wtorek, 20 lipca 2021

Ta rzeka nigdy nie nudzi...

 

Świt… Wilgoć unosząca się z parującego gruntu... Słońce wstające nad lasem, prześwietlające pasma mgły nad łąką... Sarny za pajęczynami rozpiętymi na wysuszonych już badylach przekwitłej trawy... Drzewa wypełnione ptasimi trelami… To wszystko podczas powolnej jazdy do lasu. W każdej chwili coś może wskoczyć na asfalt. Lepiej nie ryzykować…



Dojeżdżam nad rzekę. Woda szumi, spadając z tamy. Zagłusza wszystko wokół. Nie słyszę nawet myśli. Szum cichnie, gdy zagłębiam się w grąd. Światło ledwo przenika przez zielone sklepienie. Depczę warstwę liści, które opadły podczas minionych jesieni. Roślinność u spodu ledwo żyje. Wszystko, co zieleniło się wiosną, trwa w uśpieniu. Tylko śmierć starych drzew uwolni przestrzeń, dopuści światło. Teraz jest półmrok. Z konarów i listowia dobiegają śpiewy. Ptaki zaznaczają terytorium. To ich nawyk. Wiosna już minęła. Ostatnie pokolenie piskląt wydoroślało i uczy się życia. Między kolumnami drzew przemykają jelenie... Gdzieś grzebią dziki chrumkając…

Oganiam się od strzyżaków. Tych drobnych, które tylko łaskotają, włażąc we włosy. Kiedy dorosną, będą gryźć. Czasem pojawia się komar. O świcie zaspany. Jego bzyczenie wywołuje politowanie. Klepię natrętne ślepaki i gzy osiadające na twarzy, rękach, ubraniu:

- Skąd one w półmroku grądu? 




Mijam rozpadające się pnie świerków. Zaległy między dębami, sosnami i lipami podpierającymi niebo. Wychodzę na skraj urwiska. W dole szum wody omywającej zasieki z powalonych drzew; głazy i otoczaki wypłukane z urwisk; dywany i dywaniki wodorostów, żwiru, jasnego piasku… Na stoku rosną wygięte w łuk graby. Walcząc z osuwiskiem, wypuszczają konary, które przejmują funkcję przewodników wzrostu. Myślę:

- To dzieło szalonego ogrodnika.







Słońce tu nie dociera. Już wzeszło, lecz nie przebija galimatiasu pni, konarów, gałęzi, listowia, igliwia. Aparat wciąż protestuje podczas prób fotografowania zbliżeń. Oczyma wyobraźni śledzę spływ kajakiem.

- Tu mógłbym, tu nie dam rady, tu wysiadam i przeciągam, tu się wywracam… Co za upierdliwa rzeka! – myśląc narzekam.

To tylko imaginacja. Już dawno nie wolno tędy pływać. I całe szczęście. Rezerwat Krutyni przestał istnieć zapływany setkami kajaków, łodzi i gondoli. Tutaj zakazano spływów i już.



Schodzę garbem osuwiska. Helokren podmył skarpę z obu stron, tworząc urwisko nad rzeką i amfiteatr po drugiej stronie wypełniony entami i rumoszem rozpadających się drzew, które zaznały przejścia na drugą stronę czasu. Zjeżdżam po mchu. Jest jakoś tak… zabawnie. Otrzepuję się z kurzu próchnicy, zeszłorocznych liści, piachu…





Uwielbiam tę rzekę. Uwodzi figlarnym urokiem. Tu jak nigdzie indziej przeżywam niekończącą się w skali geologicznej historię. Tu wszystko płynie i trwa zarazem. Opuszczając przestrzeń pod sklepieniem puszczy, ląduję nad samą wodą. Już nie wartką, przeciskającą się w gardzieli wąwozu. Nurt rozlewniejszy, cichszy. Brzegi odsunięte… Komnata w nastroju filozofii…




Za babrzyskiem muszę jednak się wspiąć. Ścieżka zwierząt wiedzie skrajem kolejnego klifu. Jego osuwiska oplątały korzenie drzew walczących o przetrwanie. Mijam kolumny wysuszonych świerków, twardych dębów, pomniejszych olch i grabów wypełniających przestrzeń podszytu. Zaglądam w zakamarki rzeki. Słyszę przenikliwe popiskiwanie zimorodków. Przelatują nad rozmigotaną rzeką. Widzę je w oknach listowia wierzb, klonów, jesionów, osiki... Nie dają się sfotografować. Za każdym razem, stając nad frapującym kątem, najpierw uważnie przepatruję plątaninę gałęzi wystających z wartkiej wody – potencjalną czatownię kolibrów północy - dopiero potem mierzę obiektywem. Dzisiaj bez skutku. Z kajaka byłoby łatwiej…






Nieco dalej rzeka się otwiera. Nurt omywa wysepki, z których wyrastają omszałe olchy. Płynie nad pasmami piasku i żwiru, wypłukując pod gałęziami ciemne zagłębienia. Dostrzegam buszujące klenie. Są szybkie, nieustępliwe. Czynią zamieszanie. Wartki prąd im niestraszny. Płycizny i zakamarki pod zanurzonymi kłodami to ich raj. Przyglądam się tnącym przejrzystą toń wydłużonym sylwetkom z czarnym ogonem i krwistymi płetwami…




W innym miejscu uwagę przykuły wiry zakwitające tuż za krawędzią pnia znikającego pod wodą… Musiałem usiąść na krawędzi skarpy i filmować owo zjawisko w plamie jaskrawego światła. Wiry powstawały jedne po drugich. Podążały fragmentem kosmicznej trajektorii. Niczym oka huraganów na Jowiszu i Saturnie. Niektóre łączyły się ze sobą, tworząc większy lejek, inne zamierały i znikały, zanim wpłynęły pod listowie obok.




Pomyślałem:

- Kolejny fizyczny przejaw równań Naviera-Stokesa na powierzchni płynącej wody…

Wyobraziłem sobie fascynację Lorenza i Mandelbrota wirami, zwarami, warkoczami i falami na powierzchni rzeki, zanim wpadli na trop teorii chaosu i wymyślili fraktale…




Ta rzeka tak ma.







Znowu wróciłem do wrażeń piękna: obrazów wystających z dna rzeki gałęzi, z wierzchołków których wyrastały pióropusze traw, siewki drzew i czapki mchów; podwodnej mozaiki z dywanów wodorostów i plam piasku; prześwietlonych kątów fotografowanych pomiędzy omszałymi pniami entów; wilczych kładek oglądanych przez okna w listowiu…







Stanąwszy naprzeciwko olbrzymiego jesionu za rzeką, który upadł przed laty pod naciskiem wichury i rozłupał się w surrealistyczny kształt, powalając przy okazji sąsiada – stary świerk – nie mogłem oderwać oczu od zakola. Każdy szczegół kusił: wiąz nad wodą obsypany dojrzewającymi kiściami nasion; naparstnica za jesionem; 

 

kępa żółciaków siarkowych rozsiadłych w załomie pnia; zaśpiew przelatującego zimorodka;


świerszczenie czarnego dzięcioła zaznaczającego głosem terytorium; powyginane kształty gałęzi; omszały rosomak, który wciąż tkwił w tym samym miejscu odkąd go fotografuję; 



 

przebarwiony listek grabu (dopiero się rozwinął)… 


 Spoglądając na dojrzałe jagody wawrzynka wilczełyko pomyślałem przewrotnie:

- Wszystkie jagody smakują. Niektóre tylko raz…



 Wzdłuż tej rzeki spaceruję bez pośpiechu. Fotografuję – zdawało by się – bez emocji. A jednak w głowie kotłuje się burza myśli i skojarzeń. Nieodmiennie. Niezależnie od pory roku.



Potem natrafiam na zasieki z powalonych dębów, osik, świerków. Ścieżka ginie pod konarami i pniami. Muszę przez zagajniki grabów, podszyt, zarośla. Przełażę przez kłody. Szukam przejść między kałużami helokrenowych wysięków, babrzysk, fragmentami odsłoniętego grząskiego gruntu. Dziki buszowały w nocy. Zostawiły po sobie zrytą ściółkę, wyrwaną darń, mętną wodę w jeziorkach. Szedłem między plamami światła przeciekającego przez las. 











 

Tak aż do kolejnego wąwozu ściskającego rzekę, która z impetem wlewa się między osuwiska i szumi w zawaliskach drzew. Dalej nie pójdę. Zwierzęta wspinają się na skarpę, by obejść ten nieprzyjazny kąt. Zaglądam jeszcze w źródliska wypłukujące w przeciwległym stoku kolejny wąwóz. Potem wracam, nasłuchując tajemniczych dźwięków, wypatrując refleksów ruchu, chłonąc nastrój…












Ta rzeka tak ma. Nigdy się nie znudzi.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz