wtorek, 12 września 2023

Łyna pod księżycem

 


Otwieram okno. Rykowisko. Księżyc tuż po pełni. Świeci w towarzystwie Jowisza. W pobliżu sunie satelita. Kątem oka dostrzegam kreskę meteorytu. Cisza. Bezruch. W oddali rykowisko. Jelenie basują.  Głosy dostojne, władcze. Rozchodzą się przez mgłę. Trawa srebrzy się księżycowym blaskiem. Podchodzę do rzeki. Milczy. Jej lustro nietknięte wiatrem. Woda nisko. Liczę na bobry. Może powtórzą swoje rozmowy z ubiegłego roku, gdym z wrażenia zapomniał o nagraniu. Nic z tego. Milczenie Łyny niewzruszone. Ni plusku, ni szelestu trzcin. Tylko kot ociera się o nogawkę. Zaproszony do kajaka czmycha w zarośla. Powitać – owszem. Towarzyszyć – już niekoniecznie. Moszczę się w siedzisku na podłożonych kapokach. Lubię wyżej. Z dala od oparcia. Wiosłowanie wtedy nie męczy. Kajak zsuwa się ze żwiru. Płynę pod prąd. Wieś śpi. Tylko latarnie czuwają. Wlewają światło przez listowie  w szuwary. Czuję ulgę.

Wypływam na jezioro. Pręciki oka widzą, czopki ledwo ledwo. Dostrzegam prócz szarości lada jakie odcienie barw. Tylko aparat nie chce współdziałać. Automatyka odmawia posłuszeństwa. Nawet w trybie nocnego fotografowania. Matryca aparatu nie reaguje, póki księżyca nie dotkną ulotne obłoczki. Wiosłuję więc naprzeciw zmarszczek na wodzie. Pobudzonych jakimś nieobliczalnym tchnieniem. Roztrącam mgliste zwidy. Ciągnę przez zgaszone srebro krajobrazu. Gdzieś daleko rozgrywa się misterium rykowiska. Kajak mknie po aksamicie. Fala odbiega od burt. Nie czuję wysiłku. Jednostajny, wyważony rytm narzuca się myślom i wrażeniom. To najprostszy sposób osiągania nirwany.

 

Przestrzeń pusta. Czaple unoszą się znad szuwarów bez chrapliwego krakania. Nie słyszę nawet szumu skrzydeł. Wciskam się w korytarz w trzcinach za wyspą. Skręcam ku rzece. Przepływam przez mieliznę. Roztrącam wodorosty, owale liści grążela. W korytarzu z zarośli płoszę bobra. Uderza ogonem o wodę, nurkuje między kępy turzycy. Chwieją się roztrącane. Sprzed dziobu uciekają kaczki. Bez mrożącego kwakania. Widzę ich kontury na tle granatowego nieba, między kreskami bezlistnych gałęzi łozy…

Przede mną jezioro. Spowite całunem. Mgła oślepia. Nie przepuszcza świateł wsi za jeziorem. Płynę na pamięć. Spod tumanu napiera drobna fala. Gra na kadłubie cichą sarabandę. Na środku tafli zamiera. Znowu jest cicho. Tylko plusk wiosła. Tylko stłumione porykiwanie jeleni. Dobiegające spoza czarnych ścian boru wynurzającego się z mgły… Kajak zwalnia w liściach nenufarów. Obok majaczą trzciny. Zaspany łabędź wypływa na jezioro. Zaspane krzyżówki wolą w gęstwę łodyg. Wiosłem mieszam niewidoczny muł. Celuję w ospały nurt na mieliźnie. Wpływam z ulgą. Wiosłuję pod prąd. Zakręt. Drugi. Rząd olch uczepionych mokrego brzegu. Pojedyncze trzciny w nurcie. Znowu bobry. Nie widzę ich. Słyszę rozbryzgi wokół. Cała rodzina na nocnej eskapadzie. Księżyc odbija się w falach. Pozwala oglądać chwiejące się łodygi i majaczącą rzekę przede mną. Świeci wprost nad aleją z olch, wierzb, brzóz, osik… Rozjaśnia toń, błyszczące liście grążeli, tańczące wodorosty i powłóczyste glony, plamy piasku, znad których uciekają liny, wzniecając fale i płosząc narybek… Widzę tylko to, na co pozwalają pręciki w oczach. Las z obu stron wciąż spowity mrokiem. Jego wnętrze niedostępne, czarne, gdzieniegdzie rozjaśnione plamami srebra. Otacza mnie tajemnica, cisza – tło dla pomrukiwań byków zalanych testosteronem… Lawiruję między przeszkodami. Widzę je lub wyczuwam, pamiętając ukształtowanie każdego zakątka Łyny.

Kajak posłuszny. Wiosło przedłużeniem rąk. Uparta czapla wskazuje kierunek, odlatując nad Morze. Kiedy wypływam, jest już trochę jaśniej. Świt żeglarski. Nawet aparat się budzi. Pozwala uwiecznić panoramę zarastającego rozlewiska. Pustego. Zamarłego pod nocną flautą i pod Wenus zwiastującą nadchodzący wschód słońca. Księżyc przywdziewa zamgloną kryzę. Z zachodu ciągną mgliste cienie. Coś zwiastują. Wpływam znowu na Łynę. Las ustępuje miejsca mokradłom. Ostatnie olchy zostają za plecami. Tylko rzeka, korytarz z szuwarów, jaśniejący krajobraz, kajak, wiosło, spłoszone ryby, po których zostaje ulotny ślad na wodzie…

Przyspieszam, by zdążyć na wschód słońca na jeziorach. Rykowisko nie ustaje. Jelenie gdzieś daleko. Nie nad rzeką. Po spotkaniu z dzikami liczę na scenerię w wodzie. Misterium jednak nie zawita. Daje się słuchać z oddalenia. Bez emocji, jakich doznają foto-znawcy na Warmii, podchodząc do nabuzowanych byków.

Znowu zastanawiam się nad olśnieniem Mitchella Feigenbauma, które zaważyło na rozwoju teorii chaosu. Doznanym nad rozlewiskiem Lincoln Reservoir w Bostonie podczas patrzenia i słuchania oddalających się postaci w perspektywie spacerowej alei. Zainspirowanym rozważaniami Goethego o naturze postrzegania kolorów i uwagami Mahlera do trzeciej części II Symfonii Resurrection o nieustannym ruchu i niezrozumiałej krzątaninie życia – „Jak ruchy tańczących postaci we wspaniale oświetlonej sali balowej, na którą patrzysz z ciemności nocy, a z takiej odległości, że muzyka jest niesłyszalna… Życie może wydać ci się bezsensowne (…)”.

Tutaj nawet nie widzę napompowanych testosteronem jeleni. Słyszę je tylko. Gdybym ich nie oglądał w naturze, mógłbym wyobrażać sobie cokolwiek…


Wypływam na jezioro w malignie przedświtu. Niebo spowija całun. Z zachodu nadciąga dywan zwartych obłoków. Księżyc traci kontury. Na wschodzie plama nieba. Rozjaśniona łuną. Płynę do półwyspu za kryształową taflą. W szuwarach bezruch. Ciszę rozjaśniają odgłosy dalekich godów. 

 

 




Śpieszę do przejmy między jeziorami. Na chwilę obracam się do wschodu i fotografuję delikatne liście pałki na tle brzasku. Po chwili szarpię się w szuwarach i oczerecie. Kajak zawisa na podwodnym palu, na który wpłynąłem przez nieuwagę. 

 

 



Przeciskam się do zmurszałego pomostu na kolejnym jeziorze. Tu odwracam się ku narastającemu brzaskowi. Niebo ożywa kolorami obłoków. Lustro wody pokryte srebrem powietrznych baniek jaśnieje i pozwala fotografować parę jesiennych gągołów. 

 

 

 




 

Przemykam przez polanę grążeli, mijam wysepkę w nurcie, pochylone olchy, zamaskowane żeremie, łany skrzypów zasłaniających ostatnie jezioro przed źródłami Łyny, i oto wpływam wprost w misterium rozpalającego się świtu.

 

 





 

Oczy zalane strumieniami światła, feerią barw i odcieni, spływających z nieba, osiadających na lustrze, uderzających rykoszetami od wody. Wiosło odłożone. Kajak sunie siłą bezwładu na środek, w końcu nieruchomieje. Czas staje. Na niebie bezruch (obłoki zdają się zastygać), na wodzie bezruch (fale odbiegły do brzegów). Aparat na kolanie. Zdjęcie za zdjęciem. Nieobliczalny ruch wody pod powierzchnią kręci kajakiem. Filmuję, póki znowu nie zapadnie w katatonię. 





 

Na chmurach po zachodniej stronie zapala się tęcza. Łuk przerywany. Tam, gdzie obnażony nieboskłon, tęcza znika. Jest tylko na oświetlonych powierzchniach obłoków…

 

 

 



Całun sunie na wschód, gasząc nieubłaganie misterium świtu. Wschód słońca odwołany. Wpływam w ujście Łyny niejako z obowiązku. Kajak grzęźnie w wąskim korytarzu wśród wybujałych kęp turzycy. Nurt przegradzają rozplenione łodygi i liście jeżówki. Coraz trudniej operować wiosłem i przepychać się pod prąd. Nie dopłynę nawet do zakrętu pod skarpą, gdzie ślady żerowania bobrów na olchach i brzozach. Zawracam. Dalej tylko trudniej.

 



Krajobraz poszarzał. Podświetlone przez niewidoczne słońce chmury przywdziewają pastelową purpurę. Wypływam na jezioro wprost w klangor przebudzonych żurawi. Niewidocznych. Dobiega ze wszystkich stron, zagłuszając słabnące rykowisko. Księżyc tylko na chwilę wygląda spomiędzy obłoków. Już nie czaruje. 

 




 

Fotografuję rozpadającą się kładkę. Zafrapowała patyną starości, zielenią omszałych desek, próchnem podpór. Robię to bezwiednie. Dopiero w domu dostrzegam śpiącego zimorodka na żerdzi. Wynagrodzi nieudane próby fotografowania zimorodków w drodze powrotnej.

 

 







Przepływam przez łęg wzdłuż zarośniętego stoku moreny. Mijam dostojne olchy i ich odbicia. Płoszę ryby, które uciekając ciągną za sobą grzbiety fal. W trzcinach szamocze się bóbr. Rozpycha łodygi. Płynie pod wodą, wzniecając smugę baniek gazu. Znika w skrzypach. Chwilę czekam w nadziei, że się wynurzy. Wypływam z dywanu grążeli na swobodną wodę. Wprost pod nadlatujące żurawie. Krzyczą. Kołują nad jeziorem w rodzinnych kluczach. Sposobią młode do grupowego latania. Próbuję nadążać za nimi obiektywem. Jest uroczyście. Wokół śmigają jaskółki. Nieopodal samotnego gospodarstwa poluje biała czapla. Stoi za liśćmi pałki szerokolistnej, w kępie turzycy uczepionej grząskiego brzegu. Przechadza się. Szuka ryb. Kiedym za blisko, podrywa się do lotu, kracząc dźwięczniej (mniej chrapliwie) od siwych kuzynek. Panoramując chwytam ją w locie z rozwartym dziobem…

 



Przedarłszy się przez szuwary przejmy na Brzeźno Duże, płynę wprost do kolejnego wejścia rzeki. Czaple nie pozwalają się zbliżyć. Uciekają w zatoki po obu stronach szlaku. Łabędzie odlatują od rybackiego pomostu, nie dając się sfilmować podczas startu. Jaskółki nieuchwytne w świetle zgaszonego przez chmury poranka. Tryb sportowy nie pomaga. Są szybsze od światła. Wokół flauta. Krajobraz w zgaszonych kolorach. Kajak mknie, póki nie ugrzęźnie w sitowiu. Przeciskam się do nurtu (zbyt wcześnie wpłynąłem w obiecujący prześwit). Roztrącam łodygi, liście, pajęczyny. Żurawie przechadzające się wzdłuż łanów zarośli żegnają klangorem. Jestem na wysokości porzuconego żeremia. 




 

Przepływam nad kolonią gąbek słodkowodnych, miejsca rozrodu niprzyrówek rzecznych, uznanych kilkadziesiąt lat wcześniej za gatunek wymarły, na powrót odkrytych przez dr hab. Stanisława Czachorowskiego w 1998 roku w Łynie na terenie Lasu Warmińskiego…

 

 



Przepływam przez komnaty zająca z „korzeni wykrotu, mchu i paproci”. Odkładam wiosło. Sięgam po aparat… Zza pleców wylatuje migoczący klejnot. Zawisa nad gałązką tuż przed zającem. Siada. Obraca łebek w moją stronę i w tej samej sekundzie rezygnuje… Odlatuje, ukazując w panicznej ucieczce pomarańczowy brzuszek... Nie zdążyłem… Aparat nie wyostrzył… Zimorodek odfrunął z prądem rzeki. Pomny zasad foto-polowania nie wyłączam aparatu. Przypatruję się każdej gałązce nad wodą. Wiosłuję chwilę, odkładam wiosło, celuję obiektywem w każdy obiecujący kąt. Kiedy kajak zbacza, znów sięgam po wiosło… Dzisiaj pech nie odpuszcza. Zimorodek startuje z czatowni w chwili, kiedy wypływam z zakrętu (dziób wciąż przede mną), albo gdy sięgam po wiosło, by nie wpaść w zarośla, nie utknąć na podwodnej żerdzi. Jest jak jest. Małgosia powiedziałaby:

- Ciesz się, że widzisz. Nie każde spotkanie musi być na zdjęciu.

Tylko że zimorodek to zimorodek. Mieć go na zdjęciu to jest coś…

 





Doznaję na własnej skórze działania zasady nieoznaczoności Heisenberga. Każdy wybór rodzi stratę. Po wyborze funkcja falowa doznaje redukcji; opcje niewybrane trafiają do równoległych wszechświatów - tak twierdzą na przykład Richard Muller, Max Tegmark czy Frank Wilczek (noblista). Wynika stąd, że lepiej nie wybierać. Jeśli nie wybierzemy teraz, w tej właśnie chwili, zawsze i wciąż możemy wybrać coś z przyszłej większej puli możliwości. Tak pół żartem, pół serio. Postulat jednak nie działa, jeśli wyboru trzeba dokonać na zerowej krawędzi czasu „teraz”, a czas reakcji i wykonania kilku zdawałoby się prostych czynności mierzy się w ułamkach sekund. Widząc kajak płynący na przeszkodę, zimorodka przed sobą, szczegóły otoczenia, na których może wyostrzyć obiektyw zamiast na zimorodku, mam do wyboru tylko jedno i nadzieję na łut szczęścia. Kilku czynności nie da się jednocześnie zgrać i obsłużyć.

 




Na Morzu spotykam parę gągołów snujących się po powierzchni upstrzonej bańkami powietrza niczym obraz najjaśniejszego pana upapranego przez muchy – jakby powiedział dzielny wojak Szwejk. Biała czapla nie daje się uwiecznić podczas polowania na ryby. Nie nadążam obiektywem, kiedy odlatuje z rybą po celnym sztychu w szuwarach.

 

Zimorodka widzę jeszcze kilka razy przed Brzeźnem i w przejmie między Kiernozami. Ciągle w ruchu. Iskierka. Pozostaje tylko fotografowanie krajobrazu pod niebem przebłyskującym przez rozdarte prześcieradło chmur. 





 

Czuję już słońce na plecach. Zapowiada się upalny wrześniowy dzień. Flauta rządzi, malując stateczne obrazy jezior. 

 

 

 

 

 

Samotność w takim krajobrazie bezcenna…

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz