niedziela, 16 czerwca 2024

Świstaka dzień piąty i szósty na Pisie, powrót do Ryni

 



 

1.

O północy ruszam z miejsca. Na początku w śpiworze zgarniętym do pasa. Zimno dotkliwe. Księżyc wreszcie pokazuje szlak. W jego świetle trawa na brzegach błyszczy delikatnym szronem. Nad wodą woal mgły. Nie jest gęsta. Widzę każdy zakręt. Gorzej z oceną powierzchni nurtu. W półmroku nie widać delikatnych zawirowań i warkoczy zdradzających przeszkody. Płynę więc środkiem rzeki między ciemnymi konturami brzegów, sylwetek drzew nad nimi i podmywanych skarp. Cisza dźwięczy w uszach. Słyszę tylko plusk wody i sporadyczne obce dźwięki z otoczenia. Czasem uchylam się przed nietoperzami. Ich obecności nic nie zwiastuje. Migają tylko przed oczami ciemnym sylwetkami i znikają bezgłośnie w mroku.

Ciasnota zakrętów Pisy bywa zaskakująca. Kiedy wypływam zza osłony odsypiska, nurt uderza w bok, spycha kajak pod drugi brzeg. Wtedy pozostaje tylko kontra i próba obrócenia ciężkiej krypy w miejscu. Wzniecam przy tym hałas, który razi w ciszy. Nie zatrzymuję się na krótką przerwę. Zimno dokucza. Twarz drętwieje pod dotykiem mroźnego powietrza. Nie jest fajnie. Byle wytrzymać do świtu.

W brzasku dostrzegam ostre meandry. Kiedy płynę jednym odcinkiem Pisy, przez obniżenie terenu dostrzegam kolejny do pokonania. Będę tam za chwilę, zaliczywszy następny zakręt. Widok deprymuje. Sprawia, że tracę cierpliwość. Przy wyższym stanie rzeki mógłbym popłynąć w poprzek nasady rzecznego półwyspu. Przy niższym mogę się co najwyżej zachwycać nieobliczalną pisaniną Pisy.

 


O drugiej w nocy przysypiam w zarośniętym przejściu na błyszczące w świetle księżyca starorzecze. Czuję się obolały. Sen nie przychodzi. Za zimno. Nie pomaga gorąca kawa z termosu.  Nie pomaga śpiwór. Chwytam znów za wiosło. Brzask rozjaśnia krajobraz płaskich łąk i tulących rzekę mokradeł zarośniętych mierzwą trzcin i mozgi trzcinowatej.

Przepływam pod mostem drogowym w Ptakach. Niewiele co widzę. Zamykam oczy na długie sekundy, nie wstrzymując wiosłowania. Otwieram, by sprawdzić, czy nie znosi mnie z kursu. Na szczęście Pisa nie jest tak mocna jak przy wysokim stanie wody.

 


2.

Przystanek wypada przy ujściu Rybnicy. Omal jej nie przeoczyłem. Zarośnięty prześwit nad strumieniem i płytki nurt przegrodzony kłodami martwych olch odstręcza od wpłynięcia. Robię śniadanie w kajaku. Nie wychodzę na zarośnięty brzeg. Dzień świstaka zaczyna się od nowa.

 




Rybnica jest najbardziej tajemniczą rzeczką dopływającą do Pisy. Jej źródłem Jezioro Brzozolasek pod Piszem, odwadniane strumieniem Jabłonowskim płynącym do zarastającego jeziora Pogobie Wielkie, ornitologicznego rezerwatu przyrody. Płynie następnie jako Rybnica przez wąskie jezioro Pogobie Małe, kręte niczym nizinna rozlewna rzeka, po czym przenika rozległe torfowiska ciągnące się na całej długości przez Puszczę Jańsborską i mokradła aż do Pisy. 




 

W przewodniku „Kajakiem po Warmii Mazurach” Kuran i Czajkowski zachęcali do spływu, wskazując jednak, że Rybnica nie jest dla niedzielnych kajakarzy. Wymaga wysiłku, częstych przenosek i biwakowania na nielicznych dostępnych polanach w środku puszczańskiego grzęzawiska. Po opuszczeniu puszczy Rybnica przemierza odlesione mokradła, napełniając o tej porze roku zarośnięte koryto; w slangu kajakarzy – trawnik. Po kilku dniach świstaka byłem tak wykończony, że jakakolwiek myśl o tych dodatkowych „atrakcjach” odstręczała od podjęcia wyzwania. O świcie marzyłem już tylko o dobiciu do portu w Piszu. Tak więc widok pni położonych w poprzek ujścia w Ptakach przeważył.

 


Wczesny ranek znowu otrzeźwia, wyrywa z nocnej maligny. Delikatny szron towarzyszy mi jeszcze po wschodzie słońca. Jego światło przenika przez korony olch, roztapia migotliwe kryształki na roślinach, podnosi temperaturę. Delikatne powiewy wiatru już nie drażnią twarzy. Rozgrzewam się. Ściągam śpiwór z nóg i zwinięty chowam we wnęce rufy. Powoli rozpinam krępującą kurtkę. Wiosłuję. Kontruję na ostrych zakrętach, kiedy nurt chce zepchnąć kajak z obranego kierunku. Płynę nad mieliznami, gdzie fala z dziobu wpada z poszumem na piasek odsypisk. Kieruję się na cofki, doznając popchnięcia w górę. Przeskakuję spod jednego brzegu pod drugi, gdzie nurt słabszy. W promieniach słońca przenikających toń dostrzegam na powrót wodorosty, pofalowane dno, głębokie komnaty pod podmytymi skarpami... Nabieram werwy.

 




Przed Kozłem mijam motorówkę, która wczoraj wieczorem zalała kajak na postoju. Kabina zamknięta. Nikt nie pilnuje cumy rzuconej z kotwicą na brzeg. Korzystam z prawa łaski. Rezygnuję z krewkiej awantury. Nie potrafię jednak odmówić sobie chęci psocenia. Dobijam do brzegu powyżej, wracam do motorówki. Po cichu zawieszam kotwicę na poręczy nad dziobem. Łódka sennie odpływa od trawy, wlokąc kotwiczną linę. Wracam do kajaka i w drogę… Po kilku godzinach pościgu poszkodowani psotą ominą mnie ukrytego w ujściu strumyka odwadniającego jedno z rozlicznych starorzeczy. Silnik usłyszałem z daleka. Miałem więc czas się schować, zanim łódka pokonała oddzielające nas meandry, i z satysfakcją obserwować złość na twarzy sternika, który przepatrywał rzekę i brzegi.

 

Pod koniec trójgodzinnego cyklu przepływam pod drewnianym mostem w Koźle (dzisiaj już żelbetowym). Dobijam do kładki. Próbuję się przespać, ustawiwszy kajak dziobem do słońca.

 

 

 


3.

Zdejmuję kurtkę przed kolejną galerniczą turą. Plecy dokuczają. Wysiłek spory, a druga zimna noc nie pozwoliła się zregenerować. Na szczęście pogoda bez zmian. Bezchmurne niebo. Wiosłuję, utrzymując narzucony sobie cykl. Pisa kręci. Dopływa do sosnowych zagajników nad urwiskami brzegów, ucieka na łąki. Mijam wierzby i olchy zwieszające się nad wodą. Mijam odsypiska, na których żerują brodźce, sieweczki, rycyki. Płoszę siwe czaple i żurawie żerujące na mokradłach. Ciągnę wśród skoszonych łąk. Intensywny zapach siana nadal mdli. Nie ma jak przed nim uciec. Ulgę przynosi dopiero krótka przerwa na cyplu wąskiego odsypiska oddzielonego od łąk sosnowym zagajnikiem. Kolejny odpoczynek wypada za drewnianym mostem w Wincencie (dzisiaj przęsła wsparte na stalowych filarach wbitych w rzekę). Pora na obiad.

 



Wiosłuję. To już rutyna. Powtarzalne wrażenia. Jestem znieczulony. Pisa szeroka zaledwie na kilkanaście metrów. Susza obnażyła spód podmywanych brzegów, który zwykle jest zalany. Wodorosty leżą bezwładnie na odsłoniętym kredowym i torfowym błocie. Za mostem w Jeżach, wsi założonej w XV wieku, kolejny postój wypada naprzeciwko kolonii brzegówek założonej na długiej skarpie. Wejścia do norek są umiejscowione pod warstwą grubej darni, której podmyte fragmenty zwisają nad wodą, grożąc osunięciem i zasypaniem gniazd. Leżę w kajaku wbitym rufą w piasek osypiska. Próbuję spać, nakrywszy twarz kapeluszem. Jedyne, co odnotowują zmysły, to subtelna zmiana krajobrazu. Przyroda jakby ciekawsza, zieleń zieleńsza. Więcej lasu po obu stronach brzegu. Nawet jest stary prom na przeprawie napędzany siłą mięśni. Dzisiaj unieruchomiony. Po kolejnej turze wiosłowania zatrzymuję się w przejściu na starorzecze naprzeciwko wąskiego półwyspu wyznaczającego ostry zakręt rzeki. Wpycham rufę w tatarak. Urządzam sjestę w cieniu kępy olsu.

 

Pisa pełna zakrętów. Jakby zaplątała się we własnych zakolach. Płynąc jednym fragmentem, zaglądam przez zarośla w drugi, na którym będę za chwilę. Widok cokolwiek irytujący. Jestem w lesie. Sosny wyglądają znad brzegów i olchowych koron. Dostęp do polan utrudniony przez obniżoną  wodę. Czasem jednak mijam odsypiska, po których można przejść na przyjazną murawę i tam urządzić biwak. Zadziwia to, że nie spotykam ludzi i zwierząt, chociaż słyszę porykiwanie krów pasących się na oddalonych od wody pastwiskach i łąkach, przepływam pod drewnianym mostem z przęsłami z dwuteowników położonych na palach. To okolice porzuconej wsi Dziadowo. Jadąc przez most na zachód, można dotrzeć do Pogobia Średniego, wsi nad Rybnicą. Pisa staje się węższa. Odczuwam silniejszy nurt, miotając się w ciasnych meandrach. Za jednym z przewężeń odkrywam wnękę wypłukaną w brzegu z dostępnym wejściem do lasu. Tu robię sobie przerwę na kolację. Potem wychodzę pospacerować ścieżką wydeptaną przez zwierzęta. Odczuwam przedwieczorne znużenie. Do Pisza zostało jeszcze dwadzieścia żmudnych kilometrów. Dłonie stwardniały od kilkudniowego wiosłowania. Odsłonięta skóra zbrązowiała od słońca. Przypominam zapewne cygana. Zastanawiam się, jakie wywrę wrażenie na znajomych z Pisza, którzy obiecali mnie przejąć w porcie i przenocować przed dalszą drogą.

 



4.

Odczuwam kryzys. Kończąc kolejną trzygodzinną turę wiosłowania, ląduję w ujściu starorzecza, wpycham kajak między ściany zarośli ograniczających wąski korytarz o leniwym nurcie, zapewne strumienia lub rowu melioracyjnego zasilającego rzekę, zagrzebuję się w śpiworze i zasypiam na dobre. Noc cieplejsza niż wczoraj. Śpię do wchodu słońca. Pierwszy raz od startu twardy sen trwa prawie sześć godzin. Budzi mnie śpiew wilg w lesie i trzciniaków w rzecznych zaroślach. Szóstego dnia organizm zawodzi. Odmawia posłuszeństwa. Długo dochodzę do siebie. Nie mam ochoty na jedzenie. Ograniczam się do picia gęstej czekolady instant zalanej gorącą wodą i zagęszczonym mlekiem z puszki. Płynę w starym cyklu pięćdziesiąt minut wiosła i dziesięć odpoczynku. Przepływam nad siecią rozwieszoną w poprzek rzeki, wpychając dziobem linkę nośną pod wodę, potem pochylam się pod zmurszałą kładką przy zastawce węgorni. Leśna Pisa jest piękna pięknem Puszczy Jańsborskiej (Piskiej), ale tego dnia tracę wrażliwość na estetyczne doznania. W głowie narastające zniecierpliwienie. Jestem skupiony wyłącznie na wiosłowaniu. Liczę pociągnięcia wiosłem, zakręty, zmiany kierunku…, pociągnięcia wiosłem, zmiany kierunku…, pociągnięcia wiosłem…

 

Ulgę odczuwam, kiedy widzę zabudowania fabryki sklejki, gdzie odbywałem praktykę studencką. Kiedy w południe dobijam do mariny, cumuję kajak obok żaglówek i zostawiam wszystko pod opieką załogantów, którzy obiecują przypilnować dobytku, póki nie wrócę z Andrzejem, najmłodszym bratem Wieśka, późniejszego uczestnika dwóch wypraw kajakowych.

 


Na mój widok mama Wieśka załamuje ręce:

- Coś ty z siebie zrobił!

Dziwię się.

- Twarz spalona. Wychudłeś...

Prowadzi do lustra.

- Fakt. Trudno mnie poznać – potwierdzam zaskoczony…

 

Proszę o pomoc w przeniesieniu klamotów z kajaka. Andrzej, który czekał na mnie rano, nie odmawia. Płyniemy kajakiem do ośrodka piskiej sklejki nad rzeką i brzegiem jeziora Roś. Stamtąd targamy bagaże do domu Wieśka.

Po kąpieli zwalam się do łóżka i śpię… dobę non stop, nie jedząc i nie pijąc. Czasem tylko ktoś zagląda do pokoiku sprawdzić, czy nie odchodzę. Dopiero drugiego dnia zaczynam się towarzysko udzielać i dziękować za poratowanie.

Próbuję namówić Wieśka na dalszą turę po Wielkich Jeziorach Mazurskich.

- Ty nie masz dosyć? – dziwi się. – Wracaj lepiej do domu, bo się wykończysz – radzi…

 


Powrót do Ryni

 

Igor Newerly w książce "Za Opiwardą, za siódmą rzeką" chwalił się dwudziestoczterogodzinną eskapadą z Warszawy do Torunia z nurtem Wisły. Podczas tej krótkotrwałej wycieczki pokonał ponad 220 kilometrów. Ja pokonałem 223 kilometry szlaku powrotnego z nurtem Pisy i Narwi w 43 godziny. Niestety niewiele z tego zapamiętałem oprócz kilku mrożących krew zdarzeń. Z perspektywy czasu oceniam podjęte ryzyko za nadmierne. Toć nie wiedziałem, co czynię, porywając się na Narew i Pisę tylko z wiosłem w ręku.

 

 

 

 

 

 


 

Najtrudniejsza okazała się noc między Różanem a Pułtuskiem. Pod wieczór ciężkie chmury zasnuły niebo. Zamiast rozstawić namiot, płynąłem przed siebie i gdzieś na wysokości Gnojna wpadłem w deszcz. Kiedy w deszczu i świetle błyskawic usiłowałem nadążyć z postawieniem namiotu, z jego podłogi wylewałem już wodę. Klnąc jak szewc, zwinąłem go w rulon, wcisnąłem w kajak i popłynąłem dalej. Kurtka okazała się impregnowana, spodnie nie. Trzymałem się środka nurtu. Błyskawice rozświetlały krajobraz i regulujące nurt ostrogi wybiegające z brzegów. Kiedy zapadały ciemności, ja nadal widziałem te ostrogi…

Mam oczy fizjologicznie przystosowane do widzenia w najgęstszych ciemnościach i jakąś intuicję przestrzenną dostępną chyba tylko pilotom wojskowym. To przez nie przedkładam nocne pływanie nad dziennym. Pływając w nocy po Krutyni i Brdzie, zwykłem zakładać jasne koszule, żeby trzymający się z tyłu koledzy mieli mnie za punkt odniesienia. Kilka razy się zdziwili, gdy mówiłem:

- Pochylcie się, opuście wiosło.

Nie słuchając narażali się na przykre spotkania a to z przęsłem stalowego mostu, a to z nisko zawieszonym konarem.

 



Najtrudniejsze chwile przyszły przed świtem. Powieki opadały. Próbowałem głośno śpiewać i krzyczeć, strofując się za ogarniającą senność. A deszcz wciąż padał, tyle że nie tak silny, jak podczas burzy. Kiedy odpłynąłem w sen na minutę, może dwie, obudziły mnie reflektory Bizona. Poraziły oczy tak mocno, że doznałem potężnego uderzenia adrenaliny. Pchnąłem kajak w zatoczkę tuż przed kolejną ostrogą. Dudniący dieslem pchacz z dwiema barkami minął mnie w drodze do kopalni żwiru w Gnojnie. Fale zabujały kajakiem. Sternik ryknął syreną. To mnie ostatecznie otrzeźwiło i obroniło przed dalszym podsypianiem.

 


O świcie minąłem Pułtusk. Deszcz ustał. Chmury zaczęły się rozrzedzać. Wiosłowałem, zasilając się tylko gęstą czekoladą z cukrem i skondensowanym mlekiem. Przed południem dotarłem do Ryni…

 

Po upływie dziesięcioleci niewiele zapamiętałem z tego powrotu. Tylko zmęczenie, brak snu, nudne wiosłowanie, tę wściekłą burzę z błyskawicami rozświetlającymi Narew i to oślepienie reflektorami pchacza.

 


Doświadczenie tamtej nocy nie uchroniło mnie to przed podobnymi przeżyciami na Brdzie podczas nocnego powrotu przez Zalew Koronowski w towarzystwie równie impetycznej burzy. Tyle że nie byłem na wodzie sam.

Przęsło mostu kolejowego na linii między Klonowem a Pieńkowem omal nie wyrzuciło kolegi z kajaka, bo po raz drugi nie posłuchał mojego rozkazu:

- Pochyl się do diabła!

Sekundę później usłyszałem trzask wiosła uderzającego o najniższy element przęsła, jęk (uderzył czupryną), soczyste przekleństwa…

Chwilę później konstrukcja mostu kolejowego pokazała się w całej okazałości oświetlona błyskawicą, która uderzyła w drzewo nieopodal.

- Niemożliwe! Jak to zobaczyłeś? – dziwił się kolega…

Dzisiaj most nieczynny. Robi za punkt widokowy między zalewem a początkiem Piekiełka na Brdzie.

 


Krótko mówiąc:

… Wciąż  uczyłem się na tych samych błędach 😊.

I do dzisiaj mi to zostało.

 



poniedziałek, 10 czerwca 2024

Świstaka dzień czwarty na Pisie - z Ostrołęki przez Nowogród na Pisę

 

 


 

1.

Rozłożone wzdłuż Narwi Rybaki chowają się za łęgiem skrywającym łożysko sezonowej odnogi. Przede mną okolice Czartorii, wsi z końca XIV w. przytulonej do porośniętej sosnami skarpy, w której zachowały się kurpiowskie chaty pod dwuspadowymi dachami ozdobionymi śparogami – skrzyżowanymi rzeźbionymi deskami. Rzeka wije się w objęciach piaszczystych brzegów. Zamiast łąk rzadkie kserotermiczne zarośla z wszechobecnym bieluniem. Jego liście od spodu sprawiają wrażenie posrebrzanych. Z kajaka niewiele widać, ale w obniżeniach brzegów dostrzegam plamy kolejnych niskich wydm zarośniętych jałowcami i karłowatymi sosnami. Widok zaskakujący w świetle księżyca i brzasku na wschodzie. Jakbym trafił na plan westernu kręconego gdzieś w Teksasie nad rzeką przecinającą suchą prerię. Z drugiej strony pod Tabory-Rzymem ciągnie się pokręcone starorzecze, które można spenetrować przy wyższym stanie wody. Narew jednak zabiedzona wiosenną suszą. Wszystkie przejścia w brzegu zabłocone i zarośnięte. Z mapy wyczytuję zachętę do wpłynięcia. Dzisiaj jednak to niemożliwe. Bez wózka do transportu kajaka się nie skuszę.

 




Krajobraz odzyskuje kolory w świetle brzasku i księżyca opadającego nad horyzont. Chłód dotkliwy niczym przymrozek. Las coraz bliżej wody. Kiedy wiosłuję na północ, lekkie podmuchy stamtąd właśnie dokładają swoje. Zaczynam odczuwać znużenie trzydniową wspinaczką pod prąd. Słowiki nadają z wierzb i topól nad wodą. Wilgi przemawiają z lasu. Zaczyna się koncert na powitanie dnia. Dołączają żaby z leśnych mokradeł. Przede mną most drogowy. To już Nowogród Łomżyński. Tracę czujność. Płynąc przy brzegu, gdzie prąd wody słabszy, szarpię dziobem naprężone żyłki. Dzwonki na szczytówkach wędzisk wystających z brzegów brzęczą. Kołowrotki warczą jak opętane. Odgarniam żyłki wiosłem i ręką. Jedno z wędzisk opada z pluskiem. Na szczęście pozostałe nadal sterczą i brzęczą. Kajak siłą rozpędu płynie dalej. Z namiotów jeszcze nikt nie wychodzi. Pora taka, że sen najmocniej morzy po nocnym czuwaniu. Usuwam się po angielsku za występ brzegu, zanim ktokolwiek zareaguje. Dopiero po chwili słyszę rozemocjonowany krzyk:

- Coś wzięło!

- Dobrze, że nie ja! – myślę rozbawiony.

 


Przepływam pod środkowym przęsłem mostu nad Narwią. Zastanawiam się, czy nie popłynąć w stronę Łomży, bo rzeka zmienia się w nieoczekiwany sposób, obiecując niesamowite krajobrazy powyżej. Jednak wspomnienie nocnego osłabienia zimnem robi swoje. Wpłynąwszy w zakole pod wschodzące słońce, dostrzegam po prawej ręce drewniane chaty, stodoły, młyn wodny, komórki z wiklinowego chrustu pod skarpą w otoczeniu płotów z krzywych żerdek... Oświetlone złotą godziną czynią nastrój. Ich architektura i rozłożenie w nadrzecznym łęgu na rozległym stoku unoszącym się pochyłością ku miastu zaskakuje.

- To skansen Adama Chętnika – kojarzę wreszcie. – Kurpiowski.

Zachwycam się. Zatrzymuję kajak naprzeciwko skansenu pod wypukłym brzegiem na obnażonej mieliźnie, w świetle wschodzącego słońca. Miejsce zajmujące. Za plecami staw starorzecza w rozśpiewanym łęgu. Nad ujściem Pisy do Narwi stał gródek obronny u zarania polskiej państwowości. W XIV wieku jego rolę przejął murowany zameczek wybudowany nad miejscem zajętym przez skansen. Przeprawy przez Narew bronił XIII wieczny gródek rycerski z drewnianą wieżą otoczony palisadą.

Tutaj pochłaniam śniadanie: parówki z puszki, podsuszony już chleb. Popijam kawą z termosu, jeszcze gorącą. Nocna maligna ustępuje.

 


2.

Wpływam w ujście Pisy. Jej toń przejrzystsza od toni Narwi. Prąd silniejszy. Płynę w szpalerze wikliny i wierzb pochylających się nad wodą. W oddali most w Morgownikach. Przepłynąwszy pod nim, zmierzam ku zakolom, przemagając umiarkowany prąd rzeki. Trzymam się środka nurtu. Nie czas jeszcze na szukanie optymalnego toru. Pod kajakiem coraz częściej oglądam wodorosty, zagłębienia dna, w których dostrzegam jakąś nieokreśloną aktywność. Wiosłuję jak zwykle, odczuwając przyjemność ruchu. Najedzony, ogrzany słońcem, widzę więcej. Rzeka ciekawi. Za kilkoma zagrodami Ptaków po prawej ręce wpływam w dwa ostre zakola. Na szczycie drugiego znajduję piaszczyste odsypisko w cieniu olsu. Z rozpędu wpycham dziób kajaka na brzeg i odpoczywam przez dwadzieścia minut. Usiłuję wrócić do trzygodzinnego cyklu wiosłowania, aczkolwiek nie liczę na nadrobienie utraconego w nocy dystansu. Zamykam oczy. Słucham dzięciołów w olszynie, tokujących dudków, kukułki, która plącze się w pobliżu i dźwięczy donośnie. W gęstwie dostrzegam gniazda srok, siwych wron i grzywaczy. Ptaki zajęte pisklętami.

 



Po wyskoku nierozpoznanej ryby pod drugim brzegiem, chwytam wiosło i kieruję kajak nad mielizną. Na jej zakończeniu wpływam na szybki nurt, który spycha kajak na środek. Kontruję wiosłem, żeby utrzymać kierunek, przepływam pod drugi brzeg, gdzie jaśnieje mielizna. Intuicyjnie wybieram miejsce ze słabszym prądem. Pod wikliną ciągnącą się przez setkę metrów korzystam z cofek i martwej strefy…

Toczę osobliwą grę z rzeką, unikając jej siły i wykorzystując jej słabości. Słowem:

- Uczę się Pisy.

Po dwóch dobach wiosłowania pod prąd opanuję technikę, która za kilka lat przyda się na Brdzie w Piekiełku powyżej Zalewu Koronowskiego.

 


Pokonawszy prosty odcinek za Ptakami, wpadam w kolejne meandry w sąsiedztwie malowniczych starorzeczy i łąk. Ląduję na kolejnym piaszczystym odsypisku w kształcie klina między Balikami a Jurkami, miejscowościami o nieregularnej zabudowie, odsuniętymi od rzeki. Kładę się na podłodze, kapok pod głowę, kapeluszem zasłaniam twarz. Próbuję przespać przymusową przerwę w promieniach porannego słońca. Komfortowo zasypiam. Znowu na godzinę. Obudzę się tuż przed budzikiem.

 

 

 

 

 

 

 


3.

Pisa zupełnie inna od Narwi. Przystosowuję się do jej kaprysów. Na prostych odcinkach wiosłuję ile sił w rękach. Na zakrętach celuję w mielizny, nad którymi prąd słabnie. Szerokość rzeki kilkakrotnie mniejsza od szerokości Narwi. Meandry się mnożą. W okolicy nielicznych siedlisk Serwatek wpływam z jednego zakola w drugie. Tracę rytm. Wiosłuję silniej to z prawej to z lewej strony. Niekiedy kontruję, by nurt nie zepchnął kajaka z obranego kursu. Nauka pływania pod prąd nie idzie w las.

Głównemu nurtowi towarzyszą zakola starorzeczy, zwykle niedostępnych z powodu niskiego stanu rzeki. Czasem ich lustra przebłyskują między rozrzedzonymi łodygami trzcin i krzewów na brzegach.

 


Pisa spływa łąkami, pokonując ciasne meandry w rozleglejszych zakolach polodowcowej doliny. W niektórych zakrętach płynę wzdłuż kolonii brzegówek wypełniających podmywane skarpy brzegów. Jaskółki śmigają wtedy wokół i nad głową, robiąc to samo co ich koleżanki z Narwi. Lasy oglądam z daleka. Bliżej są zagajniki łęgowe. Mijam ujście pięćdziesięciokilometrowej Skrody, zaliczanej do rzek pstrąga potokowego. Po „standardowej” melioracji pstrągi zniknęły. Jej początkiem źródła pod Andrychami gdzieś za Kolnem.

 





Wiosłuję między wysepkami zasłaniającymi most drogowy pod Dobrym Lasem. Kuran i Czajkowski w przewodniku ostrzegali przed rwącym nurtem pod mostem. Niczego takiego nie odczuwam. Wystarczyło mocniej pociągnąć wiosłem. Za mostem znajduję łąkę z dala od siedlisk. Wyciągam kajak na trawę w cień pobliskiej kępy olch. Siadam na kadłubie z termosem w ręku. Popijając kawę, obserwuję rzekę. Owo pokonywanie opornego nurtu w zakolach nuży, zwłaszcza w pełnym słońcu. Chłodny wiatr zawiewa z północy. Nie przynosi chmur. To zapowiedź kolejnego grillowania na otwartej przestrzeni. Zjadam puszkę duszonej wołowiny z chlebem. Nie poleżę w kajaku. Zakątek nie sprzyja. Przymusowe milczenie też dokucza. Rozmowa ze sobą już nie bawi, chociaż zbawienna dla gardła.

 



Zmagam się z narastającym północnym wiatrem. Na szczęście Pisa kręci tak, że płynę raz z wiatrem, raz bokiem do niego. Czasem chronią mnie drzewa, nie pozwalając podmuchom figlować nad wodą. Niemniej ogarnia mnie znużenie. To nie brak siły po kilku dniach pływania pod prąd lecz nuda. Krajobraz nie zmienia charakteru. Las mami z oddali. Kiedy myślę, że się zbliżam doń, rzeka odwija się w przeciwną stronę i prowadzi przez łąki skoszone lub łąki w trakcie koszenia. Za konnymi kosiarkami wędrują bociany. Polują. Co i raz wyciągają z ostrzyżonej trawy nieostrożne myszy, szarańczaki, padalce… To dla nich pora obżarstwa.

 

 

 

 



 

W dwudziestominutowej przerwie robię coś naprawdę głupiego. Siedzę na dziobie kajaka, który wyciągnąłem na odsypisko z piasku. Od łąki oddziela mnie pas mozgi trzcinowatej. Jestem wystawiony na wiatr i słońce prażące z bezchmurnego nieba. Zaczynam się golić maszynką z żyletką Rawa-Lux, usmarowawszy twarz pianą z pojemnika z freonem (później zakazanym). Nie przewidziałem, że wiatr ją szybko wysusza, zamieniając golenie w koszmar. W końcu rezygnuję z piany na rzecz wody z rzeki. Lustrem woda w misce z kochera. Kiedy kończę, wciąż czuję niedogolony zarost. Na szczęście nie pochlastałem się. Nie krwawię. Obiecuję sobie, że nie powtórzę tej próby.






Pisa daje w kość. Otwarty krajobraz. Drzew niewiele. Ścinam zakręty nad mieliznami odsypisk, na prostych odcinkach trzymam się brzegów, gdzie prąd słabszy, szukam cofek, gdzie zawirowanie popycha w górę. Nie zawsze jednak udaje się uniknąć głównego nurtu, wtedy się wysilam. Niski stan wody w Pisie ułatwia sprawę, niemniej nie nadrabiam utraconego w nocy dystansu. Kajak ciągle wytraca impet w ciasnych meandrach albo w miejscach zatarasowanych przez drzewa wyrwane brzegom. Wtedy siłuję się z bystrzem w przewężeniu koryta.

 



Zatrzymuję kajak na wąskim półwyspie, wokół którego Pisa ostro zawija. Podciągam kajak rufą na miękki piasek w cieniu kilku niewyrośniętych olch na samym cyplu, zwieńczeniu odsypiska. Za plecami plaża. Brodźce przylatują na skraj zarośli pochylonych nad wodą penetrują muł na krawędzi wody. Są zajęte. Nie boją się nieruchomego kajaka i obserwatora śledzącego ich spacer spod kapelusza. Leżę w środku i usiłuję usnąć. Wiatr i słońce, plusk Pisy nie pozwalają. Trochę się niepokoję hałasem kosiarek za starorzeczem odcinającym odsypisko od łąk. Zmęczenie i kameralność Pisy nie pomaga w walce z nieuzasadnionym lękiem. Samotność podczas kilkudniowego wiosłowania pod prąd zaczyna przynosić nieprzyjemne skutki. Uświadamiam sobie, żem zdany wyłącznie na siebie. Znikąd pomocy. Wokół żadnych zabudowań. Jeśli cokolwiek widzę, to na łagodnych wzniesieniach z dala od terenów zalewowych. Nie wyprzedziła mnie dotąd żadna łódka czy motorówka zmierzająca do Pisza.

 



Uwielbiany przez lata aromat schnącego na łąkach siana zaczyna drażnić. Dominuje zapach świeżo ściętej trawy. Nieprzyjemny. Wypełnia rzeczne koryto. Zamierający wiatr go nie rozpędza. Za dużo łąk po obu stronach. Lasy są daleko. Łęgi rzadkie. Dominują pojedyncze drzewa i kilkupienne kępki. Słońce nadal praży. Kiedy płynę na zachód w kolejnym nieobliczalnym zakręcie, razi oczy. Odczuwam ulgę, gdy zawijas nurtu wiedzie na wschód. Taktyka podpływania niezmienna. Zakręty pokonuję, płynąc nad mielizną. Na prostych odcinkach trzymam się brzegów i cofek. Nie zachowuję rytmu wiosłowania. Raz muszę mocniej pociągnąć z prawej, raz z lewej. Wszystko to pod wpływem kaprysów nurtu, ukształtowania dna i brzegów rzecznego korytarza.

 



Na wysokości lasu sosnowego, uniesionego skarpą osypującą się czystym piaskiem i płatami darni, w sztucznym zakolu po prawej ręce (jakby ktoś podkradał żwir), zatrzymuję się na kolejne dwadzieścia minut. Zasypiam, gdy tylko nakrywam twarz kapeluszem hutniczym. Słońce ogrzewa, chociaż już niżej nad horyzontem. Budzę się równo z budzikiem. Aromat rozgrzanych sosen łagodzi woń siana znoszoną podmuchami z dalekich łąk.

 







 


4.

Las towarzyszy rzece w oddaleniu po prawej ręce. Nie rośnie nad nią. Snuję się przez obszerne zakola na wysokości wsi Poredy. Nurt jakby wolniejszy. Zabudowania odepchnięte terenami zalewowymi. Wysiłek znieczula na uroki krajobrazu. Gapię się na dziób kajaka krojącego jasną powierzchnię rzeki, obserwuję nurt i podniesione zaroślami brzegi. Kieruję się tam, gdzie wydaje się łatwiej. Po kolejnych pięćdziesięciu minutach docieram do wnęki zakrętu z łagodną mielizną przechodzącą w plażę zarośniętą rzadkim bieluniem i wodolubnymi chwastami. Za rzeką widać sosnową drągowinę. Korony drzew zabarwiła złota godzina. Wyciągam kajak, zostawiając rufę w wodzie. Odpalam palnik kochera kostkami, gotuję wodę. Szykuję kolację: zielony groszek, chleb, zupa instant. Jem, chociaż nie czuję głodu. Piję kawę. Siedzę zwrócony twarzą ku rzece. Obserwuję rycyki (lub szlamniki, nie byłem wtedy pewien czy dobrze rozpoznaję) przecedzające dziobami warstewkę wody nad piaskiem. Wśród nich czajki. Trzymają się bardziej piasku. Dzieli mnie od nich kilkanaście metrów. Nie okazują strachu, póki nie usłyszą wysokoobrotowego silnika…

 


Spoza zakrętu wypływa motorówka. Sternik nie zwalnia, pochylając motorówkę w zakręcie. Fale się zawijają, spiętrzają, biegną w moją stronę. Próbuję odciągnąć kajak wyżej. Fale wdzierają się na mieliznę, pienią się na piasku, uderzają w burtę i wlewają się do środka. Ludzie na motorówce się śmieją. Odpowiadam nieparlamentarnym gestem. Hałas cichnie. Kiedy zaglądam pod podłogę w kajaku, dziwię się, że tej wody niewiele. Przez nadburcia przelały się tylko wierzchołki. Osuszam kajak szmatą, nie muszę wylewać.

 


W każdym trójgodzinnym cyklu pokonuję sakramentalne pięć kilometrów opornej rzeki. Dzień świstaka trwa w najlepsze. Mozolnej wędrówki nic nie urozmaica. Przede mną tylko rzeka, zakola, chaotyczny nurt, podniesione brzegi z powodu niskiego stanu wody, zasłaniające rozległy krajobraz. Nade mną bezchmurne niebo. Płynę przez cienie i smugi światła zachodzącego słońca. Opadająca woda odsłania czarnoziem pod darnią rozległych łąk skrywających zalewiska i starorzecza, warstwy gliny i kredy pod osypującym się piaskiem skarp, obnaża głazy i zatopione pnie w korycie. Patrząc po latach na zdjęcia wezbranej Pisy, zalewającej dolinę na całej długości i szerokości między siedliskami i drogami na łagodnych wzniesieniach, myślę sobie, że dopisało mi szczęście. Aczkolwiek susza uniemożliwiła wpłynięcie na puszczańską Rybnicę odwadniającą jezioro Pogobie Wielkie.

 


Wraca wieczorny chłód. Wiosłuję nawet w przerwie, żeby nie stygnąć. Odwlekam w ten sposób konieczność wdziania krępującej ruchy wojskowej kurtki z podpinką. Problemem znużenie. To już nie ożywienie z pierwszych dni mozolnej wyprawy. Motywacja do wysiłku słabnie. Samotność coraz dokuczliwsza. Nawet gadać na głos do siebie nie chcę. Twarz i odsłonięte dłonie chorobliwie spalone słońcem. Zmęczenie daje o sobie znać. Objawia się narastającą sennością. Do głosu dochodzi genetyczne uwarunkowanie aktywności fizycznej, która z zachodzącym słońcem po prostu spada.

 



Księżyc niewiele pomaga. Wschodzi późno, nie rozgania półmroku nad Pisą. Wędrówka trwa i trwać ma do skutku. Zmęczenie znieczula. Pamiętam tylko wysiłek monotonnego wiosłowania i czuwanie, by nie uderzyć w brzeg albo nie wpaść na przeszkody ledwo widoczne w mroku nocy. Śpię w ujściu jakiegoś kanału melioracyjnego odwadniającego skoszoną łąkę. Oddycham w śpiworze, broniąc się i przed zimnem, i przed zapachem siana przyprawiającym o mdłości…