czwartek, 1 lipca 2021

Dzieląc się wschodem słońca



O wschodzie słońca popłynęliśmy z biegiem Łyny na Jezioro Łańskie. Łagodny nurt poniósł między rozśpiewane szuwary. Trzciny wybujały, zgęstniały, utworzyły zbite ściany. Między łodygami i liśćmi mierzwy uwijały się jaskółki, trzciniaki, rokitniczki, świerszczaki… Przed nami spływały krzyżówki. Zaplątał się nawet łabędź. Świat ograniczał się tylko do nurtu w karbach czerwcowej zieleni, nieba nad nami. Widzieliśmy do najbliższego zakrętu. Nie wiosłowałem.



Kajak sam znajdował drogę, dając czas na portrety ptaków w zakolu, trzciniaka nad wodą, siwej wrony na końcu uschniętego przewodnika wierzby (na ekranie wyświetla się jej obraz we mgle, a to tylko czupryna Małgosi)…



Spływając wzdłuż rzednących trzcin, usłyszałem parskanie.

- Koniki – mówię, widząc ich kontury za liśćmi i łodygami.

- Zawrócisz? – to Małgosia.

Obracam kajak i wpływam między sprężyste łodygi, wbijam dziób w grząski brzeg. 



 

Konie odskakują w popłochu. Wracają jednak zaciekawione intruzami. Zwłaszcza młody, jednoroczny, o czarnym umaszczeniu. Widać jego mądre oczy pod długimi rzęsami. Starsze trzymają się z tyłu.  Już uspokojone. Pasą się. Machają ogonami, oganiając się od much. Rzadko podnoszą głowy, by się rozejrzeć. Sielanka. Mamy czas. Nic nie pośpiesza. Jest pięknie…


Znowu spływamy. Nie pędzę. Oszczędzam siły na samotną wędrówkę. Małgosia woli kontemplację i bezruch. Spoza zakrętu pod ostatnimi zabudowaniami wsi wyłania się krzak czarnego bzu. Zasłania słońce. Nie da się przepłynąć obok obojętnie. Migawki trzaskają, póki nie wypłyniemy z cienia… Potem kwiatki w towarzystwie rzecznej mięty, której zapach dominuje w otoczeniu…

- Przytrzymaj kajak. Muszę je zrobić – słyszę.

Chwytam trzciny. Wciskam wiosło w muł. Kajak nieruchomieje…


Znowu płyniemy. Rzeka niesie między pagórkami. Na tych łąkach fotografowałem stado jeleni na tle rozjarzonej wschodzącym słońcem mgły, tak gęstej, że z trudem rozróżniałem kontury kurkowskich domostw. Kiedyś podczas świtu na wierzchołku pagórka pozował sam Hern, byk z niesymetrycznym porożem. Co za wrażenie! Jego widok przeniósł mnie w klimat anglosaskiej mitologii, chociaż byłem na pograniczu Warmii i Oberlandu…


Ukazuje się nieśmiertelny mostek przez rzekę. Łączy łąki i pastwiska po jej obu stronach. Łabędź przepływa pod przęsłem. Kieruję kajak jego śladem. Małgosia wciska się w dziób. Pod przęsłem jest ciasno. Chowam głowę miedzy kolana. Muszki zrywają się z belek i osiadają na włosach. Klnę. Wypływam. Muszki wracają w cień pod przęsłem. Oddycham głęboko. Małgosia wraca na miejsce.




Las coraz bliżej. Zaczyna dominować w krajobrazie. Koncert brzmi inaczej. Obsada się zmieniła. Czaple podrywają się z kryjówek. Żurawie odlatują na mokradła pod domami letniskowymi Ząbia. Przed nami kępa usychających już sosen, bohaterek niejednego wcześniejszego zdjęcia. Nadal są malownicze. O tej porze jeszcze w cieniu boru na nadrzecznej skarpie.





Jest chłodno. Słyszymy świerszczaka. Siedzi na szczycie uschniętej gałęzi. Cały w cieniu. Walczę z niesfornym kajakiem. Słyszę:

- Nic z tego nie będzie. Za ciemno.

Nie rezygnuję jednak. Wpycham kajak na liście grążeli. Nie stoi. Ulega nurtowi. Fotografuję przez okienka w zaroślach. Raz trafiam, raz nie. Raz obiektyw ostrzy na śpiewaku, raz nie. Walczę z kajakiem i z obawą, że solista ucieknie… Kajak się nie poddaje, solista nie ucieka… Małgosia też próbuje fotografować. Seans się kończy, gdy świerszczak słyszy innego samczyka i tam podlatuje dać odpór zalotnikowi z obcego rewiru…


Łyna niesie nas do jeziora. Perspektywa rzeki otwiera się przed nami. Kaczki odpływają w kryjówki oczeretów, łabędzie podążają za nimi. Kajak szura po dywanie liści grążeli. Spłoszone ryby uciekają na boki, wzniecając fale… Jest jak powinno być.


Wypłynęliśmy na zatokę. Trzciniak zagrał. Wypatrzyłem go pod kwiatostanem wysuszonej trzciny. Oświetlony przez słońce. Zapamiętał się. Kajak pchnięty kilkoma uderzeniami wiosła podpływał coraz bliżej. A ten nic. Dał się filmować i fotografować. Co za zrządzenie losu. Obydwoje nie możemy oderwać oczu od występu. Dzieje się, póki nie odfrunie w inny kąt. Kiedy tracimy go z oczu, pytam:



 - Masz?

- Nagrałam.

I o to chodzi. Złapać chwilę. Po to ten spacer kajakiem.

 

Z zachodu nadciągają nieśmiałe obłoki. Odbijają się w lustrze jeziora. Krajobraz zdaje się patetyczny acz spokojny. Lato w pełni. Wszystkie biwakowe polany zapełnione. Namioty. Samochody nad wodą zamiast łódek. Biwakowicze bez wyobraźni...



W perspektywie jeziora łódki z wędkarzami na pokładzie. Płyniemy do starej olchy, wyciągającej konary nad taflę jeziora. Mój ulubiony motyw w krajobrazie Łańska. Pod nią dostrzegamy brodźce piskliwce. Skaczą z kładki na kładkę. Są płochliwe. Nie dadzą się fotografować z bliska. Na szczęście światło sprzyja. Gdy znikają za trzcinami, płyniemy do zatoki pod Ząbiem, gdzie sterczą kikuty pali po niegdyś rozległych pomostach. 




 

Kilka lat wcześniej kikuty były zwieńczone kępami sitowia. W nich rybitwy i śmieszki mościły gniazda. Dzisiaj to tylko zanikające miejsce lęgowe. Przyciągające jednak wciąż dziesiątki perkozów, łysek, mew, gągołów, rybitw, kormoranów. Jakby zapamiętały kąt, w którym się urodziły i nie potrafią go opuścić. Trafiła się nawet czapla nieopodal. Tyle że uciekła, zanim jeszcze dopłynęliśmy na fotograficzny dystans.


Stanęliśmy na chwilę przy pomoście pod ścianą olch, które uwielbiam fotografować podczas złotej godziny. Drzewa tworzą wtedy klimat sawanny. Kukułka nadawała z gałęzi nad głową. Zbyt długo namyślałem się, by ją nagrać. Jej głos brzmiał głęboko w poszumie delikatnego wiatru czeszącego trzciny. Kiedy jednak włączyłem nagrywanie, zamilkła i odleciała nad polanę za olsem.







Wpłynęliśmy w kameralną zatoczkę, wokół której prowadzono niegdyś prace archeologiczne. Zaowocowały odkryciami artefaktów sprzed wielu tysięcy lat. Najsłynniejszym okazał się grobowiec bursztynowego wojownika nieopodal jeziorka Ząbie, niegdyś zapewne zatoki Jeziora Łańskiego. Kajak snuł się po płyciźnie nad mulistym dnem. Nenufarom nie było tu wygodnie. Wyrosły na krótkich łodygach. Brzegi zarosły dywanem splątanych kłączy, listowia, chwytliwych odrostów. Kryły wodne zakamarki niedostępne kajakarzom. Widziałem czaplę nadlatującą z jeziora. Osiadła w oczerecie między młodymi olchami. Odleciała, gdy tylko pojawiliśmy się w pobliżu.


Zerwał się zachodni wiatr. Przygonił chmury, sprowadzając na krajobraz nimb tajemniczości. Pomyślałem:

- Zwiastują nadejście burzy?

Poczuliśmy narastający żar i duchotę. Jakby powietrze nasyciło się wilgocią. Wsadziłem ręce do wody. Była ciepła. Chwyciłem wiosło. Wiatr z tyłu. Fala z północy. Na to czekałem. Kajak sam płynął do rzeki przez coraz bardziej skwarny krajobraz.




Stanęliśmy na chwilę przy kładce u ujścia rzeki, płosząc biwakujące krzyżówki. Czapla w trzcinach, ku mojemu zdumieniu, zignorowała naszą obecność. Polowała. Skutecznie. Pod nią przepływała ławica. Krzyżówki wylądowały nieopodal. Przekrzykiwały się z łyskami w trzcinach. Nurt czesał wodorosty pod burtą. Grążele pokryły piasek dna dywanem liści sałaty. Było malowniczo.








W drodze powrotnej spotkaliśmy łabędzią rodzinę. Samiec przepłynął mimo, nie reagując. Trzymaliśmy się skraju trzcin, dając mu swobodę. Samica spływała z rozpostartymi na kształt kwiatu lotosu skrzydłami. Urodziwa. Patrzyła w obiektywy z uwagą. Nagle usłyszałem podekscytowany głos Małgosi:

- Ona ma chyba maluchy na grzbiecie.

Rzeczywiście. Spomiędzy skrzydeł wystawały szare kuperki. Po chwili zobaczyliśmy główki piskląt. Matka matkę rozumie bez słów.

 

 

 








 

Trzymałem kajak na uwięzi. Samiec obserwował nas bacznie, gotów do męskiej interwencji. Łabędzica była jednak ufna. Nie uciekała. Może przywykła do kajakarzy. Dała się nieść powolnemu nurtowi pod drugim brzegiem. Minąwszy nas, zatrzymała się w nenufarach i zaczęła skubać wodorosty. Maluchy ani myślały zejść do wody.

- Płyńmy dalej. Dajmy im spokój – to Małgosia.

Sięgnąłem po wiosło.









Za mostkiem stanęliśmy naprzeciwko łąki pod malowniczymi chmurami. Jej powierzchnia drżała w gorącym powietrzu. Na środku nurtu baraszkowały świtezianki. Przysiadały na kwiatach grążeli, na liściach. Uciekały przed polującymi ptakami. Przytulały się do nas. Było gwarno i rojno. A potem przywiało więcej chmur.

- Będzie burza – obwieściłem.

- Płyńmy więc – Małgosia zdała się na moją intuicję.

Kiedy tylko rozpędziłem kajak, usłyszałem:

- Zwolnij! Zwolnij! Co to za kwiat?

Pomyślałem:

- Nie widziałem jeszcze takiego okazu na Łynie.

Zatrzymałem kajak. Nurt nas zniósł. Przycupnąłem obok trzcin. Wbiłem wiosło w dno. Zaczęła się foto-macro-sesja. 


 

Wikipedia w telefonie podpowiedziała, że to łączeń baldaszkowaty.

Na tutejszej Łynie nie spotkałem do tej pory tych roślin w porze kwitnienia…


Wracaliśmy pod wzbierającymi chmurami. Czarny bez na przybrzeżnej łące tworzył podzwrotnikowy klimat. Było parno. Gdzieś zagrzmiało. Pora uciekać na przystań…


Po raz kolejny utwierdzałem się w przekonaniu, że emerytura to właściwy stan ducha każdego wolnego człowieka, powołanego do odpoczynku przez matkę Naturę.

Ludzie wciąż dają się wkręcać do pracy korporacjom, kościołom, władzom i urzędom podatkowym, resortom siłowym i innym wymyślonym przez siebie stadnym instytucjom w imię wydumanych idei i zasad. Dali się zagonić do pracy, by zaspokoić wydumane, zbędne i rozdęte do granic egoizmu potrzeby.

Tymczasem ja od początku wiedziałem, że chcę wieść życie z dala od korporacyjnego zgiełku. Ów zamiar nie zawsze wdrażałem w życie z powodzeniem. Zostałem więc ukarany poszukiwaniem utraconego czasu. Jak Marcel Proust. Szkoda, że sił ubywa 🙃.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz