czwartek, 9 czerwca 2016

Z Marózką nie sposób się nudzić.


Z Marózką nie sposób się nudzić

Popłynąłem z Małgosią o ludzkiej porze, tak aby zdążyła z kąpielą, makijażem, paznokciami, doborem przyodziewku… Nie można przecież spotykać się z Marózką ot tak. Przygoda ma swoje wymagania. Wbrew więc moim nawykom, kajak zepchnąłem do rzeki dopiero po dziesiątej, kiedy słońce już grzało z bezchmurnego nieba, opalając i z góry, i z odbicia na wodzie.

Kontrasty

Zapowiadała się niepogoda dla fotografii – piekielne kontrasty.













Mostek do Orzechowa

Ale co tam. Ptaki grały na wszystkich rejestrach, wypełniając całą przestrzeń rzeki niezwykłym nastrojem. Woda pluskała i swawoliła na wykrotach, kamieniach, w korzeniach olch, jesionów i wiązów trzymających brzegi w uścisku.








Próba pochwycenia nastroju

Po chwili ukazał się Pawlik. Jego powierzchnia okazała się pusta. Tylko nad północną częścią akwenu krążył jastrząb i przeszywał powietrze przenikliwym kwileniem. Przepłynęliśmy obok trzcin wprost do rzeki, płosząc krzyżówki i łyski, które nieśpiesznie wniknęły między sprężyste łodygi. Para moich ulubionych łabędzi, co roku wyprowadzających liczne lęgi, pływała tym razem w drugim końcu jeziora, trzymając się z dala od otwartej wody. Za chwilę i one zniknęły z oczu, gdy wpłynęliśmy na Marózkę.


Gadanie wartkiej wody

Łagodny zrazu nurt przyspieszył i powiódł między olchy otulone podszytem brzegów, zaroślami arcydzięgla, turzyc, trawy… Wdychając powietrze nasycone niezwykłym zapachem rzeki, płynęliśmy nad jasnym piaskiem i kamykami, nad młodymi lecz już wybujałymi wodorostami, których pasemka wiły się w napierającej wodzie, nad liśćmi grążeli pomarszczonych niczym sałata. 

Szczęśliwy ten, kto nie wiosłuje



Ogarnął nas niesamowity leśny koncert. Wokół dostrzegaliśmy subtelny ruch ptasich skrzydeł. Zewsząd dobiegały szelesty runa rozgarnianego przez drobne zwierzęta. Otoczyło nas wszechobecne gadanie wartkiej wody…















Marózka tak ma. Ledwo na nią wpłyniesz, natychmiast pokaże wszystko co najlepsze, a potem będzie stopniować wrażenia, jak w klasycznych filmach Alfreda Hitchcocka. Suspens nie jest jej obcy. Z jego pomocą wywołuje najbardziej zaskakujące emocje.

Jedno, czego Marózka nie znosi u kajakarzy – to pośpiech. Podczas wędrówek okolicami dolnej Krutyni  trafiłem do leśnej restauracji w Kadzidłowie, której właściciele wywiesili nad wejściem hasło:
- Nie obsługujemy klientów, którzy się śpieszą.

Marózka też nie obsługuje kajakarzy, którym śpieszno do końca. Często ich karci, przewracając kajaki. W pośpiechu zamiast uczty duchowej przeżywasz byle co - pozór groźnej przygody. Kończąc dzisiejszy spacer, dopłynęliśmy do mostu przed Kurkami w towarzystwie grupy, która rozpoczęła spływ dwie godziny później. Kilku uczestników zaliczyło – a jakże – wywrotki na tej niezwykle łagodnej i przyjaznej dla koneserów rzece.

Kaczor - cały on

Nie śpieszyliśmy się więc. Leniwie dopłynęliśmy do drewnianego mostu, mijając krokodylowy wykrot starej olchy i rzeźby trolli u podstawy pni mijanych drzew; lawirując między konarami i na wpół zatopionymi kłodami; pochylając głowy pod zasłonami z gałęzi wierzb, olszyn i kwitnącego czarnego bzu; niepokojąc dzikie kaczki, które upatrzyły sobie miejsce na lęgi,  przez co niechętnie ustępowały z drogi. Kaczory płynęły przed nami, jakby chciały odwieść od swoich partnerek, kryjących się tymczasem pod samym brzegiem albo wskakujących na trawę, by przeczekać naszą intruzowatość (niepożądaną obecność).

Podskoczek

Za łąką i zakrętem wpadliśmy w objęcia starego boru nad zacienionym wąwozem, wprost pod pochylone drzewa. Wartki nurt niesie tutaj kajak nad dnem pełnym kontrastów cienia i słonecznych plam, między wykrotami, obok rozciętych dla wygody kajakarzy kłód. 












Chwila namysłu

Ścigaliśmy się z kwiczołami, paszkotami, kosami, ziębami, zimorodkami, które przysiadały na ułamki sekund na wynurzonych z wody gałęziach albo pniach, wędrowały w poszukiwaniu owadów skrajem wody i brzegu, wśród liści łopianów, pod brodami korzeni zwisających spod paproci o bujnych pióropuszach.





Para czuwa

Ptaki nie grzeszyły cierpliwością. Zmieniały pozy i pozycje co kilka sekund, zwodząc nas i odciągając od swoich rewirów. Ułamki sekund to za krótko nawet dla automatyki aparatów fotograficznych ustawionych w tryb sportowy. Do tego chybotliwy, niesterowalny kajak, płynący według tylko sobie znanych reguł. Do tego nieobliczalny nurt… 


Ze wszystkich moich prób ostała mi się ta jedna – żartobliwe podsumowanie wysiłków uchwycenia nieuchwytnego i pogodzenia fotografowania z koniecznością panowania nad kajakiem.








Promenada

Byliśmy sami na Marózce. Ptaki chyba to czuły. Kaczki i tracze nie reagowały na naszą obecność. Jakby wiedziały, że kajakiem nie podpłyniemy, by zakłócić ich sjestę. Spotkania trwały sekundy. Potem zmieniała się sceneria. Od czasu do czasu obracałem kajak rufą do kierunku spływu, by przedłużyć chwilę. Ryzykowaliśmy jednak kolizje albo wpłynięcie na mielizny.


Fotografowanie Marózki to gra z losem. Pełne słońce wznieca kontrasty, którym automatyka aparatu rzadko sprosta, zwłaszcza z płynącego kajaka. Jeśli do tego dodać nierozstrzygalny dylemat priorytetu wiosła nad aparatem fotograficznym (lub odwrotnie), to z kilkunastu lub kilkudziesięciu prób może jedna wydaje się do przyjęcia. Na Marózce jednak najważniejsza jest wędrówka. Trzeba otwierać wszystkie zmysły, by nie przegapić tego co najważniejsze – duszy rzeki.

Aforyzm

Tutaj wszystko dzieje się scenami. 













Pułapka

Płynęliśmy od jednej spokojnej, rozmarzonej, do drugiej obiecującej „pot i łzy”, gdzie kajak zawisa na kłodach i trzeba wyobraźni, by nie dać się przewrócić nurtowi, albo grzęźnie w labiryncie, którego bezkarne pokonanie zależy od intuicyjnego wyboru tej jednej właściwej ścieżki podejścia i przebrnięcia na drugą stronę.

Tędy przechodziła kuna

Marózką staramy się spływać jak najczęściej. Jest niepowtarzalna. Za każdym razem przeżywamy coś zaskakującego, chociaż już rozpoznajemy jej charakterystyczne zakręty, pułapki, niezwykle ukształtowane miejsca. Jeśli spektakularne spotkania ze zwierzętami – norkami, łasicami, kunami, bobrami, albo ptakami – nie dochodzą do skutku, zawsze pozostaje ta niezwykła, zależna od pory roku i dnia, estetyczna i malarska strona wrażeń. Marózka sama w sobie jest niekończącym się tematem.

Łubinowy stok

Marózka i dzikie łubiny

Po dwóch godzinach byliśmy zaledwie w połowie drogi. Minąwszy kolonię norek w sąsiedztwie osypującego się brzegu, który zarósł kwitnącym dzikim łubinem i czapami leśnego omszałego runa, przystanęliśmy chyba w najpiękniejszym zakątku szlaku – nad zakolem przegrodzonym do połowy przez pień starej sosny, spłukanej przez deszcze i pozbawionej już kory. Małgosia zrobiła tutaj tytułowe zdjęcie do wpisu na blogu. Stało się kwintesencją czerwcowego lata na Marózce.

Na zakolu

Po dłuższych namowach wyszedłem z kajaka. Z lenistwa nie założyłem butów. Boso dreptałem ścieżką wzdłuż brzegu, fotografując zakamarki rzeki i walcząc z kontrastami psującymi ujęcia. Każda szyszka, każda sosnowa igła, każdy patyk zadawał ból nienawykłym stopom. 






Marózka

Zapatrzony w jakiś szczegół potknąłem się o wystający korzeń, kalecząc palce… Ach! Co za przypływ wrażeń, emocji, adrenaliny, skwitowany przekleństwami, które wyrwały się z ust wulkaniczną erupcją. Opanowawszy się pomyślałem poniewczasie, trawestując hasło wyborcze byłego prezydenta Billa Clintona:
- Buty! Głupcze!
Stałem w kojącej wodzie Marózki, póki ból nie ustąpił i nie ustało krwawienie z palców.

Marózka z obozowiska

Bystrze

Za polaną figlowanie rzeki trwa jeszcze długi czas. Zakręty są coraz ciaśniejsze, bystrza nad kłodami nie mniej wyrywne, chociaż wąwóz łagodnieje. 










Dziki bez

W wielu miejscach przystawaliśmy nad cofkami, podziwiając drzewka dzikiego bzu pod okrywą gęstych białych kwiatów o kształcie baldachimów (kwiatostany obtoczone rzadkim ciastem z wanilią i ziołami, obsmażone w głębokim oleju – palce lizać). 



Marózka

Płynęliśmy wzdłuż ścian świerkowego lasu wypełnionego kolumnami ciemnych pni prześwietlanych smugami światła. Chwilami Marózka wiodła przez olchowe aleje, obok  malowniczo usychających świerków tuż nad wodą, pod pniami pochylonych drzew, grożących w każdej chwili upadkiem, w sąsiedztwie bukietów dzikich kwiatów i ogródków botanicznych na wystających z wody pniakach po zwalonych drzewach.

Zamiast kuny

Podczas fotografowania jednego z owych ogródków utraciłem okazję uwiecznienia kuny przebiegającej po wilczej kładce z jednego brzegu na drugi. Pech zaczął się w chwili, gdy odwróciłem kajak rufą do kierunku spływu, by skadrować jeden z malowniczych zarośniętych pniaków. Kątem oka dostrzegłem ruch za plecami. Kuna wbiegła na kłodę zawieszoną nad rzeką, sadząc susy jak w zwolnionym filmie – przypominały baletowe skoki jeté passé: wysokie, długie, płynne. Jakby frunęła nad pniem, ledwo go dotykając. Nim odwróciłem kajak i siebie z samego z aparatem, niezwykłe zwierzę zniknęło w listowiu podszytu drugiego brzegu. W głowie zostało mi wspomnienie zdjęcia, które mogło  aspirować do nagrody roku National Geographic.

Każdy wybór rodzi stratę. W tym przypadku było to dotkliwie pouczające doświadczenie.



Ja wiem – powtarzam się w każdym wpisie, opisując trasę spływu Marózką. Tutaj nic się nie zmieni za życia wielu pokoleń. Leśny wąwóz nieuchronnie przekształca się w rozległą dolinę, której zbocza znikają za ścianami nieprzeniknionego lasu, a jej nieckę wypełnia rozlewisko opanowane przez łęg i szuwary. Nurt zwalnia nad piaszczystym dnem i wyczynia slalom między kłodami przewróconych drzew, z których korzystają zimorodki, brodźce-piskliwce, sieweczki, kaczuchy, nurogęsi…


Jednakże z każdym spływem Marózka obdarza mnie nowymi wrażeniami. Tutaj naprawdę, chociaż powtarzam wciąż tę samą trasę, nic nie dzieje się tak samo. Czas jakby zamiera, przynosząc ukojenie po trudach pokonywania górnego biegu rzeki. Jeśli jeszcze do tego na niebo wkroczą chmury, obrazy otwartych przestrzeni stają się dynamiczne. 




Bukiet Marózki I

Bukiet Marózki II

Bukiet Marózki III

Kontrasty przestają dokuczać. Jest więcej czasu na kadrowanie. Jeśli coś nie wyjdzie, zawsze można zawrócić i powtórzyć.

Jezioro Święte

Fascynujących przeżyć dostarcza pobyt we wnętrzu rozlewiska stanowiącego północną część Jeziora Świętego. Toń płytkiej zatoki wypełniają poduchy zielonej rzęsy. Wokół zakwitają dywany żółtych grążeli i białych grzybieni, między którymi uwijają się czarne kury wodne, krzyżówki, polują kormorany, czuwają czaple i czarne bociany. Niebo nad zatoką patrolują rybołowy, jastrzębie, czasem i bieliki.
 
Wyspa na Jeziorze Świętym
Przystanąwszy w bezruchu obok którejkolwiek kępy trzcin, odczuwasz delikatną więź z dawnymi mieszkańcami tych okolic, którzy oddawali cześć pruskim bóstwom i żyli w symbiozie z naturą, póki nie zgniótł ich obcy porządek przyniesiony na mieczach i symbolach nowej religii. 

Grążele

Czasem z tego pozornego spokoju zatoki wydobywa się na wierzch istna furia. To szczupaki polujące na drobne ryby. Potrafią wyskoczyć nad wodę i wzniecić potężne rozbryzgi. Toń ogarnia popłoch, którego wyrazem dziesiątki rybek uciekających z szumem sprzed drapieżnej gardzieli.


Zamiast setek starannie dobieranych słów – zdjęcia.
 

Jezioro Święte jest niezwykłą galerią.  


Każdy szczegół krajobrazu przyciąga uwagę. Kadry pojedynczych kwiatów wywołują doznania równe tym, które towarzyszą pełnym oślepiającego słonecznego światła widokom rzeki i jeziora. Po prostu nie chce się wracać.



I znowu człowiek zachowuje się tak, jakby miał już tutaj nie wrócić, kierując aparat w tę stronę, w tamtą stronę… może jeszcze w ten kąt, kolejny zakamarek… usiłując złapać w locie czaplę, krogulca, czajkę, tracza… 





Zaczęło się skwarne lato.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz