sobota, 24 lipca 2021

Srebrzyste obłoki i te inne wrażenia, także oczami Augusta Popławskiego

Zaczęło się jak zwykle. W świetle reflektorów zauważyłem łanię z tegorocznym oseskiem w barwach ochronnych tuż za rowem oddzielającym las od jezdni. Przyhamowałem. Mocno. Dlaczego nie wożę kamerki na dachu? Co za ujęcie. Nawet nie drgnęły. Po drugiej stronie stała inna łania. Były razem?

 

Dojeżdżając do Kurek ujrzałem niezwykłe niebo po północnej stronie. Srebrzyste obłoki. Zobaczyłem je w naturze pierwszy raz w życiu. Z południa nadciągały postrzępione chmury. Gra poświaty i cienia robiła wrażenie. Stanąwszy nieopodal kajaków zalegających łączkę, wyciągnąłem aparat i próbowałem sfotografować ów kosmiczny obraz. Podpierałem aparat ze wszystkich stron. Czas naświetlania matrycy dłużył się i dłużył. Wenus konkurowała ze światłami Ząbia w tle. Obok pluskała Łyna, przypominając po co przyjechałem. Nie mogłem jednak oderwać oczu od magicznej poświaty…

 

W końcu jednak zapakowałem się do kajaka. Łyna wezbrała. Wdarła się na łąkę i podmyła od spodu pomost. Odbiłem od rozmiękłej murawy. Komfortowe uczucie. Nie musiałem spychać kajaka po uskoku brzegu. Wpłynąłem między wybujałe trzciny. Srebrzyste obłoki wciąż świeciły. Płynąc przez lipcowy koncert budzących się ptaków, nagrywałem scenografię. Tylko dla tej chwili warto było zarwać noc. Rzeka niosła przez szpaler trzcin wypełnionych śpiewem trzcinników, brzęczek, kosów… w stronę kosmicznej poświaty… Ptaki jeszcze śpiewały, chociaż sezon lęgowy dobiegał końca.

 

Wypatrywałem jaśniejszych plam na wodzie, by nie wypaść z nurtu. Kluczyłem w zakrętach, płosząc kaczki. Minąłem łabędzie z młodymi w szarym upierzeniu. Samiczka wpłynęła w oczeret. Za nią podążyły podrostki. Ojciec wołaniem odciągał od rodziny i spływał z nurtem. Zwolniłem. Nie chciałem prowokować wyczerpującej ucieczki. Zamiast jednak schować się w trzcinach, odprowadził mnie aż do drewnianego rozpadającego się już mostku. Przepłynąłem wzdłuż tataraku, gdy on stanął w zakolu drugiego brzegu. Wtedy wystartował, łopocząc skrzydłami i klepiąc wodę nogami, by wrócić do rodziny.


To poświęcenie samców nie jest rzadkością. Na uroczysku w Mendrynach byłem świadkiem ataku bielika na rodzinę łabędzi krzykliwych. Samiec poderwał się do lotu, przecinając tor nurkowania napastnika. Wypełnił przestrzeń ogłuszającym dźwiękiem fagotu. Bielik stracił rezon. Do akcji weszły broniące gniazd mewy. Zwartą chmurą napadły na drapieżnika. Ten salwował się ucieczką, unikając ekskrementów… Akcja niczym z Ptaków Hitchcocka…

 

Dziób kajaka uderzył o przęsło.

- Przenioska.

Na nic starania, by wepchnąć się pod bal przęsła. Gdybym to zrobił, utknąłbym pod mostkiem. Dobiłem do brzegu. Pierwszy raz, odkąd pływam na Jezioro Łańskie. Przeciągnąłem przez drogę pod kolczastym drutem. Zwodowałem. Żadna filozofia. Tylko ta irytacja:

- Łyna się podniosła? Mostek się zapadł?

Srebrzyste obłoki zblakły. Brzask narastał. Mrok trwał jednak w najlepsze. Las i szuwary nie rozjaśniały perspektywy rzeki. Wiosłowałem więc przez zgaszony dywan grążeli ze zwiniętymi kwiatostanami, słuchając plusku wiosła, płoszonych ryb, rozhisteryzowanych kaczek, gasnącego koncertu brzegów…


Jezioro przywitało podmuchami wiatru i falą nadbiegającą z północy. Prognoza pogody zawiodła. Zamiast flauty sarabanda dziobu uderzającego o grzbiety pobudzonej wody. Podmuchy wiatru marszczącego powierzchnię jeziora. Pomyślałem:

- Nie dopłynę do końca Łańskiego.

Na dokładkę uświadomiłem sobie, że nie zabrałem komórki, w której nastawiłem godziny wiosłowania i przerw. Zarządziłem pobudkę w domu, nie sobie…


Zwarzony humor, zwarzony świt… To dobry pretekst, by dalej było tylko lepiej.

 

Minąłem więc występ historycznych Dzierzgun, po których została wysoka grobla oddzielająca jezioro od matecznika bielików i rybołowów - niegdyś zagospodarowanej doliny, czarującej zarośniętymi stawami i zamierającym strumieniem napędzającym nieistniejący już młyn. Popłynąłem obok półwyspu Ząbia. Zostawiłem za sobą krągły półwysep naprzeciwko zatoki z resztkami konstrukcji pomostów. 

 

Wiosłowałem wzdłuż olsu zachodniego brzegu, skąd dobiegał krzyk dzięciołów. Wypłynąwszy spod osłony szuwarów, poczułem uderzenie szkwału od strony Plusznego. Nie było przyjemnie. Wiosłowałem tylko lewą ręką. Przypominało to machanie pagajem. Kajak uporczywie skręcał na zachód, kiedy ja chciałem na północ. Dopiero w Rybakach poczułem ulgę. Mogłem wreszcie spojrzeć w słońce nad Lalką. Wschód nie okazał się spektakularny. Zabrakło mgły i obłoków.

Dom w Rybakach






Podążyłem do brzegu w miejscu, gdzie bór pochylał się nad wodą z wysokiej skarpy. Nurogęsi, samiczki, odpłynęły od trzcin niechętne mojemu towarzystwu i przepływały przez warkocz słonecznego odbicia na pofalowanej wodzie. 




Złota godzina podmalowała krajobraz. Zanurzałem ręce w przejrzystej toni. Głaskałem warkocze wodorostów. Fotografowałem pasma trzcin, pienne olchy, wiązy obsypane miotełkami dojrzewającej owocni… Ich odbicia w wyciszonej pod brzegiem wodzie… Zmierzałem ku przewężeniu jeziora. Skrywającemu tę urodziwszą część. Dzisiaj jednak nieosiągalną. Obiecałem sobie, że spojrzę w perspektywę zwieńczoną plamą największej wyspy, Stodółki, pod leśniczówką w Łańsku i zawrócę pod wschodni brzeg dźwigający najstarszą część masywu Lasu Warmińskiego.




August Klemens Popławski pisał W ludziach dnia wczorajszego:

„Jezioro Łańskie (…) nie zachowało nazw gołędzkich (galindzkich). Za to (…) wokół niego pełno było nazw (…) polskich. I tak trzy wysepki na jeziorze to: Stodółka, Sitozie i Pryki, zaś dwa półwyspy to: Pawlusiów Ostrów i Lolka. 




 

Wokół jeziora (..) golizny pod zwózkę drzewa (Holzablage): Klata, Ługownia, Pólko, Miodowo, Klonoch i Trojan. (…) nazwy toni rybackich (…): Dąbki, Łobór (nazwa warmińska smolnego drzewa), Goły Róg, Kaczka, Zol, Stara Buda, Buchta, Klampa, Grzyb, Linijo, Struga, Lipa, Czarna Pacha, Kozłów Róg, Buda, Psichnort, Wujek, Anka, Dupowo, Ziółka, Kania, Duży Wujek, Zdroje, Brzozy, Wilki, Poręcz, na Marózkiego, na Jabłonkę, na Kadyk, na Kamień, Kościół, Łolsze, Móły, Długa Toń, na Kota, Mastek, Powankiel, Lipki, Rybaczówka, na Wieczorka.




(…) Powankiel wymieniono w dokumentacji osadniczej „loco Povenkel” i wywodzi się od pruskiego słowa „pa-angkelle” (po ujściu wody bieżącej), od spływu nadmiaru wód z jeziora Werry i Orzechowskich bagien (…).”





 

Z cytowanych nazw potrafię dzisiaj zlokalizować tylko wyspy i półwyspy w sąsiedztwie leśniczówki w Łańsku i toń Powankiel w obszernej zatoce między Rybakami a Orzechowem przylegającej do jeziora Pluszne. Z jej końca tylko 300 metrów przez las do księżycowej zatoki oddzielonej urokliwą przejmą od głównego akwenu Plusznego. Kajakarze, ci uparci, gotowi dźwigać kajaki na barkach, płyną zwykle wzdłuż lewego brzegu wokół trójkątnego półwyspu do południowej zatoki, której koniec wieńczy jaz. Spod niego wypływa strumień, latem zarośnięty, do jeziorka Poplusz. Z Poplusza wycieka strumień do przełomu Marózki zaczynającego się w Swaderkach. Mokradło pod Orzechowem nie nadaje się do spływu, acz wezbrana po zimowych roztopach Marózka potrafi przelać się do tych bagien. Tak to zapamiętał AugustPopławski.



 



 

Zachodni wiatr wypchnął mnie z cieśniny. Wzbierające fale popchnęły pod najbardziej dostojny bór uniesiony stromym klifem nad powierzchnię jeziora. Bujając się w kajaku pod naporem burych grzbietów uderzających o burtę, chowałem się na płyciznach za szuwarami i sitowiem. Słuchałem plusku wody rozbryzgującej się na kamieniach i zalegających wszędzie wypłukanych pniach; podmywającej osuwającą się darń i splątane korzenie olch na krawędzi gruntu. Mijałem helokreny sączące się przez babrzyska i czarną glebę w amfiteatralnych nieckach skarpy.







Ten brzeg z odsłoniętymi głazami narzutowymi to istne pobojowisko – skutek nieubłaganego naporu jeziora i wody przeciekającej przez pokłady piasku i żwiru pod powierzchnią leśnego gruntu. Przez lata przybyło powalonych dębów, olch, osik, brzóz. 






Ostatnia osunęła się królewska sosna. Przygnieciona tegorocznym mokrym śniegiem i osuwiskiem rozmiękłego gruntu. Z krajobrazu zniknął najpiękniejszy akcent. Dla tej chociażby sosny warto było pływać kajakiem dziesięć kilometrów z Kurek. Został po niej ten obraz.




Wszystko się zmienia. Zdjęcia zebrane z wielu lat uwydatniają to najmocniej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wracałem do domowych pieleszy.










 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz