czwartek, 4 stycznia 2024

Babięta i Babięcka Struga

 


Eric Richard Kandel w swojej książce „Zaburzony umysł – co nietypowe mózgi mówią o nas samych” wyróżnia następujące rodzaje pamięci:

- krótkotrwałą przejawiającą się chwilowym wzmocnieniem istniejących połączeń synaptycznych;

- długotrwałą przejawiającą się wytworzeniem nowych synaps;

- niedeklaratywną, przechowywaną w ciele migdałowatym, móżdżku i innych obszarach tak zwanej pamięci procesualnej (między innymi mięśniowej);

- deklaratywną, gromadzącą fakty i zdarzenia, przechowywaną w korach mózgowych.

 


Jak to się ma do wspomnień z wojaży kajakowych?

Tak po prawdzie, niewiele już z nich pamiętam. Gdybym nie opisał przed laty spływu Krutynią i Czarną Hańczą w kajecie, nie przypomniałbym sobie spotkań z ludźmi na szlaku. Nie były takie banalne, jak mi się wówczas zdawało. Cóż. Odczytując je, uruchamiam stare uśpione synapsy.

 





Po spotkaniu Ganckiej Strugi z Babantem, który przez chwilę wydaje się płynąć pod prąd w stronę Gantu, szlak Krutyni skręca na wschód i łagodnymi zakolami przemierza dolinę między łęgiem, łąkami i oczeretami a stokiem doliny na prawym brzegu. Kajak płynie obok łanów powłóczystych wodorostów pasemek glonów i nad wyrzeźbionym pełnym życia dnem z kępami moczarki kanadyjskiej. Nurt skrywa mnóstwo zakamarków. Ryby pluskały, wyskakując nad wodę za jętkami i dokuczliwymi muszkami. W zaroślach błąkały się krzyżówki i łyski. Mijałem wędkarzy na kładkach i w łódkach. Czas płynął jak w malignie. Samotność nastolatka nie nastrajała do rozmów. Babięcka Struga była dokładnie taka sama jak podczas pierwszej wyprawy pod opieką harcerza z Beskidu Śląskiego. Pod wieczór zapadła flauta. Spływałem nie wiosłując. Myślałem o przeprawie przez nasyp szosy przy młynie w Babiętach. Chciałem ją odwlec do świtu, by nikogo nie spotkać. Tyle że musiałem gdzieś przenocować.

 





Rzeka z każdym kilometrem zwalnia. Za łąkami i samotną zagrodą pod lasem, gdzie kupowało się mleko prosto od krowy, skręca na południe i wpada między ściany sosnowego boru. Dopiero w sąsiedztwie stanicy PTTK w Babiętach nurtowi zaczynają towarzyszyć łany trzcin, pałki szerokolistnej, sitowia, przybrzeżnych zarośli i krzaków łozy. Minąwszy polanę biwakową, na której smakowałem onegdaj jajecznicę na oleju rzepakowym, znalazłem szeroki pas zarośli odgradzający od brzegu i wsi. Tam wcisnąłem kajak, znikając z oczu postronnym. Ugościłem się na dnie w śpiworze, by przespać oczekiwanie na świt. Za poduszkę robił kapok. Nad trzcinami drżała poświata płonącego ogniska. Od niego dobiegał biesiadny śpiew. Nad głową świeciły gwiazdy. Babięcka Struga pluskała. Trzciny szeleściły. Nakryłem się kurtką. Twarz zasłoniłem czapką. Sen jednak nie nadchodził. Budzik tykał za głośno, odmierzając monotonne sekundy. Bezwietrzna noc potęgowała wszelkie dźwięki… Przysnąłem, nie przysnąłem… Śniłem na jawie… W takich chwilach doświadcza się spowolnienia czasu…

 





Kukułka



Obudziłem się raptownie. Po kajaku i śpiworze przebiegł piżmak. Poczułem jego wąsy na twarzy. Usiadłem. Zwierzątko miotało się w fałdach śpiwora, przebierając łapkami. Czmychnęło do wody. Zaszeleściło w trzcinach. Spojrzałem na zegarek. Wytrwałem w tym półśnie do świtu astronomicznego. Spojrzałem w górę. Rozjarzoną Drogę Mleczną przecięła smuga meteorytu. Między gwiazdami snuł się jakiś satelita. Chłód bijący od wody nie pozwalał już zasnąć. Spakowałem śpiwór, wymościłem siedzisko. Wysunąłem kajak z szuwarów na wodę. Mgła pokryła rzekę do wysokości ramion. Osadzała wilgoć na burtach i na odzieży. Otrzeźwiała. Płynąłem z obawą, że ugrzęznę w tumanie jak w galarecie i będę czekał do wschodu słońca. Dla kogoś postronnego musiałem wyglądać groteskowo. Widoczna tylko głowa, ramiona i pióra wiosła wynurzające się z mgły przy każdym pchnięciu. Wokół koncert budzącego się ptactwa, w tle jednostajny szum wody spadającej z tamy i krajobraz uśpionej wsi. Nigdy potem nie doświadczyłem na Krutyni podobnego zjawiska.

 

Przepłynąwszy rozlewisko z zamierającym nurtem, dobiłem o brzasku do przeprawy. Przeciągnąłem nasiąknięty kajak po asfalcie, zostawiając smugę farby. Zwodowałem poniżej, płosząc raki. Mgła spływała kaskadą znad huczącego wodospadu. Burzyła się w dole nad spienioną wodą, rozpadała na postrzępione omamy. Już zbierałem się do drogi, gdy usłyszałem:

- Trzeba było poczekać. Pomógłbym.

Pierwsza myśl:

- Skąd go znam?

Był niewysoki, krępy. Twarz pomarszczona. Ręce nawykłe do fizycznej pracy.

- Lubię o świcie nad rzekę – powiedział, zarzucając wędkę w upatrzone miejsce.

Jego ruchy były oszczędne, wyważone.

- Nie dziwię się. Piękny świt.

- Daleko pan płynie?

- Do Mikołajek.

- Tak sam?

- Nie sam. Krutynia za towarzystwo.

- Do Mikołajek pan płynie… Mieszkałem tam. Zimą kosiłem na Śniardwach trzcinę dla Stolbudu. Na prefabrykaty izolacyjne. Wiosną, zaraz po zejściu lodu, łowiłem ryby z kutra. Nie siecią. Spinningiem. Sieć nie leżała mi w ręku. Bywały dni, że przywoziłem do spółdzielni po sto i więcej kilogramów szczupaka i okonia. Znałem Śniardwy jak siebie samego. Wiedziałem kiedy i dokąd na rybę, gdy brała. Wyruszałem zawsze o świcie. Najbardziej lubiłem kamienne pułapki koło Czarciego Ostrowu. Śniardwy to dopiero jezioro. Tutejsze to przy nich jak kałuże. Bywało, że burza tak skotłowała wodę, że brzegi znikały. Najgorzej dać się zepchnąć na południową i wschodnią stronę, gdzie kamienne rafy i głazy z dala od brzegu. Niebezpiecznie. Bez kapoków się nie wybierać.

Zaciął krótko wędziskiem i wyciągnął z wody klenia. Wyjął haczyk z pyska i wsadził do siatki przywiązanej do gałęzi olchy…

 

Wtedy dopiero skojarzyłem, że któregoś dnia pływałem z nim i ojcem po Śniardwach. Ojciec bawił się spinningiem, ale zniecierpliwiony kilkugodzinnym bezowocnym rzucaniem błystki, zaproponował kutrowemu kolejkę na rozgrzewkę. Wiało. Jezioro bujało kutrem. Przemarzłem mimo grubej kurtki z podpinką. Ośmielony poczęstunkiem szyper powiedział, że teraz pokaże, jak się łapie ryby. Popłynął w miejsce, za które nie dałbym pięciu groszy. Popatrzył na sprzęt ojca i powiedział, żeby te patyki (wędziska z włókna węglowego, którymi się chlubił) odłożył na bok. Podał deskę z uchwytem i z nawiniętą żyłą. Na jej końcu wisiała kuta blacha. Kazał rzucić do wody. Widząc, że ojciec nawija żyłkę na rękaw kurtki, ostrzegł:

- Jak weźmie, to rękę przetnie. Trzymać deskę z całej siły.

Faktycznie. Uderzenie było takie, że ojca przeciągnęło spod kabiny do rufy. Walka trwała długo. Po kwadransie a może i dłużej z wody wynurzył się pysk szczupaka... Nigdy później nie widziałem takiego olbrzyma. Dołożyliśmy go do połowu szypra na handel, bo co robić z półtorametrową rybą. Na obiad za dużo. Do zamrażarki za daleko.

 


Okazało się, że rybak wyniósł się całą rodziną z Mikołajek do Babięt na emeryturę. Za grosze kupił młyn w stanie upadłości technicznej i wyremontował własnym sumptem pod agroturystykę. Początek lat siedemdziesiątych sprzyjał pierwszym nieśmiałym próbom prywatnej przedsiębiorczości, mimo dojmującego braku materiałów budowlanych na rynku. Wszystko wtedy szło na wielkie inwestycje gierkowskie.

 


 

Świt nastrajał do wynurzeń. Nie przerywałem monologu. Nie przyznałem się też do tamtej przygody na  Śniardwach. Coś mnie powstrzymało. On sam chyba mnie nie skojarzył. Odpłynąłem, gdy napełnił siatkę rybami. Pamiętam widok samotnej czapli, która zleciała znad drzew i osiadła na płyciźnie zakola (siwej, białe wówczas jeszcze nie dolatywały nad Krutynię). Polowała na ryby tańcząc. Dzisiaj powiedziałbym, że pozowała do zdjęć. Tylko że pływałem bez aparatu.

 

W przewodniku QMK Wojtka Kujawskiego „Krutynia – szlak wodny” jest notka, że młyn działał do 1930 roku. Przedtem na jego miejscu (lub nieopodal) prosperowała krzyżacka XV wieczna kuźnia wodna, w której przetwarzano rudę darniową na żelazo i wyroby żelazne.

Sama wieś powstawała odrębnie na lewym brzegu przynależnym do komturstwa w Bałdze (potem do książęcego starostwa w Szestnie) i na prawym przypisanym do komturstwa w Elbing (Elblągu) (potem do starostwa w Szczytnie). Obie części połączono w 1816 roku.

Późniejsze przeprawy przez szosę obok młyna nie wywoływały podobnych wrażeń. Znajomego mikołajskiego Mazura z Mazur znad Śniardw już nie spotkałem. Jego uporowi młyn zawdzięcza drugie życie.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz