięczają urokliwe zatoczki i wyspy. W przeciwnym razie wszystkie te uroczyska zniknęłyby pod wodą, a Babięcka Struga za młynem przestałaby epatować swoim egzotycznym otoczeniem.

Tak czy inaczej śluza Lalka nie weszła w skład Kanału Mazurskiego, który miał połączyć dorzecze Krutyni z Pregołą.

Tym razem podaję źródła. Bez nich nie byłbym tak przemądrzały:

1. Foto-relacja Marka Kulińskiego zamieszczonego na stronie FotoPolski.eu. Pobrana 4 stycznia 2024 roku:

https://fotopolska.eu/1617102,foto.html?galeria_zdjec&user=858

2. Jerzy Kondracki, Zdzisław Mikulski. Hydrografia dorzecza Krutyni. PAN. Instytut Geografii. PWN. Warszawa 1958.

3. Praca zbiorowa. Arkusz 217 Spychowo. Państwowy Instytut Geologiczny. Warszawa 2012.

4. Stanisław Srokowski. „Jeziora i moczary Prus Wschodnich”. Wojskowy Instytut Naukowo-Badawczy. Warszawa 1930.

Internet to jednak potęga.Wielomiesięczne przesiadywanie w bibliotece na Koszykowej podczas studiów tyle mi nie dało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz