niedziela, 25 lipca 2021

Marózka mniej znana


Stało się. Spłynęliśmy Marózką spod Waplewa. Co za wrażenia!

Jeziorko Myślica

Zwodowaliśmy kajak na jeziorze Myślica. Całym w lesie. Całym w uścisku szuwarów skrywających podmokły i niedostępny brzeg. Jego lustro zewsząd otoczyły polany białych grzybieni, przywodzących na myśl nenufarową łąkę sprzed stu laty na jeziorze Kujno pod Borowem przy ujściu Sobiepanki na szlaku Krutyni.

 

Lekki wiatr nie wiadomo skąd; słońce na spopielonym niebie; delikatne chmury sprowadzające ulotny cień; zapachy oczeretu i wody zazielenionej kwitnącymi glonami… I to uczucie:

- Spełnia się marzenie hodowane w głowie od wielu lat o spływie Marózką oglądaną wielokrotnie z wysokości nasypu i mostu kolejowego przez szyby wagonu w pociągu relacji Mława-Olsztyn.

Odbijamy. Jezioro jak na dłoni. Krótki przegląd brzegów w jaskrawym świetle. Ostatnia przymiarka do siedzisk. Kilka uderzeń wiosła. Między olchami pojawia się mostek drogowy z czerwonej cegły na kamiennych przyczółkach. Widok przykuwa uwagę. Roztrącam liście grzybieni. Omijam śnieżne kwiatostany. Przeciskam się między łodygami trzcin. 


 

Pod mostkiem słaby nurt. Przystajemy. Fotografujemy. Rzeczka w kamiennym entourage’u. Most w zieleni. Krajobraz jeziora spod przęsła. Most z drugiej strony… Tych zdjęć dziesiątki, niewiele udanych...



Wypływamy z łęgu. Przed nami krótki kanał. Oblany światłem. Czujemy dotyk słońca. Wiatr niewiele pomaga. Dywan grążeli w obramowaniu szuwarów przeszkadza. Robię wiosłem. Żadnej pomocy nurtu. Jakby zamarł. Wokół ważki, świtezianki, trzcinniki, świerszczaki, ptasi drobiazg uwijający się w zbitych masywnych szuwarach. Żółte grążele kontrastują z tłem do bólu oczu. Nawoskowane liście odbijają światło słoneczne. 


 Małgosia zakłada szkła polaryzujące i nagle słyszę:

- Co za niesamowite kolory!



Znowu olchowy łęg. Wokół mokradła. Rozległe. Kajak snuje się między rowami dopływów. W pewnej chwili otwiera się niepozorny korytarz. 


Tu wpływa Marózka

 Tuż za kępą olchowych pni. Skręcam. Czuję napór prądu. To Marózka płynąca spod Waplewa. Spycha kajak w kanał. Napełnia go życiem. Oczyszcza toń. Ukazuje ryby w zakamarkach rozplenionych wodorostów. Na tom czekał. Wiosłem utrzymuję kierunek. To się udaje do granicy zagajnika.





Za ostatnimi olchami otwiera się słoneczna patelnia. Źródlana woda pod kajakiem. Trawnik z owalnych liści nenufarów, sznurów rdestnic, kitek moczarki w toni. Rzeczny korytarz ściśnięty turzycą, tatarakiem, mozgą trzcinowatą do szerokości wiosła i miejscami ciaśniej… Poczułem się jak w sierści Łyny przed rezerwatem jej źródeł.

I spopielałe niebo nad głową; i prażące słońce; i chmurki rzucające zbawczy cień; i wietrzyk studzący rozpalone głowy; i ogród botaniczny wokół, nasycony zapachem mięty, tataraku, jeżówki wodnej, wypełniony refleksami ruchu owadów, szuwarowego ptactwa, dźwiękami, tymi znanymi i nierozpoznanymi…

 

 

Nie da się płynąć. Każdy szczegół zachwyca. Aparaty w ruchu. Małgosia dyryguje:

- Stań tu! Zatrzymaj się! Podpłyń! Nie bujaj kajakiem! Poczekaj!...

Nie pozostaję dłużny. Też mam wymagania. Filmuję, nakazując ciszę. Co za frajda! Ależ zabawa! A słońce pali jak na Biebrzy. Wiatr coraz słabszy. Czapka i kapelusz na głowę. Oczy przymrużone. Na szczęście chmury przynoszą ulgę…





Uwieczniamy kępkę kwitnącej mięty, sierść rzeki, kwiat grążela w pychocie nieznanych ziół, kępkę arcydzięgiela, krajobraz nad mokradłem wypełniającym szeroką dolinę (ściany lasu daleko, nie sposób do nich się przedrzeć)…

 

Przed nami zapora. Oderwana od brzegu kępa turzycy i osoki aloesowatej zagrodziła prześwit nurtu. Nawet wartka Marózka jej nie spycha. Wodorosty wypłukane z dna przegradzają cały prześwit. Kajak zamiera na powierzchni mierzwy. Ani w przód, ani w tył. Szukam wiosłem podpory. Wiosło znika pod wodą. Ręka zanurzona po łokieć. Żadnego oporu. Jak na Biebrzy, gdzie snujesz się nad rozległą płycizną a po chwili wpływasz na sufit komnaty nurtu głębokiej na kilkanaście metrów…

- O  cholera! – klnę w myślach.

– Utknęliśmy!

Kombinując, jak wybrnąć z sytuacji, czuję obawę:

- Musimy zawrócić? Tu się kończy wyprawa? Zanim się zaczęła? Czy mam zasięg, by powiadomić „kajaki mazurskie”?


Z trudem wycofuję kajak z mierzwy. Spoglądam z nadzieją pod ścianę turzycy, gdzie wody ciut więcej, kożuch zielska podatniejszy. Faktycznie. Dziób rozpędzonego kajaka wpływa dalej. Kajak nie sztywnieje w bezruchu. Odpycham się wiosłem od kępy zaślepiającej prześwit nurtu. Dłonią sięgam po kaleczące liście turzycy. Ciągnę. Daję radę.










Odpływamy od korka. Wraca radość fotografowania. Świtezianka na zamkniętym pąku grążela. Motyl na kwiatku mięty. Trzmiel spijający miętowy nektar. Kulki jeżogłówki. Ważka z poszarpanym skrzydełkiem. Sznury wodorostów pod wodą. Plamy spolaryzowanego światła na wodzie. Akwarium nad piaskiem i żwirem dna. Rozświetlony krajobraz. Kontrasty. Feeria kolorów…





Z lewej ujście bocznej odnogi. Nurt silniejszy. Tutaj nie ma trawnika ani dywanu. Kusi, by wpłynąć. Nie przypominam sobie jednak, by Marózka się rozdwoiła. Na mapie Google Earth widać, że to ślepy korytarz. Kończy się w dywanie oczeretu. Część wody, przecisnąwszy się przez mierzwę, gdy korek zatamował światło głównego nurtu, spływa odsłoniętym kanałem...




Zaczynam czuć się niczym bohater „Całej jaskrawości” Edwarda Stachury… Zewsząd bodźce, wszędzie wrażenia. Nie sposób wiosłować. Aparat wciąż w pracy…

Tylko Małgosia narzeka:

- Gdzie ten las? Kiedy wypłyniemy z patelni? Nie lubię takich rzek. Tobie w to graj, żeś w zielsku…

- No tak. A tobie Hilton w głowie. Ja tylko synem młynarza, wszędzie mi pasuje – zrzędzę…







 

W końcu jest swobodny spływ. Nenufary ustępują. Prąd wody i wyczyszczone z mułu dno nie pozwala im się plenić. Pod kajakiem akwarium. Pełne ryb. Nad głowami drzewa łęgu. Wszędobylskie olchy tworzą sklepienie. W tle wycofane dęby. Brzegi nieprzystępne. Rozczochrane. Łany pokrzyw wokół. Czarna ziemia pachnie kwaśnym aromatem. Woda niesie lekko i przyjemnie. Kajak rozczesuje pasma falujących wodorostów. Jesteśmy sami. Po kakofonii doznań pod prażącym słońcem chwile ukojenia. Ruchome cienie. Plamy światła gasną i zapalają się na przemian. Dominują stonowane malarskie nastroje...



Snujemy się od jednego powalonego drzewa do drugiego. Przenikamy bezgłośnie zakręty. Odkrywamy kolejne zakamarki i komysze. Zachwycamy się rzeźbami korzeniowych brył, którymi olchy ściskają krawędzie brzegu. Wszędzie zieleń, tajemne kształty, obiecująca plątanina drzew i roślin podszytu. Dostojeństwo. Zamyślenie. Emanacja filozofii i nirwany.

 

Przepływamy pod mostem kolejowym. Pociąg już przejechał. Zniknął za drzewami zasłaniającymi stromy nasyp. Most rozczarowaniem. Nowa konstrukcja w niczym nie przypomina starej, z łukiem przęsła wygiętym w dół ku rzece – jak most nad Brdą w Piekiełku. Myślałem dotknąć stali. Zamiast tego przepływamy pod wybielonym sztampowym łukiem konstrukcji, między wybrukowanymi brzegami, nad wybrukowanym dnem.








Bez żalu opuszczamy miejsce. Kamienny most nad drogą obok ginie w mierzwie listowia. Nie sposób go sfotografować. Rzeka wiedzie zakolem. Płynie równolegle do toru na nasypie. Ze wspomnień wydobywam obraz Marózki z okien pociągu, przebłyskującej przez galimatias gałęzi bezlistnych drzew, uciekającej potem na północ, zostawiającej mnie z uczuciem niedosytu i pragnieniem spływu. Dzisiaj folguję temu wieloletniemu pragnieniu. I nie jestem zawiedziony.






To nie przełom Marózki za Swaderkami. To inny rodzaj piękna. Podkreślony naszą samotnością. Nikogo wokół. Cywilizacja daje znać o sobie turkotem pociągów i syreną lokomotywy zbliżającej się do przejazdów kolejowych. Kiedy hałas gaśnie, słychać tylko plusk wody w korzeniach, w zanurzonych gałęziach; plusk wiosła; plusk ryb swawolących nad jasnym piaskiem dna i między pasemkami wodorostów…

Tylko zwierzęta nie dopisały. Mijamy ścieżki, którymi schodzą do wodopoju, wygniecione w dnie ślady po przejściu brodów. Ptaki też zamilkły. To już końcówka lipca. Nie dziwimy się więc. Wszędzie czatownie dla zimorodków. Te jednak też się pochowały. Nawet nie słychać ich przenikliwego pisku…



Za powalonym dębem, którego pień obrósł już mchem, ogródkami botanicznymi, hubą i został zamaskowany mierzwą poszycia, Małgosia wypatrzyła ujście strumienia.

- Zatrzymaj się! – prawie krzyczy.

Kajak w zakręcie nabiera impetu. Ucieka.

- Nie zdążyłam zrobić zdjęcia.

- Zawrócić?

- Daj sobie spokój.

- Zawrócę.

Małgosia zniechęca.

Nie ulegam. Obracam kajak. Wbijam się w ujście. Nurt dopływu jest jeszcze silniejszy niż prąd Marózki. Ponawiam próbę. Pokonuję opór wody „siłom i godnościom osobistom”. A co!

Leśny dopływ Marózki

Wpycham kajak na kłodę przegradzającą koryto dopływu. Małgosia wysiada. Przypatruje się pniu zalegającemu w płytkim nurcie. Pyta:

- Nie wiesz, co to może być? Wygląda jak czub punka.

 

Dopiero teraz widzę ufryzowany grzbiet kłody. Sięgam po aparat. Fotografuję. Światła w cieniu drzew nad strumieniem jak na lekarstwo. Kiedy wydłużam ogniskową, słyszę długie klapnięcie migawki. Skupiam się. Staram się unieruchomić aparat. Wreszcie obrazy na ekranie wyświetlacza stają się czytelniejsze.

- Kto zgubił tupecik? – pierwsze skojarzenie.

Jeszcze wczoraj komentowałem na fb frapujące zdjęcie paździorka ciemnego autorstwa Tomka Bałdygi, a tu taki zbieg okoliczności. Jest cała kolonia. Na grzbiecie pnia i na jego pokrytym śluzem przekroju, tuż nad samą wodą. Małgosia wraca po aparat. Takiego fryzu nie widzi się codziennie. Tkwimy w miejscu. Komentujemy.

Paździorek to śluzowiec z grupy tajemniczych organizmów. Ni grzyb, ni bakteria. Obdarzony zdolnością przemieszczania się po butwiejącym drewnie, którym się żywi i które przetwarza na prostsze związki organiczne… Więcej na Wikipedii dla ciekawskich…


 

 

 

 

 


 

 

Patrzyłem w perspektywę strumienia z pewną nostalgią. Właśnie tak wyglądała Wierśnianka, gdy, opuściwszy Czarną Hańczę, ciągnęliśmy z Sylwkiem Koziołem, kolegą ze studiów, kajaki na sznurkach w stronę Gib i Marychy lub przenosiliśmy przez zakręty, w których kadłuby po prostu się nie mieściły. Deptaliśmy piaszczyste dno, idąc przez mrok starego boru. Po kilku kilometrach mozolnego wysiłku natrafiliśmy na tamę bobrów. Była świeża. Rozlewisko jeszcze się nie wypełniło. Wtedy zrozumieliśmy, dlaczego było nam tak ciężko…

Na mapie Google Earth namierzyłem źródła tego dopływu Marózki – jezioro z archipelagiem wysp. Za torami kolejowymi pod Malinowem…





Płyniemy. Rzeka rozlewniejsza. Wypełnia dno zwężającej się doliny. Wędrujemy w szpalerze pomnikowych olch. Wiele drzew, wygiętych w łuk, tworzy bramy powitalne. Jest i mostek drogowy. Umożliwia dojazd do Maróza. Widoki podobne do tych, które przed Jeziorem Świętym nieopodal Kurek. Łęg imponuje. Istna dżungla. Nieprzenikniona dla oczu…









Przez listowie dostrzegam otwartą przestrzeń.

- To już jezioro? – domyślam się zawiedziony.

Lawirujemy między pochylonymi pniami wywracających się drzew. 

 

 

 

 

Za nimi rozsłoneczniona polana, nie otwarta woda. Nurt wiedzie przez sierść rzeki. Znowu zaczyna się foto-sesja. Słyszę:

- Stań tutaj! Zatrzymaj kajak! Nie wierć się!...

 

 

 

 

Robię co mogę, ale Marózka nie ułatwia sprawy. Wbijam dziób w zielsko. Prąd wody spycha rufę na drugi brzeg. Wreszcie jest nieruchomo. Tak jak trzeba... Tylko odpłynąć trudniej. Kajaka nie obrócę. Dziób utknął na dobre. Rufa ciut swobodniejsza. Zielsko ustępuje pod nią. Spływamy więc rufą do przodu, wypatrując rozszerzenia rzeki…


Polana zostaje za plecami. Znowu pod sklepieniem olch. Zakręty ciasne. Przed jednym z nich Małgosia odkłada aparat. Pije wodę z butelki. Marudzę:

- Weź aparat.

- Muszę się napić. Gorąco.

- Weź! – nieomal krzyczę.

Przekornie nie słucha.

 

Nieomal słyszę:

- Co mi będziesz rozkazywał!...

Wpływamy w zakręt. Tuż za nim pochylone drzewo i… kormoran. Kilka metrów przed dziobem.

- Fotografuj!

- Czym? Butelką?

- O Boże!

Kadr zapada w pamięć. Moją pamięć, nie aparatu. Już nic nie mówię. W głowie irytacja. W głowie Małgosi żal…



 

 

 

Ptaszysko ani myśli odlecieć znad rzeki. Droczy się z nami na odcinku kilkuset metrów. Nie daje już się podejść. Jedyne ujęcia z daleka, gdy przysiadł na wilczej kładce, a potem gdy odlatywał w perspektywę rzeki, uznawszy żeśmy za blisko. Odwodził nas od swego łowiska. Niebawem zawrócił nad olchami i tyle z foto-sesji.








Ostatnie zakątki Marózki w olsie; wyschnięta sosna na wzniesieniu; ostatnie kolumny drzew; końcowy szpaler trzcin i oto nurt wypluwa nas na zatoczkę zarośniętą szczeciną kępek osoki aloesowatej. Zabawny widok.

 

 

 



 

- Przydałaby się golarka – myślę, bezwiednie dotykając własnej brody. Zygmunt Freud miałby coś do powiedzenia na ten temat…

Wokół wodorosty i płycizna nad czarnym mułem…

 

 

 

 

Wydostawszy się na otwartą wodę, czuję wiatr na twarzy. Fala wzbiera. Gra na dziobie i burtach. Miało dmuchać z zachodu, wieje z północy. Prognoza zawiodła. Nic to. I tak musimy do Swaderek.

- Daleko jeszcze? – to Małgosia.

- Ze trzy i pół kilometra.

- Trzymaj się lewego brzegu.

- Przesmyk jest z prawej.

- Nie pamiętam.

- Przecież tu wczasowałaś…

Cieśnina Maróza

Płyniemy. Słońce obezwładnia. Wiatr osłabia. Fala demobilizuje. Nie tak miało być. Przestrzeni jednak ubywa. Las nad jeziorem imponujący. Wyrasta ze stromych wzniesień morenowych ściskających rynnowy akwen. Mijamy wczasowiczów w kajakach, na rowerach wodnych, na plażach. Tłok jak na wybrzeżu w Saint-Tropez z filmów o żandarmie z Louisem de Funesem. Nastrój pryska. Pozostaje mozół wiosłowania. Jest cieśnina. Za nią otwiera się zatoka. Do Swaderek w lewo. Pod wiatr.

- Ile jeszcze kilometrów? – słyszę.

- Ze trzy? – odpowiadam.

- Sprawdzę w Internecie.

- Nie rób tego…

Wiosłuję. Ręce i barki bolą. Wysiłek. Fala tłucze o spód kajaka. Niedobrze.

- Według mapy jeszcze z pięć – słyszę.

- Sama wiosłuj – odpowiadam i odkładam wiosło.

Małgosia wiosłuje. Nagle odpuszcza. Ma dosyć.

- Widzisz? Było mnie nie dekoncentrować. Teraz dopłyniemy do Swaderek w nocy. Dla mnie to pora sjesty, nie orki na wodzie… - wyzłośliwiam się.

- I po co ta ciekawość? – pytam.

- Do czego ci ta wiedza? Znajomy, którego prowadziłem do uroczyska w Mendrynach też pytał, ile jeszcze. Odpowiedziałem:

- „Pół kilometra”.

I doszedł. Dopiero jego syn wykukał w komórce, że przeszedł łącznie półtora, dlatego się tak zmęczył. Gdybym powiedział prawdę, obydwaj by zawrócili i ze zdjęć jeleni w oczeretach nic by nie wyszło…

- Stetryczały tetryk – słyszę w odpowiedzi…

 

Płyniemy. Cypel z lewej. Półwysep z prawej. Na widok kolejnego domu wczasowego nad jeziorem mówię:

- To już Swaderki.

- Nieprawda. Pokazać Ci? – Małgosia podtyka pod nos komórkę.

Na ekranie nic nie widać. Przez słońce zza pleców.

- Nie chcę wiedzieć ile – mruczę…

Wiosłuję. Ręce omdlewają. Jakaś wysepka z lewej. Ładna w jaskrawym świetle i w cieniu chmur z północy. Ostatkiem sił fotografuję. Już nic nie ciekawi. Byle dotrwać do końca i ulżyć obolałemu siedzeniu… 

Wreszcie widok młyna. Mobilizujący do wysiłku. To już naprawdę blisko…

Jezioro spiętrzono pod koniec XIX wieku drewnianym jazem w Swaderkach. Przegrodzono wówczas lewe ramię Marózki zasilające jezioro Pluszne, a prawie cały nurt skierowano do jeziora Gawlik. W 1963 roku jaz rozpadł się, powodując lokalną powódź. Miejscowi natychmiast skojarzyli tę katastrofę z równoczesną śmiercią Paula Schwesiga, starego właściciela Swaderek. Przypisali zdarzeniu mistyczną przyczynę. Stary jaz zastąpiono betonową konstrukcją. Gospodarstwo rybackie zachowało wiele z dziewiętnastowiecznego charakteru, mimo betonowych basenów dla pstrągów i nowoczesnej smażalni ryb…

Dobijamy do brzegu przy parkingu. Czujemy fryturę. Co za głód. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Ryba w Kurkach smaczniejsza. Tylko dojechać podwózką z kajakiem na przyczepie… 

Jest i podwózka… I to by było na tyle, trawestując znanego satyryka z sześćdziesięciu minut na godzinę w Trójce, która odeszła w zapomnienie…

Górna Marózka zaczęła mi się śnić…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz