Łyna w noc
Kupały
Wyspa na jeziorze Kiernoz Wielki |
Postanowiłem
spędzić świt kończący najkrótszą w roku noc na Łynie. Szykowałem się na tę
chwilę od kilku dni, czekając jeszcze tylko na potwierdzenie korzystnej
prognozy pogody. Nie zawiodłem się. Zwodowałem kajak pod bezchmurnym niebem w otoczeniu enigmatycznej
mgły nad lustrem uśpionego nurtu. Po ostatnich deszczach rzeka wezbrała o
prawie metr w stosunku do majowej posuchy, podczas której usiłowałem płynąć w
kierunku źródeł. Kajak kołysał się miękko podczas wsiadania. Wiedziałem więc, że
będzie jak zwykle. Na Łynie, gdzie nie masz nic zwykłego.
Przesmyk Kiernoza Wielkiego |
Popłynąłem
pod prąd. Przeniknąłem przez zarośnięte przejście na jezioro Kiernoz Wielki tuż
za ujściem Marózki, rozpychając łodygi trzciny i pałki wąskolistnej. Wyjrzałem
na jezioro spowite jeszcze półmrokiem czystego brzasku.
Gdzieś tam ujście Łyny |
O
tej porze roku nie ma nocy. Najciemniej jest podczas zmierzchu żeglarskiego przechodzącego od razu w świt żeglarski. Zmierzch ze świtem trwa raptem trzy godziny. Do wzejścia słońca wędrującego nieco poniżej
linii horyzontu pozostało jeszcze dużo czasu. Księżyc jaśniał na nieboskłonie i
na jeziornej tafli, czyniąc magiczny nastrój. Ptaki nie całkiem się obudziły. Siedziały
na palach wbitych w dno. Snuły się pod szuwarami. W oddali przelatywały jastrzębie,
siwe czaple i żurawie.
Żurawie w barwach ochronnych |
Predator |
Jeden z ptaków próbował usiąść na księżycu. Niewiele mu
zabrakło, by sięgnąć pucołowatej tarczy.
Tutaj
od pierwszych zanurzeń wiosła czuć dzikość. Perspektywa puszczańskiego rozlewiska
jest niczym zew przygody. Przesmyk zdaje się ostoją, w przeciwieństwie do miejsca
za wyspą, gdzie krajobraz zdominowały zabudowania Kurek ze starym kościołem z
XVIII wieku, stojącym w kępie starych drzew na wzniesieniu, i niedokończonym,
szpetnym, hotelowym pensjonatem nad rzeką, straszącym pustymi oczodołami okien.
Kiernoz Wielki o brzasku |
Kajak
sunął miękko po śpiącej wodzie przesmyku między wyspą dźwigającą stare sosny,
dęby i olchy, a podmokłym i mocno zarośniętym zachodnim brzegiem, maskującym kryjówki
bobrów, norek, piżmaków i czatownie czapli. Wiosłowałem bez wysiłku, mając
przed oczami puszczę i mgłę spowijającą odległe ujście Łyny. Mijałem ospałe
perkozy z młodymi, samotne łabędzie wolne od rodzicielskiej troski, snujące się
w zatoczkach zachodniego brzegu jeziora, brzozy wyeksponowane na tle ciemnej
ściany lasu.
Spotkanie |
Południową
zatoczkę Kiernoza Wielkiego zwieńcza ujście kolejnego odcinka Łyny. Toń staje
się płytka. Wiosłami wzniecam muł, płynąc pod zwartą ścianą wybujałej kwitnącej
turzycy. Zaniepokoiłem łabędzie, które wyprowadziły z trzcin dwa wyrośnięte już
podlotki. Samiec, gdy uznał, żem za blisko, nie omieszkał zaprezentować siłę,
napierając śnieżną piersią na wodę. Zrozumiawszy aluzję przestałem fotografować
i powiosłowałem na leniwy nurt wezbranej rzeki.
Łyna między Kiernozami |
Płynąłem
przez salony bobrów między uschniętymi, groteskowo poskręcanymi gałęziami
wierzb i łozy, maskujących obszerne żeremie; przez zakątki pełne wybujałych
oczeretów, kwiatów arcydzięgla, ziół zwieszających się z łąki nad nurtem… Wdychałem
niezwykły zapach rzeki i jej otoczenia. Słuchałem plusku wody dotykanej wiosłem
i rozcinanej dziobem kajaka.
Pokonywałem
krótkie lecz kręte przejście między Kiernozami, wsłuchując się w subtelne solowe
popisy budzących się ptaków: trzcinników w szuwarach, słowików w krzakach łozy,
kosów i śpiewających drozdów w głębi przybrzeżnego lasu. Na ostatnim odcinku
rozpędziłem kajak, by przepłynąć przez zarośnięty trzcinami nurt. Pokryte rosą
liście zmoczyły mi twarz, ubranie i mój dzielny aparat, który nadal działa mimo
brutalnego traktowania.
Świt nad Kiernozem Małym |
Kiernoz
Mały był dzisiaj pusty.
Kiernoz Mały |
Opary |
Brzask
nie rozpalał nieba spektakularnymi kolorami. Zabrakło chmur i tańczącej mgły,
której opary pod wpływem delikatnych podmuchów układają się często w zwiewne
postacie.
Mgła nad Kiernozem Małym |
Grafika Łyny |
Mgła wisiała nad południowym brzegiem, zasłaniając jego
szczegóły powłóczystymi pasmami.
Brzozy nad Łyną |
Perkozy,
łyski, dzikie kaczki i łabędzie pływające między liśćmi żółtego grążela, w
pobliżu rozległych i nieprzeniknionych szuwarów, zobaczyłem dopiero przed
kolejnym ujściem Łyny po pokonaniu większej części jeziora Kiernoz Mały.
Grey heron - the watchman |
Na
konarze jednej z brzóz rosnących malowniczą kępą na cyplu między jeziorem a
wpływającą doń rzeką czuwała czapla.
Czapla w barwach ochronnych |
Ani myślała opuścić punkt obserwacyjny,
chociaż byłem coraz bliżej, natrętnie fotografując jej sylwetkę na tle szarego jeszcze
nieba.
Nie
wiedzieć dlaczego w tej właśnie chwili zacząłem nucić w myślach przebój Jimiego
Hendrixa, All
Along The Watchtower, trwale wpisany w pamięć podczas nocnej sesji muzycznej
w Gdańsku, w trakcie której odtwarzaliśmy na okrągło jedną i tę samą płytę
winylową przywiezioną przez ojca koleżanki z klasy, oficera marynarki handlowej,
nagraną podczas legendarnego festiwalu w Woodstock. Płyta za żelazną kurtyną
osiągała wtedy cenę złota.
Czapla i już |
Łyna, noc Kupały i nagle to wspomnienie… Jimi
Hendrix, sex, drugs, and rock’n’roll –
z epoki, w oczach korpo-pracoholików i ludzi uzależnionych od Internetu, równie
odległej co czas wymierania dinozaurów… Cóż za przedziwne świętojańskie asocjacje…
Słońce
wciąż czaiło się pod horyzontem, gdy wpłynąłem na rzekę w Brzeźnie Łyńskim, ominąłem
stawy i domy na skarpie, przepłynąłem pod betonowym przęsłem mostu drogowego,
pochylając głowę, i przystanąłem obok malowniczej kępy kwiatów pozujących do
zdjęcia na tle rzecznych zarośli.
Łyna za Brzeźnem Łyńskim |
Wezbrana
rzeka ułatwiała wiosłowanie pod leniwy prąd. Tam gdzie w maju biedziłem się na
odsłoniętych przeszkodach dzisiaj przepływałem bez wrażeń. Drzewa, które
przegrodziły nurt zimą i na przedwiośniu, zostały rozcięte. Po ostatniej
wichurze kilka olch co prawda przegrodziło leniwy nurt, lecz nie były na tyle
duże, by utrudnić przeprawę. Rozpędziwszy się gładko przepływałem nad
gałęziami. Ustępowały miękko pod ciężarem kajaka.
W komyszach Łyny |
Przemierzałem
półmrok rzecznej doliny, płosząc żurawie i czaple. Ptaki odlatywały
bezszelestnie pomiędzy olchy i zapadały gdzieś na łąkach albo w łęgu za
zakrętami rzeki. Dzikie kaczki usiłowały płynąć przede mną, utrzymując dystans.
W końcu i one, zniecierpliwione moją nieustępliwą obecnością, odleciały w
kierunku Morza, niewielkiego jeziorka dotkniętego głęboką atrofią.
Wielki X |
Zbliżając
się doń, widziałem już oświetlone przez słońce wierzchołki drzew. W głębokim
cieniu zasieki kłód, konarów, gałęzi pokrytych porostami, mchem, przeplecionych
świeżą zielenią otaczających je roślin, przypominały dzieła artysty o chorobliwej
wyobraźni.
Pokaz siły |
Jeziorko
Morze jest zarośnięte grążelami i białymi grzybieniami. Kajak z trudem płynie,
trąc o liście pokrywające prawie całą powierzchnię wody. Dopiero na środku jest
lżej, chociaż wszędzie widać podwodny las z wodorostów wywłócznika, a tam gdzie
płycej, moczarki kanadyjskiej.
Przepływałem
obok rodziny łabędzi. Moje nieskrywane zainteresowanie sprowokowało samca do
imponującego ataku. Najpierw podleciał, wzniecając silnymi łapami rozbryzgi. Skonsternowany
brakiem reakcji osiadł przed kajakiem i zaczął przyjmować groźne pozy. Samica z
sześcioma wyrośniętymi podlotkami trzymała się blisko trzcin.
Samiec,
gdy opuścił go bojowy nastrój, rozprostował skrzydła, uniósłszy się nad wodę
prawie na całą wysokość, a kiedy skończył, zaczął wyrywać wodorosty.
Czapla nad Morzem |
Odpłynąłem
od ptaków, kiedy zauważyłem kątem oka siwą czaplę. Polowała po drugiej stronie
jeziora na skraju tataraków i pałki wąskolistnej z błotnistej platformy. Odleciała,
gdy spróbowałem do niej się zbliżyć w tempie leniwego żółwia. Nie dała się
zwieść udawanemu bezruchowi.
Śnieżne bukiety |
Wpłynąłem
na kolejny odcinek Łyny, czując już obecność wschodzącego słońca. Światło
docierało do wnętrza rzeki pojedynczymi smugami. Rozjaśniało kępy turzycy,
wodnej trawy w kształcie pióropuszy, naręcza kwitnącego arcydzięgla, kwiaty
białych lilii, dywany grążeli… Owe szczegóły na tle ocienionego otoczenia
budziły zachwyt.
Płynąłem
więc wewnątrz łęgu, który przypadał do wody, to znów ustępował miejsca
podmokłym łąkom albo rozlewiskom zarośniętym przez szuwary. Mijałem budowle
bobrów: ześlizgi, stare tamy przykryte wezbranym nurtem rzeki, szczątki dawnych
żeremi. Przypatrywałem się zejściom do wodopojów wydeptanym przez dzikie
zwierzęta. Zaglądałem do tajemniczych kanałów i oczek w mierzwie wodnych
zarośli, skrywających wodne kury, brodźce-piskliwce, monotonnie śpiewające
świerszczaki, przemykające gąsiorki, jaskółki, pliszki…
W
pobliżu jednej z kęp zauważyłem ruch w wodzie i przemieszczające się bańki
powietrza. Sekundę później ujrzałem wygięty grzbiet bobra. Chlapał intensywnie ogonem,
usiłując wcisnąć się między łodygi opornej trawy. Nim zareagowałem, kajak
przepłynął z rozpędu kilka metrów do przodu. Bóbr – dostrzegłszy mnie –
gwałtownie zawrócił i zanurkował, nie dając szans na cokolwiek. Musiałbym obrócić
się raptownie wstecz, chcąc go namierzyć obiektywem. Prawdopodobnie wypadłbym z
kajaka.
Wokaliza |
Czekając na aplauz |
Nieco
dalej stanąłem zachwycony solówką trzciniaka. Był tak pochłonięty występem, że
zignorował moją obecność. Zdawał się wręcz pozować na tle nieba w świetle
słońca, które przeniknęło pobliskie olchy. Koncert niezwykły, w otoczeniu Łyny,
w której nie masz nic zwykłego, dla jedynego (niezwykłego) słuchacza (skąd ta nieuleczalna
skłonność do antropocentryzmu?)…
Za
kolejnym zakrętem ujrzałem wreszcie wschodzące słońce. Było już wysoko.
Wrażenie? – niech mówi zdjęcie. Ominął mnie co prawda spektakl wyłaniania się słońca
spoza linii horyzontu, ale ten akurat obraz wart był wysiłku.
Wczesnym
rankiem ogarnęła mnie świeżość. Z zapałem wpłynąłem między trzciny, kolejny raz
przyjmując prysznic z pokrytych rosą liści i łodyg. Wyjrzałem spoza kęp pałki
wąskolistnej i oczeretu na otwartą przestrzeń jeziora Brzeźno Duże i zmrużyłem
oczy pod wpływem jaskrawego światła, które odbijało się od nawoskowanych liści
żółtych grążeli na uśpionej wodzie.
Mewy
przesiadywały na pomoście nieopodal. Po drugiej stronie rozlewiska na skraju
trzcin stały białe czaple, pielęgnując pióra. Gdzieś dalej pływały łabędzie. W
głębi zatoki po prawej stronie, nad dywanem grążeli zaścielających płytką toń,
krążyły rybitwy, odganiając jastrzębia. Przede mną zaś popisywał się perkoz.
Wokół jego dzioba owijała się ryba, walcząc o życie. Trochę trwało, nim ją ogłuszył
i połknął.
Wpłynąłem
do lejkowatej zatoki, która prowadzi do jeziora Brzeźno Małe. Kajak z oporem pokonywał
dywan grążeli. Przepychałem się przezeń ku zarośniętej szuwarem części
przesmyku między jeziorami.
Pod
osłoną wybujałych roślin skradałem się ku białym czaplom, które wypłoszyłem z
rozlewiska Brzeźna Dużego. Zebrały się na końcu zatoczki pod ścianą starego
lasu. Gdyby nie słupy linii elektroenergetycznej, pomyślałbym, że pod ścianą
puszczy.
Czaple
okazały się czujne. Wypatrzyły mnie, chociaż miałem słońce za plecami. Odleciały
na południe, a potem zatoczyły obszerny krąg nad lasem i wróciły (chyba) na
Brzeźno Duże.
Rybitwy czarne |
Rybitwy czarne |
Łyna za Brzezinkiem |
Pamiętając
o trudach ubiegłorocznej przeprawy, próbowałem trzymać się zachodniego brzegu,
gdzie ktoś usiłował konserwować prześwit wąskiego kanału dla starej łódki
przycumowanej do zmurszałej kładki. Byłem już mokry od rosy. Okulary pokryły
się kroplami. Walczyłem z czepliwymi i sprężystymi łodygami, które krępowały wiosło.
Nie mogłem użyć wiosła w charakterze żerdzi. Pióro wchodziło w dno bez oporów. Szukałem
więc cierpliwie miejsc, gdzie mierzwa odsłaniała w miarę swobodne fragmenty lustra
wody. Krążyłem w labiryncie. W końcu ujrzałem stary pomost przy gospodarstwie
agroturystycznym. Trzymając się go, wypłynąłem na Brzeźno Małe. Jego taflę
pokrywały bańki tlenu uwalniane przez wodorosty wywłócznika, który opanował
całą toń.
Podpłynąłem
do ujścia kolejnego odcinka Łyny. Po przeprawie przez przesmyk między obydwoma
Brzeźnami spodziewałem się kolejnych utrudnień, jednak Łyna okazała się
łaskawsza niż w ubiegłym roku. Kajak bez trudu pokonywał łagodny prąd między
malowniczymi zaroślami i pod gałęziami nachylonych olch.
Żeremie przed jeziorem Krzyż |
Jezioro Krzyż |
Skierowałem się więc do ujścia rzeki i przebrnąwszy przez mulistą płyciznę o czarnym dnie pokrytym szczątkami roślin pod przejrzystą wodą, wpłynąłem w dywan utkany z gęstej turzycy.
Łyna za Krzyżem |
Siedząc na dwóch złożonych kapokach, ledwo wystawałem nad zieloną mierzwą, która zawładnęła brzegami rzeki. Póki mogłem, wiosłowałem.
Łyna w futrze |
Chwilami jednak nurt zwężał się do szerokości kajaka. Wtedy odpychałem się od sprężystych gęsto rosnących wąskich liści o kaleczących krawędziach. Wrażenie zaskakujące. Jakby Łyna wzięła mnie w objęcia i groziła, że nie wypuści.
Ściany
doliny odstąpiły od siebie, oddając przestrzeń łąkom pokrytym jednolitą zwartą
masą roślinności. Drzewa nie miały szans tutaj wyrosnąć, chyba że natrafiły na
jakieś podwyższenie gruntu, na przykład wysepkę w podmokłym otoczeniu. Turzyce wyrastały
wprost z wody, której poziom podniósł się po ostatnich opadach.
Miejsce
okazało się niezwykłe. Rzeka meandrowała w dywanie, od czasu do czasu
podbiegając pod las na stokach ukrytych moren.
Tutaj odzyskiwała swobodę. Z
ukształtowania terenu wnosiłem, że kilkaset lat wcześniej nieckę wypełniało
jezioro. Być może stanowiące z Brzeźnem Dużym i Kiernozami jeden akwen. Różnica
poziomów obu Kiernozów i jeziorka Krzyż nie przekracza połowy metra. To dlatego
górna Łyna nie przypomina siebie z przełomów w Lesie Warmińskim.
Łyna pod lasem |
Tutaj zawróciłem.Nie dlatego, że musiałem |
Płynąłem
zaciekawiony perspektywą doliny, póki, wiosłując pod łagodny prąd, nie dotarłem
pod ścianę lasu porastającego stok wschodniego zbocza. Wichura sprzed kilku dni
przewróciła kilka drzew. Jedno z nich przegrodziło rzekę na całej szerokości. Postanowiłem
nie przeprawiać kajaka na drugą stronę. Zawróciłem w miejscu, skąd do źródeł w
rezerwacie im. prof. Romana Kobendzy pod Nidzicą zostało niecałe cztery
kilometry przez polany monotonnych turzyc i szuwarów w obramowaniu lasu
chroniącego dolinę przed wścibstwem turystów.
Bukiet Łyny |
Nie
powinien bać się kajakowej wędrówki do źródeł Łyny ten, kto zaliczył przeprawę
szlakiem puszczańskiej Wierśnianki wypływającej spod Gib nieopodal Sejn i
wpadającej do Czarnej Hańczy we Frąckach. Wytrzymałem z kolegą kilkugodzinny
spacer pod prąd, poddając się dopiero przed tamą bobrów. Usiłowaliśmy podnieść
kajaki na dwumetrowy grzbiet przemyślnej budowli. Widok zalanego lasu pełnego leszczynowego podszytu zniechęcił
jednak do dalszej wędrówki.
Między Krzyżem a Brzezinkiem |
Doświadczenie
wyniesione z dziesięciokilometrowego dreptania Blizną po wpłynięciu nań ze
szlaku Rospudy przez Strękowiznę i puszczę do jezioro Blizno w pobliżu
Augustowa, czy chociażby spacer dwukilometrową Krawną, dopływem Babięckiej
Strugi, która wpada potem do Babięty na szlaku Krutyni, też wystarcza, by
wyprawić się do rezerwatu im. Romana Kobendzy.
Prawdziwe
problemy pojawią się po minięciu kilku strumieni i rowów melioracyjnych, za którymi
Łyna płynie skrajem lasu w pobliżu Wólki Orłowskiej i Orłowa. To powalone
drzewa, niskie kładki, przepusty rurowe i gęste zarośla łęgowego podszytu.
Wędrówkę ułatwia twarde piaszczyste dno. Można więc iść pieszo z kajakiem na
sznurku co najmniej do mostka w Orłowie. Dalej trzeba spodziewać się zbudowanych
przez bobry tam i rozlewisk chętnie zasiedlanych przez wydry. Zwierzęta
uwielbiają swoje sąsiedztwo. Bywa, że dzielą wspólne żeremia i nory,
tolerując się wzajemnie.
Powrót
do Kurek w pełnym słońcu okazał się mozolny. Byłem oślepiony na Brzeźnie Dużym,
płynąc naprzeciw jaskrawemu słońcu. Uciekałem wzrokiem w bok. Wybierałem
kierunek na wyczucie. Na szczęście zapamiętałem układ kęp trzcin, pałki
wąskolistnej i wszędobylskiego sitowia skrywających wejście na rzekę. Granatowy
dres chłonął ciepło niczym słoneczny kolektor i schnął w oczach.
Kontrasty
utrudniały fotografowanie. Skupiłem się więc na bliskich planach, dostrzegając
rzeczy, które wcześniej przeoczyłem: dziwne ważki, jajeczka w gnieździe
czarnych rybitw, udane polowania perkozów, przeloty czapli w świetle palącego
słońca... Zaczęło się prawdziwe lato nad Łyną.
Do
Kurek dotarłem po dziewiątej rano pokonawszy ponad dziesięć kilometrów szlaku
pod prąd i z prądem, którego w tym roku jeszcze nikt nie przetarł.
To
powód do małej satysfakcji. Pisząc ten post i przeglądając wybrane zdjęcia,
wciąż czuję zapach Łyny, ciepło słonecznego światła, słyszę głosy ptaków i plusk
wody pod wiosłem, przeżywam nastrój tej jedynej w roku, przedziwnej nocy,
której duch ożywił przedmaturalne wspomnienia i komponował z nich zaskakujące
asocjacje…
Noc
Kupały trzeba spędzać na Łynie w dobrym, najlepiej zgranym i małomównym
towarzystwie, lub w jeszcze przyjemniejszej samotności.
zaczytałam się, Twoja opowieść poranka jest taka nieśpieszna, leniwa jak nurt Łyny.. skojarzyła mi się z książką Igora Nawerly'ego, jak w latach 30stych wędrował kajakiem po rzekach Podlasia. Sama chętnie bym popłynęła, szczególnie w te trawiaste labirynty :)
OdpowiedzUsuńPani Kalino. Akurat tej pozycji twórczości Igora Newerly'ego nie znam. Znam natomiast Wzgórze Błękitnego Snu, napisane podczas jego pobytu w Zgonie, wsi nad Jeziorem Mokrym (na szlaku Krutyni). Czasem myślę, że gdyby tam nie mieszkał, ta książka miałaby nieco inną treść. Łyną jestem zauroczony równie mocno co Krutynią, Czarną Hańczą, Rospudą, Brdą... Ale faktem jest, że to, co widać podczas wędrówki w kierunku źródeł, naprawdę zachwyca. Trochę się dziwię, że nie objęto tego odcinka intensywniejszą ochroną, zwłaszcza podczas okresu lęgowego.
Usuńpolecam 'za Opiwadrą, za siódmą rzeką..." , natomiast do pozycji znad Krutyni z miła chęcią zajrzę jak tylko skończę książkę o biebrzańskich szeptuchach :) , a tym czasem wybiorę się na spływ Świdrem... Czy należy takie 'zakamarki' obejmować ochroną? Wydaje mi się, że nie wiele osób trafia w takie miejsce, a na pewno nie są to przypadkowi 'odkrywcy', którzy nie wiedzą jak zachować się w odpowiednich okresach.
UsuńCzy moglibyśmy zmienić oficjalny ton na mniej kurtuazyjny ?:)
Nie widzę przeszkód, Kalino. Piotrek.
Usuńmiło mi :)
Usuńten księżycowy drapol to najprawdopodobniej błotniak stawowy, choć pewności nie mam. Ponieważ pod tym kątem nie widać wycięcia sterówek ogona, to mogłaby też być kania. Ale na 90% błotniak. Mnię rozleniwiłes ta snująca się historią :)
OdpowiedzUsuńKrzysiu. Płynąc przez Jezioro Łańskie pod chmurami, autentycznie ziewałem. Tutaj natomiast wiosłowałem z rozdziawioną buzią.
UsuńNajbardziej spodobał mi się "jeden z ptaków sięgający pucołowatej tarczy...". Ale to chyba na skutek wspomnienia z nad Biebrzy. Kiedyś spływaliśmy łodzią, a na nocleg zatrzymaliśmy się w całkowicie dzikim i bezludnym miejscu pośród mokradeł...W księżycową noc stado czapli ukazało się nagle na tle księżyca...W powietrzu rozchodził się zapach mięty i tataraku. Unosiła się lekka mgła. Klimatu tego miejsca wtedy, nie da się opisać, ani nie dałoby się sfotografować...
OdpowiedzUsuńMusiało być niepowtarzalnie. Biegam za takimi klimatami.
Usuń