piątek, 15 września 2023

Rykowisko na Jeziorze Łańskim

 


To ostatnia upalna noc wrześniowego lata przed meteo-zwiastowanym załamaniem pogody. Budzi mnie rykowisko. Codziennie przez prawie już miesiąc. Zaczęło się podzwrotnikową nocą 16 sierpnia. Do tego dnia trwałem w fałszywym przeświadczeniu, że byki wpadają w testosteronową euforię pod wpływem przymrozku i w świetle księżyca w pełni. Ta noc wywróciła wszystkie przesądy. Było ciepło. Księżyc w nowiu wschodził tuż przed słońcem.

Wstaję. Jelenie porykują ze wszystkich stron. Jakby chciały otoczyć dom. Spektakl przejmujący. Noc czarna. Droga Mleczna w całej krasie. Wokół kontury drzew. Jowisz na swoim miejscu. Orion walczący z Bykiem nad wschodnim horyzontem. Orzeł (Altair) i Łabędź (Cygnus) nad zachodnim. Gwiazda Polarna na swoim miejscu… 

Dotarłszy do kajaka, nasłuchuję kolejnego rykowiska. Potężniejszego. Jelenie błądzą we mgle nad łąkami i Łyną w Ząbiu. Obwieszczają coś znad Kiernoza Wielkiego. Woduję kajak nieopodal trzcin. Śpiące łabędzie majaczą na mieliźnie po drugiej stronie nurtu. Kieruję się z prądem przez ledwo widoczny korytarz z wybujałych trzcin. Kiedy mnie ogarniają, odcinają od świateł wsi. Zdaję się na instynkt… Płoszę stado szpaków śpiących w szuwarach. Podnoszą zbiorowy świergot. Przenikliwy. Nie próbują jednak uciekać, niewiele widząc dookoła. Jestem w podobnej sytuacji. Intuicyjnie postrzegam kontury liści i kwiatostanów (miotełek) trzcin. Intuicyjnie pochylam głowę. Natrętne muszki latają wokół. Usiłują wcisnąć się pod kurtkę zwabione ciepłem. Kajak sunie po cichej wodzie. Cisza przytłacza, gdy tylko szpaki zalegają w gęstwie. Żadnego ptactwa. Powierzchnia rzeki ledwo widoczna między ścianami szuwarów. Trzciny pochylają się ku sobie, zamykając niebo nad głową. Nie widzę już nawet odbić gwiazd przed sobą. Ogarnia mnie nocna pomroczność i ten przejmujący spektakl rykowiska. Przed jednym z zakrętów kajak zgrzyta na gałęziach wysuszonej łozy. Zapomniałem o niej. Odepchnięty wpadam w trzciny. Z gęstwy wznosi się rój insektów. Dokuczliwych. Znowu garną się do ciepła. Oganiam się. Uciekam wiosłując. Klnę w duchu, póki rzeka się nie otworzy. Przed następną przeszkodą będę bardziej skupiony. Tak sobie obiecuję…

 


Spektakl trwa w najlepsze. Jelenie coraz bliżej. Spodziewam się ich na zakolu, na pochyłej łące, pod lasem w Ząbiu. Murawa ciut jaśniejsza od ciemnej ściany drzew. Dostrzegam zarysy krzaków. Wszystko jednak nieruchome. Byki śpiewają wśród sosen i świerków. Nie wychodzą na otwartą przestrzeń, gdzie kiedyś fotografowałem o świcie stado łań i cieląt na tle zamglonych Kurek i byka z niesymetrycznym porożem, który mi wtedy skojarzył się z Hernem (Cernunnosem) – angielskim i celtyckim bóstwem lasu. Próbuję nagrywać. Kajak nie współdziała. Nurt znosi w zarośla. Mam nagranie przejmującego szurania łodyg i dojmującego porykiwania niewidocznego samca, któremu odpowiada rywal na drugim brzegu, z granicy dzierzguńskiego boru…

Znowu tunel z trzciny. Odkładam aparat. Chwytam wiosło. Celuję w środek prześwitu. Rozgarniam pochylone łodygi, miotełki kwiatostanów, rozpięte pajęczyny. Klnę rosę na twarzy i okularach, uciążliwe muszki, ciemność, wiosło grzęznące w liściach, bobra, który chlapie wodą przy burcie… Nieomal widzę jego obnażone w złośliwym uśmiechu strugi (siekacze) – ta imaginacja… I oto mostek dla krów pod starą ulęgałką. Już w takim stanie, że podczas ostatniego spaceru omal nie wpadłem do rzeki, nieopatrznie oparłszy się o spróchniałą poręcz. Przepływam pod nim, nie pochylając głowy. Po ostatnim zbrodniczym wykoszeniu wodorostów rzeka dramatycznie opadła.

Wpływam pod las i patrzę na szuwary skrywające mokradło, umierające drzewa z charakterystyczną kępą sosen, czatownią czapli i kormoranów. Wszystko to majaczy czarnymi konturami na nieco jaśniejszym tle nieba upstrzonego tysiącami gwiazd. Wiosłuję, śpiesząc na jezioro. Tutaj niczego się nie spodziewam. Poza krzyżówkami, łabędziem niemym który, płynąc przede mną, pokrzykuje dźwięcznym głosem. Jakby chciał wyprowadzić z matni albo odwieźć od ukrytej w szuwarach rodziny. Trwa to aż do ujścia rzeki. Zagrodzonego zwałami wodorostów po rzecznej kośbie. Przepływam prześwitem obok zacumowanej żaglówki. Łabędź tymczasem znika w oczeretach i tyle go widzę…




Jest flauta. Mój ukochany stan jeziora, kiedy wiosłuję. Wysiłek wiosłowania zmienia się w przyjemność. Ciało zalewają endorfiny. Wpadam w trans, nie odczuwając zmęczenia. Kajak trzyma kierunek. Zda się – ślizga po wodzie, zostawiając nieme fale za rufą. Krajobraz pełny symetrii. To co na górze – na dole. Ruch zamiera. Czas zamiera. Gwiazdy nade mną. Gwiazdy pode mną. Cała czystość we mnie. Świat piękny. Rykowisko niczym symfonia. Rozmowy byków płyną przez przestrzeń. Krótkie, urywane. Długie niczym wokaliza tenora. Władcze. Grożące. Oznajmujące. Prowokujące. Niskie w tonacji niczym bas Ładysza i jaśniejsze niczym tenor Kiepury… Jest ciepło. Noc pogodna. Kryształowa. Pełna mistycyzmu. Czuję się bezsilny, gdy chcę nadać rzeczy właściwą miarę właściwymi słowy…

 


Czas się zapętla. Jestem w chwili „teraz”. Nieuchwytnej. Wszystko, czego doznaję, to przeszłość. Wiem, co będzie za chwilę, gdy kajakiem celuję w występ brzegu dzierzguńskiego matecznika, skąd dobiega kolejna wokaliza nabuzowanego jelenia. Lecz sama myśl o tym, co będzie, należy już do przeszłości. Przyszłość jest nieokreślona. Jeśli wydaje się, że ją przewidujemy, to samo przewidywanie jest już aktem przeszłości. Czas płynie. Tylko czy jest skutkiem wzrostu entropii, jak twierdził Eddington, czy skutkiem rozszerzania się wszechświata, jak twierdzi Richard Muller w „Fizyce czasu”? A może wypadkową zjawisk kwantowych, w których czas cząstek materii płynie naprzód a czas cząstek antymaterii wstecz?… Szymborska spostrzegła:Kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości. Kiedy wymawiam słowo Cisza, niszczę ją. Kiedy wymawiam słowo Nic, stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.


Płynę. Wiosłuję. Nasłuchuję. Wypatruję kresek płonących meteorów. Wypatruję Gwiazdy Polarnej wskazującej właściwy kierunek. Sprawdzam, czy Jowisz na właściwym miejscu. Zadzieram głowę, szukając gwiazdozbiorów Lutni z Wegą w przededniu kosmicznej spektakularnej śmierci, w wybuchu supernowej, Psów, Plejad, Kasjopei (charakterystyczne W), Bliźniąt… Odżywają astronomiczne fascynacje z podstawówki… Jestem sam. To fantastyczna samotność, w której chwytanie nieuchwytnej chwili „teraz” jest najbardziej wyostrzone. Lustro jeziora zastygłe. Toń nieprzenikniona. Dziób kajaka kroi aksamit. Wiosło zostawia kręgi. 



Kiedy jednak je odłożę, by wysłuchiwać przekomarzających się byków, wszystko zamiera. Pozostaje sam patos między ścianami boru, zwielokrotniony echem. Wrażenie, jakiego nigdy wcześniej nie przeżyłem. Z wyjątkiem epizodu sprzed kilku laty, przeżytego w domu. Mika podniosła wtedy raban. Coś przenikało przez zamknięte okna. Nie walczyłem z nią. Była tak podekscytowana, że na nic perswazje. Zamiast się z nią przekomarzać, wyszedłem na taras. Zobaczyłem gwiazdy na wrześniowym nieboskłonie. Drogę Mleczną od południowego horyzontu po łuny nad Olsztynem. Poczułem na twarzy mroźny powiew. Zewsząd dobiegało porykiwanie byków. Gęste. Przytłaczające. Psy we wsi ujadały, obwieszczając zagrożenie. Coś sobie przekazywały. Słyszałem je z najdalszych znanych mi siedlisk. Nie zagłuszyły jednak rykowiska. Pobudzone nie wiadomo czym konie zaczęły parskać za ogrodzeniem, a po chwili zarżały. Rozpaczliwie. Ze strachu. Łamały gałęzie w sośniaku, gdzie zwykle śpią na ciepłym piasku, znad którego rozgarnęły igliwie. Obszedłem całą działkę wzdłuż ogrodzenia. Z  mrowieniem na plecach. To było coś tak atawistycznego… Nic się nie dało zobaczyć. Chociaż nie zapalałem światła i oczy nawykły do ciemności. Księżyc w nowiu był nieobecny… Nasłuchiwałem kakofonii… Czułem wszechobecne podniecenie. Strach pomieszany z tryumfem. Niepewność… Zapach jeleniej rui… Zmysły wyostrzone do bólu... Buzującą w żyłach adrenalinę... I to wściekłe ujadanie Miki buszującej w krzakach…

 


Mijam obozowisko pod Ząbiem z charakterystyczną olchą na cyplu. Właśnie majaczy na tle rozgwieżdżonego nieba. Za mną ujście strumienia napędzającego sto lat wcześniej nieistniejący już młyn w Dzierzgunach. Za mną półwysep dzierzguński z zarośniętymi śladami po siedlisku. Przede mą matecznik dzierzguński z mokradłem we wnętrzu. Pomruki byków takie, że przestrzeń wydaje się ogarnięta wstrząsami ziemi. Masują serce i wyobraźnię. Zaczynam rozumieć zachwyt Wilhelma Hohenzollerna, ostatniego kronprinza Rzeszy Niemieckiej, który upodobał sobie leśniczówkę w Łańsku…

 





Przede mną Lalka i półwysep w Rybakach. Zostawiam światła kempingu w Ząbiu wyznaczającego przejście do największej zatoki jeziora, skąd rzut beretem (300 metrów) do Zatoki Księżycowej (Troków według Augusta Popławskiego) wywyższonej o 16 metrów nad poziomem Łańskiego. Przez prześwity w ramuckich sosnach i olchach dostrzegam świetliki. Najpierw ujawnia się Wenus. Poniżej jakieś czerwone światełko. Myślę:

- Wieża telekomunikacyjna.




 

Odbiegający na wschód brzeg wyprowadza mnie z błędu. Nad otwierającą się rozległą łagodną zatoką między Dzierzgunami a Lalką dostrzegam złowieszczy uśmiech nocy – soczysty czerwony sierp księżyca w nowiu na tle gwiazdozbioru Lwa. Wrażenie pogłębia się, gdy mijam cypel Lalki. Jakbym zanurzył się w prozie Stephena Kinga…

Szukam komety Nishimury. Musi być obok księżyca. Dzisiaj jej najdogodniejsze zbliżenie. Niestety nie widzę. Niebo zanieczyszczone nocnym światłem Olsztyna i okolicznych wsi. Nie mam lornetki ani podręcznego teleskopu. Aparat nie reaguje. Wcześniejszy warkocz Nishimury zdmuchnęła chmura słonecznej plazmy wyrzuconej w kosmos przez jedną z nieobliczalnych erupcji. Nowy nie jest już tak spektakularny. Astronomowie wieszczą jej rychły koniec, kiedy zbliży się na czterdzieści cztery miliony kilometrów do Słońca. Wyparuje lub rozpadnie się na drobne fragmenty…





Świt astronomiczny egzotyczny. Łuna na wschodzie nabiera kolorów. Rykowisko nie ustaje. W cieśninie za Cyranką jelenie pomrukują, brechtają, wygrażają sobie oddzielone lustrem wody. Ja wciąż wiosłuję. Zapatrzony, zamyślony, ogarnięty mistycyzmem, jakiego dostarcza wyłącznie podzwrotnikowa noc (jest prawie 20 stopni ciepła). Od brzegu niesie zapach piżma. Ostry. Świeży. W mroku między drzewami niczego nie zobaczę. Ten ryk uderzający. Byk tuż nad wodą. Mogę się tylko domyślać wielkości. Szuram kajakiem o sitowie. Nasłuchuję plusku wody. Nic takiego się nie dzieje. Zwierzę stoi gdzieś na stoku między pniami i się naigrywa. Chyba ze mnie (ten antropocentryzm)…

 



Jestem w ostatniej części jeziora. Płynę obok wysp naprzeciwko leśniczówki w Łańsku. Świt się rozpala. Niebo przywdziewa pasemka smug kondensacyjnych. Sierp księżyca rozpuszcza się za nieokreślonymi mgiełkami. Wenus gaśnie. Na wschodzie smuga strzela pionowo w niebo. Północną część jeziora zasnuwa mgła. Mijam Stodółkę. Niebawem trzcinowisko na środku tafli. Wpływam w cieśninę między kolejną wyspą a półwyspem zasłaniającym zatokę nieopodal Wzgórza Prezydenta, przed II wojną miejsca turystycznych spacerów szlakiem niborskim...

 






Symfonia trwa. Mgła coraz gęstsza. Od strony podmokłego brzegu coraz silniejsze brechtanie. We mnie nadzieja. Może coś sfotografuję. Wiosłuję, by utrzymać kajak w ruchu. Staram się nie pluskać. Pod wiosłem coraz mniej wody. Trącam muł. Mgła zasnuwa krzaki i drzewa. Układa się pasemkami. Maskuje krajobraz. Ten łut szczęścia coraz bliżej. Słyszę szuranie w gąszczu mokradła. Coś ciężkiego idzie przez błoto i zielsko... Po chwili wszystko cichnie. Złuda pryska. Czekam jeszcze. Daremnie. Odpływam. Słońce wciąż nie wzeszło. Zaczynam się spieszyć. Dzień zapowiada się nieznośny…

 








Wypływam z mgły. Opuszczam wyspy północnej zatoczki. Przede mną rozległa przestrzeń. Słońce przebłyskuje spomiędzy drzew nad Łańskiem. Dotyka twarzy ulotnym ciepłem. Flauta trwa. Wiatr z południa ledwo dycha. Czasem zmarszczy taflę i zamiera. Wciąż czuję w sobie energię. Łańskie o świcie urodziwe. Przepatruję brzegi naznaczone powalonymi drzewami. Między wynurzonym konarami kręcą się nurogęsi, czaple, gągoły. Wnętrze lasu rozjaśnione złotą godziną. Promienie słońca uwydatniają w listowiu pierwsze jesienne pasemka. Obłoki na niebie malują krajobraz pastelowym nastrojem. Symetrii krajobrazu nic nie dorówna. Fascynuje. Uspokaja. Póki ją widzę, czuję komfort. I to rykowisko. Wciąż trwające mimo poranka… Jestem w jego wnętrzu, na rozległej scenie uśpionego lustra w otoczeniu ramuckiego boru. Zupełnie sam. Żadnych łodzi, kajaków. Żadnych ludzi na brzegach. Żadnego huku wystrzałów… Fascynujące doznanie…

 








Fotografuję zamyślone czaple siwe i białe, nurogęsi uganiające się za rybami na płyciźnie, krzyżówki śpiące pod brzegami wśród wykrotów i omszałych pni, rzeźby bobrów nad mieliznami… Przepatruję wnętrza boru na nadjeziornych skarpach, nasycone złotą godziną. Słońce praży coraz dotkliwiej, lecz z zachodu nadciągają baranice obłoków, przynosząc ulgę i malując krajobraz platynowym nastrojem. Cała jaskrawość ogarnia przestrzeń. Pasma światła i cienia biegną na południe w stronę Kurek. Księżyc rozpuścił się w nieokreślonej mgiełce. Gwiazdy pogasły. Oddalam się od nasyconych kolorami brzegów. Jestem na środku, ciągnąc śladem nocnego pływania sprzed kilku godzin. Tor wyznaczony bańkami powietrza nie zniknął. Wykrzywił się tylko pod naporem podpowierzchniowych fluktuacji toni jeziora. Zdejmuję kurtkę i ciskam w głąb kajaka. Jest pięknie. Po prostu…

 







Tylko rykowisko gaśnie. Jakbym się od niego oddalał. Znowu zastanawiam się nad uwagami Mahlera do trzeciej części II Symfonii Resurrection o nieustannym ruchu i niezrozumiałej krzątaninie życia – „Jak ruchy tańczących postaci we wspaniale oświetlonej sali balowej, na którą patrzysz z ciemności nocy, a z takiej odległości, że muzyka jest niesłyszalna… Życie może wydać ci się bezsensowne (…)”.

Tutaj nawet nie widzę napompowanych testosteronem jeleni. Słyszę je tylko. Gdybym ich nie oglądał w naturze, mógłbym wyobrażać sobie cokolwiek…

 





Marek Hłasko w „Pięknych Dwudziestoletnich” zawarł zawiłe porównanie rykowiska do walki rywalizujących mężczyzn o względy kobiety:

Czasami zdarzają się curiosa. W wybitnym filmie Polańskiego Nóż w wodzie widzimy faceta, który jedzie na week-end swoim samochodem, ma przy tym swój własny yacht, ładną żonę; widać, że jest ładowany, jest przy tym młody, przystojny i inteligentny. W Polsce wszystko już wiemy o takim facecie: kogóż stać na yacht, samochód, wycieczkę; nie mówiąc już o tym, że ładna żona też stanowi problem, kiedy człowiek się goli i ma zamydlone oczy i kiedy w mieszkaniu siedzi kolega z wojska, który chce nam ją poderwać właśnie wtedy, kiedy my słabo widzimy, co się dzieje. Jest to w każdym bądź razie określona postać dramatu: cwaniak, zimny, yachtu i samochodu nie przysłali mu kuzyni ze Stanów, ale doszedł do tego drogą własnych kombinacji, o których myśląc widz polski doznaje uczuć zazdrości i pogardy w stosunku do samego siebie. Ten sam film oglądany przez widza niemieckiego był odbierany w sposób zupełnie inny: młody, dobrze wyglądający dziennikarz, posiadający samochód i yacht nie jest przedmiotem nienawiści, lecz uznania: widocznie wykombinował to wszystko własną głową, własnymi zdolnościami; widocznie zawdzięcza to własnej inteligencji i wyobraźni.

Uczucia niechęci budzi natomiast chłopiec stojący na drodze, jest to niszczyciel nie posiadający ani programu własnego buntu, ani powodów ku temu, aby niszczyć człowieka, który zabiera go z drogi, daje mu jeść i stwarza mu propozycję przyjemnego spędzenia czasu, czym jest niewątpliwie pobyt na yachcie. Świetność tego filmu polega na tym, iż jest to właściwie obraz rykowiska: dwaj samce naparzają się przez cały czas, podczas gdy łania spokojnie skubie trawkę. Nie umiem zacytować tego po polsku, gdyż widziałem ten film w niemieckiej wersji. Żona bohatera mówi w pewnym momencie do młodego buntownika, myśląc o swoim mężu: „On był taki, jakim ty jesteś, a ty będziesz takim, jakim on jest.” I rzeczywiście: ten piękny dwudziestoletni też dojdzie kiedyś do swojego samochodu do własnej motorówki i lodówki, i do telewizora, i być może do kamery wąskotaśmowej. Jest to ostatnia i żałosna próba buntu; ponieważ nie możemy żyć jak ludzie wolni, starajmy się naśladować ich formy życia.”

 


Kiedy o tym myślę, jestem coraz bardziej przekonany o konieczności zmiany kalendarza łowieckiego. Myśliwi nie mogą być częścią tego spektaklu. To zajęcie niegodne w XXI wieku. Zgryźliwie wyobrażam sobie byka nachodzącego napompowanych testosteronem myśliwych baraszkujących z żonami, kochankami i pytającego przymilnie:

- Strzelić w główkę, w komorę, w miękkie czy w przyrodzenie?

 


Skąd w myśliwych przekonanie, że zabicie byka czy łani w porze rykowiska, jest piękne? Strzał zabija piękno. Upokarza ofiarę wstrętnym aktem bezcelowej śmierci. Wieniec na wypreparowanej głowie przytwierdzonej do ozdobnej deski z dębu na ścianie nie jest substytutem jakiegokolwiek ożywionego piękna. 






 

Po ofierze zostają śmierdzące wnętrzności, nie nadające się do jedzenia mięso z odorem piżma i testosteronu, gnijąca organiczna materia pozbawiona duszy, całego bogactwa życia emocjonalnego, wrażliwości, empatii, inteligencji pozwalającej pielęgnować związki rodzinne i żyć w środowisku w zgodzie z naturą i otaczającym Wszechświatem…

 





Wracam. Ranek już nie rześki. Temperatura rośnie. Wiatru na lekarstwo. Kajak mknie przez wrześniowe jezioro. Słyszę kwilenie perkozów, gaworzenie dorastających łabędzi, gadanie kaczek i kormoranów. Rykowisko przechodzi w stand by

 






Pozostają obrazy do zarejestrowania: jeziornej tafli pod baranicą rozjarzonych obłoków; łabędzia w ramionach starej olchy i jej odbicia na wodzie; zimorodka namierzonego w gałązkach krzaka zwieszonego nad rzeką, uchwyconego foto-strzałem z biodra, przez to niewyraźnego; kępy sosen nad mokradłem, z których te wyschnięte i pozbawione kory, widoczne jeszcze wiosną, runęły w zarośla; egzotycznego tunelu z pochylonych trzcin; startujących krzyżówek złapanych obiektywem w ułamku sekundy; łąki – scenerii nocnego rykowiska; panoramy Ząbia z wnętrza Łyny; egzotycznych kęp tataraku i kwitnącego drugi raz w tym roku szaleju; panoramy Kurek zdjętej tuż przed dobiciem do brzegu i wyciągnięciem kajaka na murawę…

 





Kiedy wysiadam i wyciągam klamoty dociera do mnie sens porady Igora Newerlego udzielonej Markowi Hłasce:

Jeśli pan chce coś napisać, niech pan o tym opowiada. Wszystkim. To nieważne, czy pana ludzie rozumieją, czy nie. Niech pan mówi; za każdym razem opowiadając, musi pan budować swoją historię od początku do końca; po jakimś czasie zrozumie pan, które elementy są ważne, a które nie. Chodzi o to, aby pan sam to umiał sobie opowiedzieć.”

 





Zaczynam rozumieć po tym zwierzeniu Hłaski w „Pięknych dwudziestoletnich”, dlaczego Newerly napisał tak mało. Jego książki wyróżnia jakaś niesamowita płynność narracji. Każde słowo znaczące. Każde słowo na swoim miejscu. Osadzone gigantycznym wysiłkiem intelektualnym w całym holistycznym entourage’ou literackiej materii. Nie mógł napisać „Wzgórza błękitnego snu” i „Zostało z uczty bogów” bez pomocy Puszczy Janśborskiej, w której osiadł był (w Zgonie nad Mokrym) w ostatnich latach swego życia nieopodal swojego przyjaciela, Karola Małłka w Krutyniu nad Krutynią – rzeką, która mnie nieuleczalnie zaczarowała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz