sobota, 20 stycznia 2024

Zgon i Jezioro Mokre na szlaku Krutyni

 


Cypel Uplika za rezerwatem Ławny Lasek, przesłaniający widok na szosę, został z tyłu. Skręciłem w prawo. Przepłynąłem pod nisko zawieszonym mostem obok porzuconych pod przęsłem betonowych elementów starej konstrukcji. Znalazłem się w kameralnej zatoczce między wsią a zalesionym półwyspem z polem biwakowym. Poczułem chwilową ulgę, płynąc na południowy wschód. Pomagał wiatr. Do czasu. Za cyplem wpłynąłem na rozfalowane Mokre. W pełnym słońcu (deszczowe chmury odpłynęły na południe) powierzchnia jeziora ubielona pianą zrywającą się z grzbietów fal oślepiała mrowiem refleksów światła. Wiatr śmigał wzdłuż ośmiokilometrowej przestrzeni, wyganiając z niej życie. Uparłem się, żeby popłynąć w stronę Uklanki pod osłoną brzegu. Wzburzone jezioro zweryfikowało jednak moje zamiary. 



 

Napór szkwałów, uderzenia fal o spód unoszonego dziobu, rozbryzgi, nieposłuszny kajak… Miałem wrażenie, że utkwiłem w miejscu. Jakbym wypuścił kotwicę. Już po kilku minutach byłem mokry. Po plecach spływały strużki wody. Osobliwy chrzest. Przesuwające się otoczenie potwierdzało, o dziwo, że jednak płynąłem. Tylko ręce po wielokilometrowym wiosłowaniu od stanicy PTTK w Babiętach zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Odciski na dłoniach dokuczały coraz mocniej, niektóre nabrzmiały. Zmieniłem zamiar. Obróciłem się ku najbliższym dwóm wyspom. Minąłem kępę trzcin. Ich łodygi pokładły się na wodzie. Wpłynąłem w spokojniejszą strefę. Większa z wysp coraz skuteczniej osłaniała przed wiatrem. Fale zawijały się na jej końcach, interferowały, słabły z każdym uderzeniem wiosła ku wyspie. Z ulgą wsunąłem się w szuwary, w cień pobliskich krzewów i olch. Ledwo położyłem się na dnie, kładąc głowę na kapoku, usnąłem.

 




Miejscowe podanie przypisuje nazwę jeziora chrztom miejscowych Prusów. Podczas jednego stawili się wczesną wiosną u brzegu nadzy, jak ich Pan Bóg stworzył. Woda tego dnia była lodowata. Na sam jej widok Prusowie drżeć poczęli, a tu apostołowie wchodzić każą, po głowę się zanurzać. Jeden katechumen zdołał wejść po kolana. Drżał. Rozglądał się na boki, zamierzając uciec przed tą nieprzyjemną acz uroczystą kąpielą. Apostołowie jednak napierali, znakami krzyża wspomagali i ponaglali, co by przykład dał i co by nie odstąpił od zbożnego obowiązku. Prus jak nie buchnie w wodę, jak nie stęknie. Taki ziąb w piersi ugodził, oddechu pozbawił.

- Ani muk! – zakrzyknęli apostołowie.

Znaczyło to „ani słowa”.

Dziwowali się katechumeni, że w milczeniu chrzest znieść należy. Padali w wodę, wzajemnie się zachęcając. Każdy jednak stęknął. Każdego apostołowie napomnieli: - Ani muk!

Każdy Prus swoje więc wystękał i usłyszał słowo przygany. Od tego czasu zaczęto jezioro nazywać  Mukrem. Później jacyś urzędowi puryści przerobili na „poprawniej” brzmiące Mokre.

 



Jezioro Mokre zafascynowało, gdy tylko wypłynąłem zza półwyspu na otwartą przestrzeń, chociaż wiatr i fale dawały w kość. Ta przestrzeń wokół rozjarzonej tafli i nad nią, te ściany dębów, grabów, olch, samotnych świerków i górujących nad nimi sosen w najstarszych ocalałych fragmentach pierwotnej Wildniss… Nie ja jeden uległem od owej „pierwszej” chwili. Igor Newerly, zwolennik dalekich wędrówek, który dotąd nie usiedział w miejscu, sceptyczny więc do bólu wobec zakupu domu w Zgonie, opisał w „Za Opiwardą, za siódma rzeką” swoje nagłe zauroczenie słowami:

Stanąłem na wzniesieniu, by ogarnąć wzrokiem okolicę, w którą mnie wpakowała (Zofia Łapicka, towarzyszka życia). Zakląć nie zdążyłem. Wybłysło przede mną duże jezioro z przeciwległym brzegiem gdzieś za widnokręgiem. W odległości pół kilometra dwie kędzierzawe wysepki, a dalej spora wyspa zarośnięta wysokopiennym lasem. Na prawym brzegu, wysokim i gdzieniegdzie urwistym, stare lasy przeglądały się w jeziornej tafli; lewy brzeg niski, z początku łąkowy, potem w kulturach leśnych, zagajnikach i drągowinie. Wzrok nie mógł nadążyć za fantastyczną rzeźbą brzegów powyginanych w zatoczki, półwyspy i cyple, oczy pławiły się w rozkoszy wszystkich barw wody, nieba, lasów i sitowia. Musiałem przyznać, że mam przed sobą jedno z najpiękniejszych jezior, jakie widywałem dotąd… A kiedy się odwróciłem, ujrzałem łąki opadające soczystym kobiercem z tego wzgórza na dno kotliny przeciętej migotliwą smugą kanału czy strumienia, kwietne łąki wznoszące się stąd łagodnie ku ostrym, szczeciniastym, czarnym krawędziom, gdzie zaczynała się Puszcza Piska… Tak, tu było czym oddychać, można było spoglądając rozmawiać z bogiem, czyli naturą…


 

Moje wrażenia, tożsame z wrażeniami Newerlego, powtarzały się za każdym razem, gdy wypływałem spod mostu wieńczącego Uplik lub z przejmy po opuszczeniu Jeziora Krutyńskiego, albo kiedy przejeżdżałem przez Zgon…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

Ocknąłem się z narkoleptycznego snu z irracjonalnym przeczuciem, że jestem obserwowany. W obrazie jeziora jednak niewiele się zmieniło. Chmury zniknęły za horyzontem. Przez taflę nadal gnały fale z grzywami piany. Wiatr tarmosił koronami drzew, spadał we wnękę, w której utknąłem. Ktoś próbował płynąć pod prawym brzegiem do miejsca, gdzie rośnie dąb Karola Małłka. Jego kajak prawie stał w miejscu. Wątpiłem, czy dam radę dotrzeć do wysp pod Uklanką. Ruszyłem jednak…

 


Trudno opisać mozolne wiosłowanie. Jest nieefektowne. Próbujesz zapanować nad ociężałym kajakiem, który wciąż chce się ustawić burtą do fali i zmusza do silniejszego wiosłowania z jednej strony. Cały wysiłek wkłada się w utrzymanie kierunku i w pociągnięcia wiosła aż do granicy zasięgu i bólu rąk, ramion, barków. Wzrok kotwiczy na dziobie. Myśli ogniskują się na utrzymaniu rytmu i płynności ruchów. Oczy mrużą się do szparek przed wodną kurzawą. Uszy wypełnia szum i łoskot fal uderzających o spód dziobu… Wpadałem z jednego wodnego wału na drugi. Spływałem w obniżenia i wznosiłem się na spienione grzbiety… W takich chwilach znika wrażliwość na piękno…

Byłem sam. Wzburzone jezioro wyprosiło kajakarzy i żeglarzy. Po dwóch nieznośnie długich godzinach dopłynąłem do największej wyspy. Schowałem się za ścianą drzew. Dobiłem do brzegu na odpoczynek korytarzem między trzcinami. Zaległem na murawie. Podmuchy tutaj nie dochodziły…

 


Późnym popołudniem wiatr stracił impet. Fale złagodniały, w końcu zaczęły zamierać. Wtedy Mokre ukazało inne oblicze. Zastygła tafla odbijała obrazy wysp i rezerwatów wschodniego brzegu. Cisza zdumiewała. Krajobraz zdumiewał. Spokój rozległej przestrzeni też… Przenikające przez łęg pod Uklanką snopy światła zachodzącego słońca i smugi cieni… Piskie sosny w szacie złotej godziny… Pogłębione barwy, zmiękczone kontrasty… Wieczorne przeloty czapli, kormoranów, rybitw, mew… Spacery łabędzi, perkozów, łysek, krzyżówek, nurogęsi z wyrośniętymi już pisklętami w szuwarach… Wyrazista toń w sąsiedztwie mijanych łanów sitowia i trzcin… Gasnący impresjonizm świata…

 

 

 


 

Wędrówka wzdłuż wschodniego brzegu Mokrego to przygoda sama w sobie. Puszcza kipi kształtami. Gąszcz leszczyn, jałowców, runa leśnego, zbiega falą ze stromych zboczy nad trzciny, sitowia i słoneczne płycizny wypełnione rumowiskiem umarłych drzew. Konary dębów, grabów, sosen, olch wyciągają się ku przeciwległym brzegom. Nad wodą unoszą się osobliwe aromaty. Wzrok błądzi w zatokach, zakolach, wpada na cyple, wybrzuszenia brzegów. Toń pod kajakiem pełna wodorostów i życia między nimi. W szuwarach co i raz otwierają się przejścia do helokrenowych źródeł wyciekających spod wypiętrzonych skarp albo do kameralnych, pokrytych darnią obozowisk pod klifami… 

 

 



 

Wówczas wysoko nad jeziorem wiodła uczęszczana droga. Samochody jeździły wzdłuż urzekającej panoramy Mokrego do jazu, którym przegrodzono przejście na Jezioro Krutyńskie. Dzisiaj droga niedostępna. Można nią tylko spacerować, przemierzając nadjeziorne rezerwaty.

 

 

 


To tutaj z kolegą z Politechniki przeżyłem atak białego szkwału. Zaczęło się od zdarzenia, które uśpiło czujność. Wpadłem do sklepu z tysiącem i jednym drobiazgów po baterie do tranzystorka. Do lady podeszła dziewczyna w koszuli flanelowej w kratę. Dokładnie takiej samej jak moja, zdartej – jak się wyraziła – z ojca, który zaszedł do innego sklepiku. Zagaiła. Odpowiedziałem. Żartowaliśmy. Przytuliła się do mnie. Instynktownie. Nie byłem… zaskoczony. Jakbyśmy znali się od lat. Poprosiła o kartkę i ołówek. Sprzedawczyni podała. Dziewczyna zapisała adres, telefon.

- Kiedy przyjedziesz, zadzwoń.

Odprowadziła mnie do kolegi i kajaków. Pożegnaliśmy się. Serdecznie.

Odchodząc przypomniała:

- Pamiętaj. Obiecałeś.

Po jej odejściu kolega spytał:

- Jak ty wyrywasz takie laski?

- Gdańszczanie wszędzie się rozpoznają – odparłem i dodałem, pokazując głową jezioro: - To zasługa Mokrego. Czaruje…

W duchu zastanawiałem się, który z galindzkich bożków zaaranżował to spotkanie.

 


Po zakupach w Zgonie płynęliśmy wzdłuż rezerwatowego brzegu Mokrego. Nic nie zapowiadało nagłego załamania pogody. Jezioro we flaucie. Zamglone powietrze. Krajobraz ciut poszarzały w przydymionym słońcu… Wiosłowaliśmy, trzymając się sąsiedztwa puszczy pochylonej nad wodą i oczeretami…

 

Huragan nadszedł od Mojtyn. Stalowe chmury spowiły niebo. Zlatywały nad jezioro niczym harpie. Zdążyłem krzyknąć do kolegi, żeby schował wszystko, co ma, we wnękach dziobu i rufy. Usłyszeliśmy jazgot od strony pociemniałego brzegu. Hałas, bolesny dla uszu, przypominał wycie silników samolotu odrzutowego. Jakby przelatywał tuż nad głową. Powierzchnia jeziora zbielała. Powietrze wypełniło się wodą porywaną z wierzchołków fal, które nawet nie zdążyły urosnąć. Cała ta ściana uderzyła w nas i w bok kajaków. Kładąc się w środku, wcisnąłem wyrywające się z rąk wiosło pod burtę. Podmuch naparł na ścianę puszczy. Zwarte drzewa odchyliły się pod naporem. Skierowały szkwał w górę. Podmuch zerwał z koron tumany liści i igliwia. Wściekły impet, który nieomal podniósł nasze kajaki z wody, a we mnie obudził pierwszy w życiu tak atawistyczny strach, nagle osłabł. Za ustępującym wiatrem przyszła ulewa... Uratowało nas to, że byliśmy tuż przy oczeretach i trzcinach, w sąsiedztwie zwartej ściany mocarnych drzew. Odbity od nich podmuch podparł nas z drugiej strony…

Szkwał przewalił się na Jezioro Nidzkie, Bełdany, Jezioro Mikołajskie i Śniardwy. Tam – usłyszeliśmy przez tranzystorek wzięty dla łączności ze światem – przewrócił mnóstwo łódek i utopił kilkunastu żeglarzy, kajakarzy, motorowodniaków… 




 

Z owym zjawiskowym dziewczęciem spotkałem się pod koniec wakacji. Pojechałem do Sopotu na wywiad z Marianem Mokwą, malarzem marynistą, do reportażu „Morzu przypisany” opublikowanego w Tygodniku Kulturalnym bodaj w 1979 roku, a potem w „Opowieści o trwaniu Kaszub” – zbiorze reportaży wydanych przez Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie w Gdańsku w 1985 roku. To, co nad Jeziorem Mokrym wydało się przepięknie… normalne, w Gdańsku straciło urok – zbyt wielka różnica wieku. Ja, kończący studia, ona w czwartej klasie liceum (w Zgonie byłem pewien, że już po maturze). Była zaskakująco dojrzała emocjonalnie i równie zaskakująco racjonalna (zamierzała studiować psychologię). Trudno było sobie wyobrazić moje przebywanie w gronie jej kolegów i koleżanek a jej w środowisku studentów. I to oddalenie. Z Warszawy do Gdańska było wówczas uciążliwiej niż dzisiaj. O Internecie i komórkach myślało się wtedy jak o zjawiskach nadprzyrodzonych albo jak o futurologicznych przewidywaniach godnych powieści science fictionPotrympus, staropruski bóg ludzkich spraw, nie skleił więc tego związku nad Jeziorem Mokrym. Dokonał tego kilka lat później w jednej z wiosek południowej Warmii. Ale to już inna historia.

 


Zgon widziany z okien samochodu to typowa ulicówka dopasowana kształtem do łuku południowej końcowej zatoki Jeziora Mokrego. Widziany z kajaka nie imponuje. Drzewa maskują szeregową zabudowę, nie pozwalają obejrzeć zabytkowych domostw w głębi za drogą. Po II wojnie światowej przyciągał przedstawicieli warszawskiej bohemy tak samo jak Pranie i Krzyże nad Jeziorem Nidzkim albo Nowe Kawkowo w sąsiedztwie Olsztyna. Przyjeżdżali tutaj twórcy Studenckiego Teatru Satyryków (STS) tolerowanego przez Władysława Gomułkę i współtowarzyszy. Ówczesna władza widziała w STS narzędzie rozładowujące frustrację peerelowskiej inteligencji. Podobną rolę w ZSRR powierzano Władymirowi Wysockiemu i jego Teatrowi na Tagance. W Zgonie esteesiacy, wśród nich: Andrzej Jarecki, Andrzej Drawicz, Agnieszka Osiecka (wielbicielka Prania), Jarosław Abramow Newerly (syn Igora), tworzyli w wakacje programy teatralne na kolejne sezony. Każdy spektakl kipiał finezyjnymi aluzjami politycznymi, które cenzura na Mysiej puszczała przez „nieuwagę” albo na sugestie zwierzchników odpowiadających za kulturę. To był czas piekielnie inteligentnej satyry i pełnych polotu satyryków czerpiących w pierwszych latach STS z literackiej biegłości Gałczyńskiego. STS został zlikwidowany w 1972 po "przyjaznym" połączeniu z Teatrem Rozmaitości. 9 lat później został zamknięty Tygodnik Kulturalny konkurujący z Kulturą (również zamkniętą), w której też napisałem coś o twórczości studenckiej.

W 1957 roku Zgon uwiódł Igora Newerlego i Zofię Łapicką. W „Za Opiwardą, za siódmą rzeką” Newerly wspominał:

Zosia kupiła beze mnie i płakała beze mnie, gdy weszła z Dopadką (ówczesnym sołtysem Zgonu pośredniczącym w zakupie gospodarstwa z rąk autochtonów, którzy wyjechali do dawnego NRD) do tego nabytku. Był dżdżysty dzień przedwiośnia, błoto z rozpaćkanym śniegiem na drodze, ponurość dnia jeszcze bardziej potęgowała okropne wrażenie wnętrza tej nory, jak się wydało Zosi – półmrok, okopcone czarne ściany, brudu i śmiecia po kostkę, odór zgnilizny… Siadła na taborku i zapłakała. Dopadka zaczął pcieszać:

- Niech się pan nie przejmuje. Pani nie jest ze wsi, to nie wie, co można z tego zrobić. Ten domek budował Nazgowicz, dobry majster. Jak tu uprzątnąć, wyremontować wybielić, będzie piękne mieszkanko. (...)

Gdy po jakimś czasie przybyłem na miejsce zbrodni, bo to zbrodnia, myślałem, marnować życie nie ruszając się z miejsca, już co nieco zostało zrobione. Dom wymieciono, wyskrobano, umyto (…). Zosia malowała właśnie okna od zewnątrz. Z wysokości drabiny (…) uniosła pędzel ruchem pozdrowienia, jej piesek z zadartą mordą na pierwszym szczebelku odszczeknął, gdy zawołała:

- Ave, Igor, morusy te salutant!

Wtedy właśnie stanął na wzniesieniu za stodołą, by ogarnąć wzrokiem okolicę, w którą Zofia go wpakowała, i… utknął w Zgonie na dwadzieścia lat. 

I napisał niesamowitą, w moim odczuciu poetycką, powieść o Syberii przez pryzmat losów Bronisława Najdarowskiego – „Wzgórze błękitnego snu”. Puszcza nad Mukrem mu w tym pomogła.

Można by powiedzieć, że ów przeżyty szkwał to nic w porównaniu z huraganami nad Bajkałem. Zapewne rezerwaty nad Mukrem niczym w porównaniu z bezmiarem tajgi. Jednakże ludzkie wrażenia  pochodną zasięgu ludzkich zmysłów – ogarniających co najwyżej kilka kilometrów wokół – i wyobraźni, wrażliwości, empatii... którymi Puszcza Białowieska obdarzyła Igora Newerlego z niespotykaną hojnością, a Wildniss nad Mukrem je przypomniała i ożywiła…

 


Dom Newerlego w Zgonie nie imponuje. Pisarz, podobnie jak Gałczyński w Praniu, nie przywiązywał wagi do dóbr materialnych. Za to zabytkowa zagroda z przedwojennym wiatrakiem ze stali, w której tworzył Adam Szubski, robi wrażenie. Trafiliśmy doń po fotografowaniu Mokrego. Przypadkiem napatoczył się opiekun schedy po Szubskim. Właśnie zamykał furtkę. Cofnął się, widząc naszą ciekawość. Zaprosił do wejścia, opowiedział co nieco o miejscu, a na koniec dodał:

- Jeśli Państwo macie czas, odwiedźcie dom, gdzie mieszkał Igor Newerly. Też się nim opiekuję.

 


Adam Szubski przekształcił swoje obejście w żywe muzeum i pozostawił w nim rzeźby, popiersia, głowy wzorowane na mieszkańcach Zgonu i okolicznych wsi. Rzeźby rozmieszczone po całym obejściu robią najpierw wrażenie licznej rodziny, zajętej codziennymi czynnościami. 





 

Po przekroczeniu furtki dostrzegałem jednak w tych postaciach coś niepokojącego, groteskowego. Szubski potrafił wydobyć ze swoich żywych i co tu dużo mówić lubianych modeli: sąsiadów, znajomych, przygodnych klientów, zamawiających własne popiersia, skrywane atawizmy, zniekształcone przez pryzmat picassowskich deformacji marzenia, groteskową ucieczkę od przemijania czasu…

 

Zgon miał jeszcze jednego bohatera, Maxa Prussa, kapitana sterowca Graf Zeppelin, który spłonął 6 maja 1937 roku w USA. Ciężko poparzony Max Pruss przeżył katastrofę.

 Źródła:

1. Igor Newerly. Za Opiwardą, za siódmą rzeką. Czytelnik. Warszawa 1991.

2. Janusz R. Kowalczyk. Studencki Teatr Satyryków. Historia rozczarowanych zetempowców. Pobrane 2024-01-18 ze strony:

 https://culture.pl/pl/artykul/studencki-teatr-satyrykow-historia-rozczarowanych-zetempowcow

3. Janusz R. Kowalczyk. 21 lat i 1 dzień z życia STS. Pobrane 2024-01-18 ze strony:

https://culture.pl/pl/artykul/21-lat-i-jeden-dzien-z-zycia-sts

4. Adam Szubski. Pobrane 2024-01-18 ze strony:

 https://mazury24.eu/atrakcje-turystyczne/galeria-rzezby-adam-szubski,623

5. Max Pruss. Pobrane 2024-01-18 ze strony:

 https://olsztyn.wyborcza.pl/olsztyn/56,150375,21798546,za-katastrofa-sterowca-hindenburg-stoi-czlowiek-z-mazur.html

6. Wojciech Kujawski. Krutynia. Szlak wodny. QMK. Olsztyn 2012.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz