sobota, 9 września 2023

Krutynia w oczach sezonowego Warmiaka i Mazura

 


Pierwsze wakacje spędziłem w Borowskim Lesie nad jeziorem Lampasz, jednym z pierwszych odcinków na szlaku Krutyni. To było zauroczenie. Zapamiętane w najdrobniejszych szczegółach. Łowiłem z rodzicami i bratem ryby w miejscu, skąd wypływa Sobiepanka. Południową zatoczkę, utworzoną z zalesionych zbiegających się brzegów, przylegającą do szpaleru olch i do łąki o soczystej murawie, pokrywał dywan wywłóczników obsypanych białymi kwiatkami. Nawet nie musieliśmy rzucać kotwicy. Gęstwa utrzymywała łódkę w miejscu mimo fali i wiatru. W chmurach wodorostów były oczka przejrzystej toni, w której srebrzyły się stadka płoci, krasnopiór, krąpi, wiecznie niespokojnych okoni, a tam, gdzie płycej i piasek uwolniony od nadmiaru glonów, na skraju mielizn pod liśćmi grążeli – wielobarwne różanki, kiełbie, węgorzyce, ukleje… Do dzisiaj śni mi się obraz spławika znikającego pod powierzchnią i ten czarodziejski obraz podwodnego świata w przejrzystej toni… Tej egzotycznej podwodnej polany już nie ma. Zginęła pod wiosłami masowych spływów kajakowych.

Mieszkaliśmy w mazurskim domu z czerwonej cegły, pierwszym obiekcie tworzonego dopiero ośrodka wczasowego w Borowskim Lesie. Bawiliśmy się walcem do ubijania kortu tenisowego z ceglanego pyłu, na którym nikt nigdy nie zagrał. Zarósł niebawem dziewanną, bieluniem, plennymi chwastami i został zapomniany. Wieczorami czytałem akademicki podręcznik do algebry, ufając umiejętnościom pierwszoklasisty po opanowaniu alfabetu i tabliczki mnożenia. Niestety zrozumienie algebraicznych symboli sumy, mnożenia, silni, dużych i małych kwantyfikatorów było poza zasięgiem moich zdolności poznawczych, a ojciec nie zaskoczył, że powinien mi to objaśnić. Być może więc przypadek sprawił, że mimo ciekawości nie zachwyciłem się matematyką, zbyt abstrakcyjną, jeśli nie miała przełożenia na praktyczne problemy, z jakimi zmagałem się później podczas studiów i pracy naukowej. W dorosłym życiu żałowałem poniekąd, że nie odkryłem w sobie zdolności matematycznych, jak to uczynił przedwcześnie zmarły samouk, hinduski matematyk, Srinivas Ramanujan.

Od tego czasu Borowski Las stał się celem cotygodniowych wiosennych i jesiennych wypadów weekendowych i miejscem corocznych wakacji przez całą przedmaturalną edukację. Mieszkaliśmy najpierw w owej mazurskiej chałupie a potem w domkach kempingowych z paździerzy i grubej tektury. Bez wygód, bieżącej wody, prądu, gazu. Każdy taki wypad był świętem. W sobotnie popołudnie pakowaliśmy klamoty do bagażnika garbatej Warszawy, a co się nie zmieściło, układaliśmy na podłodze pod siedzeniami. Ruszaliśmy z Koła na Woli przez Most Gdański w kierunku Pułtuska, a potem przez Kurpie szosą do Przasnysza, Chorzel z charakterystyczną cukrownią wybudowaną podczas II wojny światowej, Szczytna albo szosą przez Różan wzdłuż Narwi, Ostrołękę na Myszyniec wzdłuż rzeki Omulew i torów kolejki wąskotorowej (rozebranej) i znowu przez Szczytno. Obie prowadziły do wytęsknionego Borowskiego Lasu. Wtedy uległem li tylko fascynacji przyrodą tych okolic. Na tyle silną, że wakacje spędzone poza Mazurami uważałem za stracone. Dopiero później zaczęła dochodzić do głosu świadomość historii tego miejsca, gdy pierwszy raz pod wpływem „Kanady pachnącej żywicą” Arkadego Fiedlera, popłynąłem samotnie szlakiem Krutyni. Mając szesnaście lat. Rodzice, widząc moją determinację, machnęli ręką:

- A płyń!

Nie było wtedy komórek i innych wynalazków ułatwiających kontakt. Byłem zdany na siebie. Zapakowałem zapas jedzenia na tydzień, kocher z paliwem, namiot, którego wtedy nawet nie użyłem. Spałem w kajaku albo na materacu obok, wtulając się w śpiwór. Zawsze pod gwiazdami i księżycem. Skutek był taki, że wstawałem po kilku godzinach płytkiego snu budzony przez garnące się do ciepłego śpiwora i zaglądające w oczy piżmaki lub wodne szczury, jeśli nocowałem w trzcinach, albo wyrwany z letargu przez zwierzęta myszkujące tuż obok, jeśli wyciągałem kajak na brzeg w lesie.

Z kilku takich samotnych wypadów po Krutyni i Wielkich Jeziorach Mazurskich narodziła się moja „Zielona rzeka” napisana na trzecim roku studiów i wydana kilka lat później przez nieistniejące już wydawnictwo Pojezierze.

Po pierwszych wakacjach zapisałem się do osiedlowej biblioteki publicznej ulokowanej w nieczynnej kotłowni. Ku zdumieniu bibliotekarek wypożyczałem zwykle książki popularnonaukowe. Nic sobie nie robiłem z beletrystyki, do której próbowały zachęcać. Może z wyjątkiem literatury science fiction. Przygody pilota Pirxa wpływały na wyobraźnię. Na poważniejsze dzieła Lema przyszedł czas w technikum. W mojej klasie było kilka osób zafascynowanych jego twórczością i… astronautyką. Nie dało się uciec od dyskusji o wyższości amerykańskiej astronautyki nad radziecką kosmonautyką (i vice versa), zwłaszcza w kontekście pierwszego lądowania na Księżycu…

W domu miałem „Wśród puszcz i jezior” Zdzisława Wdowińskiego z fotografią wyrośniętego pisklęcia czapli siwej na okładce. Zaczytałem ją „na śmierć”, śledząc perypetie ornitologów przemierzających ostępy Wielkich Jezior Mazurskich. Największe wrażenie wywarło zdjęcie zaobrączkowanego łabędzia siedzącego na przykrytych peleryną (pałatką) kolanach Wdowińskiego w kajaku. Od tego czasu kajak, jako środek wędrówki, stał się moją idée fixe. W bibliotece szukałem książek o fizyce i astronomii, z zagadkami matematycznymi, o technice, o przyrodzie i geografii… Kupowałem Młodego Technika… Wybór wydawał się przypadkowy, ale wzmacniał fascynację naturą. Pierwszy samodzielny spływ Krutynią ukoronowaniem tej fascynacji.

Jezioro Zyndaki
 

Krutynia bierze początek na polach wokół Zyndak i Warpun, wsi leżących na północ od Jeziora Gielądzkiego. Źródłem pierwotnym są wody wyciekające z rowów melioracyjnych, śródpolnych bagienek i rozlewisk pod Burszewem, które zbierają się w strumień nazywany według państwowego rejestru nazw geograficznych Bałowem, według Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Olsztynie Warpunką. Strumień wpływa do płytkiego Jeziora Warpuńskiego, w którym plenią się rdestnice i wywłóczniki. Przecieka potem przez przesmyk w Zyndakach do głębszego jeziora Zyndaki z pokaźną wyspą w sąsiedztwie trzcinowego komysza. Za nimi otwiera się zarastająca południowa zatoczka. Z jej trudno dostępnego zarośniętego końca wypływa niepozorna struga, która, meandrując obszernymi zakolami w rozleglej odlesionej dolinie, dociera do Jeziora Gielądzkiego. Kolejnym źródłem Krutyni jezioro Pustnik zasilany bezimiennym strumieniem odwadniającym pola i łąki przylegające do lasu między Janiszewem a Szelągówką. Po zachodniej stronie Jeziora Gielądzkiego.

Na przesmyku oddzielającym Jezioro Warpuńskie od Zyndak odkryto wczesnopruskie grodzisko. Pozostał po nim dwumetrowy kopiec o powierzchni około 6 arów. Dzisiaj buduje się jednorodzinne wille o takiej powierzchni. Przepłynąwszy pod mostkiem drogowym w Zyndakach, wpływa się na jezioro Zyndaki. 


Jeśli spojrzeć na obrazy Google Earth, da się zauważyć pewną prawidłowość w ukształtowaniu jezior dawnej domeny galindzkiej. Wymienione jeziora, łącznie z Jeziorem Sorkwickim, wypełniają południkową rynnę nieomal równoległą do rynien obu szlaków kajakowych ciągnących się z Piecek przez okolice Mrągowa i Szestna do świętej Lipki. Tyle że Krutynia należy do zlewni Wisły, a obie podmrągowskie rynny do zlewni Pregoły. To skutek jakiejś fluktuacji geoglacjalnej po ustąpieniu ostatnich lodowców przed 10 tysiącami lat. Zachwycający.

Schloss Sorquitten Sammlung Duncker - pejzaż z XIX wieku.Pałac i park w Sorkwitach w XIX wieku. Rycina w zbiorach Dunckera, autorstwa Friedricha Theodora Alberta z okresu 1857- 1883.Pobrane 2023-09-09 ze strony: https://pl.wikipedia.org/wiki/Pa%C5%82ac_w_Sorkwitach

 Krutynia – w moim odczuciu – zaczynała się spod neogotyckiego pałacu von Mirbachów, dzisiaj niedostępnym. W szaleństwie dzikiego kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych pałac przeszedł za bezcen w prywatne ręce i przestał być największą atrakcją turystyczną w okolicy. Nie powiodły się próby odzyskania tej posiadłości przez gminę.

Dzisiaj, poniekąd sprowokowany przewodnikiem Wojtka Kujawskiego „Krutynia”, wydanym przez QMK w 2012 roku (III wydanie po zmianach), namówiłem Małgosię na wycieczkę do Sorkwit i źródeł Krutyni. Zaczęliśmy od pałacu w stylu angielskiego neogotyku. Spalonego w 1914 roku po odejściu sztabu generała Samsonowa w kierunku Olsztynka, gdzie jego armia doznała klęski w bitwie pod Tannenbergiem. Pieczołowicie odtworzonego po I wojnie. 

 

Fotografowaliśmy imponujące obiekty spoza ogrodzenia przez pomnikowe drzewa wypielęgnowanego parku, idąc do stanicy PTTK nad Jeziorem Sorkwickim. Wrażenia zgoła inne niż te wcześniejsze, kiedy kilka razy ruszałem kajakiem sam lub w towarzystwie kolegów ze studiów na Krutynię. 

 

Wtedy park był zaniedbany i zasłaniał równie zaniedbany pałac, chociaż w posiadaniu potężnego wówczas koncernu Ursus. Nie pamiętam też jego obrazu, gdy pływałem z ojcem łódką wzdłuż brzegu tej zatoki, łowiąc szczupaki i grube okonie na spinning. Przez chaszcze brzegów niewiele dało się zobaczyć poza bocianimi gniazdami na wieżycach.

Sama stanica też się zmieniła. Z pomostu PTTK podziwiałem Wyspę Maradzką wypełniającą południowo-zachodnią zatokę jeziora. Pamiętam wielodniowy biwak wędkarski na tej wyspie. Nocowaliśmy na niej w towarzystwie kóz wypasanych przez Mazura z Maradek. Przypływał rano i wieczorem, by obrządzić zwierzęta. Opowiadał o swojej młodości i o czasach, gdy pracował w posiadłości von Mirbachów w Sorkwitach, przekazanych w 1921 roku we władanie von Paleske – adiutantowi cesarza Wilhelma II. Niewiele wówczas rozumiałem z tego, o czym mówił, starannie omijając tuż powojenne wątki. Zakrętasy Heleny Piotrowskiej uzmysłowiły mi, co utraciłem, nie potrafiąc uważnie słuchać wynurzeń człowieka, który był przedstawicielem nacji odchodzącej w historyczny niebyt… 

Wyspa Maradzka
 

Nie powiodły się próby biwakowania podczas późniejszych wypraw kajakowych Wnętrze wyspy zarosło. Stroma ścieżka, którą schodziliśmy na plażę, zniknęła. Szuwary zasłoniły brzeg...

Zatoka Sorkwit

Jezioro Sorkwity

Pomnikowe modrzewie


Poszliśmy potem na drugą stronę zatoczki. Najpierw ścieżką rowerową a potem ścieżką dydaktyczną w parku do pięciu modrzewi, pomników przyrody; resztek rodowego cmentarza rodziny von Mirbachów, rozszabrowanego po 1945 roku z powodu rzekomych skarbów ukrytych w arystokratycznych pochówkach (został tylko metalowy płotek okalający miejsce); punktu widokowego pod pomnikowym dębem, skąd fotografowaliśmy pałac i jego rozproszone przez fale odbicie w wodzie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Cmentarz rodzinny Mirbachów
 

Jednym z właścicieli majątku w Sorkwitach (przed Mirbachami i von Paleske), był Jan Oppeln-Bronikowski. Źródła podają, że pochodził z Kunowa w powiecie szamotulskim (Wielkopolska) i przez całe życie służył w wojsku, do którego zaciągnął się w wieku 15 lat. Służył najpierw pod komendą Szwedów (7 lat), potem pod komendą Polaków (8 lat), a następnie w szeregach pruskiej armii za Fryderyka Wilhelma II. Po zorganizowaniu nowej formacji wojskowej, huzarów królewskich, i za wybitny wkład w zwycięskich bitwach podczas dwóch pierwszych wojen śląskich, został awansowany na generała majora. Fryderyk Wielki przyznał mu 600 talarową roczną rentę na odchodne. Zmarł w 1765. 

Wikipedia błędnie podaje, (zapewne za autorami przedwojennych przewodników), że to on wybudował dwór w 1788 roku w miejscu, gdzie dzisiaj stoi neogotycki pałac w stylu angielskim. Budowniczym był zapewne jego spadkobierca. Oczywiście autorzy wpisu podkreślają polskość Bronikowskich. Jednak przebieg kariery Jana Oppeln-Bronikowskiego świadczy jedynie o jego wielkopolskich korzeniach a nie o poczuciu przynależności narodowej. Pojęcie narodu wymyślił między innymi znamienity filozof Johann Gottfried Herder urodzony w Morągu, uczeń Immanuela Kanta, by dać podstawy ideowe rodzącej się nowoczesnej państwowości niemieckiej (zwieńczonej utworzeniem przez Ottona von Bismarcka cesarstwa Rzeszy Niemieckiej). Idea narodu Herdera rodziła się w czasie, kiedy generał-major huzarów, wybitny poddany Wielkiego Fryderyka, był już u kresu swojego żywota … Ot takie reminiscencje w cieniu parkowego grądu na nadjeziornej skarpie…

Pałac von Mirbachów spod rodowego cmentarza


Widok pałacu z parku za zatoką
 
Jezioro Gielądzkie


 

Pojechaliśmy potem do Zyndak i Warpun przez stary Gieląd. Brzegiem Jeziora Gielądzkiego, które poznałem najpierw, jeżdżąc z Jackiem Rokickim, autorem zdjęć do „Zielonej rzeki”, Fiatem 126P (maluchem) drogą z Sorkwit do Zyndaków wiodącą po części brzegiem. Jego najciekawszym fragmentem środkowe ploso z największą wyspą zarośniętą grądem, na którym gniazdowały kormorany i czaple siwe. Widok urzekający, póki w egoistycznym interesie gospodarstwa rybackiego w Sorkwitach nie wyrżnięto wszystkich drzew i nie przepędzono tych rzekomych szkodników znad jeziora. 

 


Zawsze mnie zastanawia, jak to było wieki temu, gdy ryby wypełniały rzeki i jeziorne tonie, karmiąc sobą wielotysięczne populacje kormoranów i czapli a przy okazji samych mieszkańców. Dzisiaj wszędzie te złożone ekosystemy nie są już w stanie wykarmić ani ptaków, ani ludzi. Gdzie przyczyna tego stanu rzeczy? Pytanie retoryczne. Odpowiedź równie prozaiczna:

- Ludzka chciwość napędzana fatalnie rozumianym hasłem „czyńcie ziemię sobie poddaną”. Bez kompletnego zrozumienia otaczającej nas przyrody.


W latach siedemdziesiątych zezwolono na połów ryb słodkowodnych elektrycznymi niewodami. To spowodowało masowe wymieranie ogłuszanego prądem narybku. Nie kormorany, nie czaple. Dzisiaj taką analogią jest tępienie dzików pod pretekstem walki z ASF. Człowiek zawinił, zwierzęta i ptaki skazano.

Gielądzkie jawiło się tajemnicą. Tylko raz pływałem po nim kajakiem. Każda wyspa inna. Każda zatoczka z odrębnym charakterem. Stary Gieląd widziany znad wody kojarzył się z Dłużcem, wsią ulicówką ciągnącą się wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Dłużec w kierunku przesmyku na Jezioro Białe, z domami maskowanymi przez nadbrzeżne olchy i wierzby.

Lokalna droga odbiega za starym Gielądem od jeziora w kierunku Pustnik i atroficznego jeziora o tej samej nazwie. Nad Jezioro Gielądzkie można wrócić, odbijając w prawo do Bałowa. Nie skorzystaliśmy. 


Stanęliśmy pod wiatrakiem skąd widać krajobraz doliny z krętą strugą wypływającą z zarośniętej zatoki jeziora Zyndaki (można się rozmarzyć) i zmierzającą do gielądzkiego akwenu przez Bałowo. 

Jezioro Zyndaki w głębi

Dolina małej Krutyni przed Jeziorem Gielądzkim

Jedno, że widok strużki pod mostem drogowym w Zyndakach, wyciekającej z Jeziora Warpuńskiego, cokolwiek odstręczający (susza). Minąwszy urokliwy kościółek na pagórku, w ozdobach z tegorocznych dożynek, dojechaliśmy do sezonowej restauracji We Młynie. Co za pierogi! Co za placki ziemniaczane z sosem z borowików!

 

Wracaliśmy krętą drogą przez Stary Gieląd i Choszczewo, kierując się do Biskupca. Taki przejazd uzmysławia, jak blisko jest z południa Warmii nad Krutynię. Gdyby nie brak odwagi biskupa Henryka Sorboma przed obliczem wielkiego mistrza Winrycha von Kniprode całe dorzecze Krutyni byłoby zapewne w granicach Warmii. Sorbom pamiętał jednak wybuch wściekłości Kniproda, gdy poprzednik, Jan Stryprock, bronił granic biskupich przed okrojeniem. Niewiele brakowało, aby Warmia zyskała swojego świętego Stanisława.

Nad Jeziorem Gielądzkim i w jego otoczeniu odsłonięto kilka cmentarzysk i grodzisk z epoki brązu i żelaza a potem z okresu niezawisłej egzystencji Galindów. Wiedzę o tych stanowiskach archeologicznych czerpałem z opracowań Wojciecha Kętrzyńskiego i Maxa Toeppena czytanych w czytelni publicznej na Koszykowej podczas przerw w wykładach na Politechnice Warszawskiej. Wertując zasoby Koszykowej, szykowałem się do napisania swojej „Zielonej rzeki”.

Jedno ze stanowisk odkryto na jeziorze Piłakno, w zatoczce nieopodal drogi z Rybna do Grabowa – drewnianą konstrukcję fundamentu z pali podpierających budynki na wodzie, dzisiaj zalaną wodami jeziora, a nieco bliżej drogi kurhan zarośnięty kępą sosen poskręcanych wiatrem i piorunami. Przejeżdżając brzegiem południowej zatoki Piłakna, doznawałem nie dającego się określić słowami mistycyzmu.

O tej osadzie opowiadał nauczyciel z pobliskiej szkoły w Grabowie, ojciec Grzegorza, ratownika w Borowskim Lesie (nazwisko wyleciało mi z głowy), i jego uroczej siostry Magdy. Grzegorz skończył warszawski AWF i póki ojciec żył, przyjeżdżał do niego, podejmując podczas każdego sezonu wakacyjnego pracę ratownika w okolicznych ośrodkach wczasowych. Jemu zawdzięczam kartę pływacką, którą wymusił na Bronku Fabrowiczu przed wydaniem kajaków na spływ po górnej Krutyni. Bronek, widząc moje wahanie (wiało i było pochmurno), powiedział:

- Umiesz pływać. Zdasz.

Kiedy się ociągałem, zepchnął mnie z pomostu do basenu. Nie miałem wyjścia. Zdałem.

W latach pięćdziesiątych Bronek dowodził 15 tysięcznym hufcem ZHP w Bielsku-Białej Był fanem turystyki kajakowej, pieszej, rowerowej i narciarstwa zjazdowego. Wspominając pierwszy spływ kajakowy z Jeziora Omulewskiego rzeką Omulwią do Ostrołęki, opowiadał o zaminowanych polach biwakowych na szlaku do Wielbarka. Jego harcerze bawili się porzuconą amunicją, granatami, minami przeciwpiechotnymi…



Wtedy jeszcze nie miałem historycznej świadomości miejsca, więc okazja porozmawiania z ojcem Grzegorza, mazurskim autochtonem, który przetrwał gehennę 1945 roku, przeszła koło nosa.

 

Biegając po lesie wokół Borowskiego Lasu, między Piłaknem, Sorkwitami, Lampaszem czy Kujnem, odkrywałem co i raz zarośnięte fundamenty po mazurskich domach. Cała okolica była usiana porzuconymi gospodarstwami w formie chutorów, rozdzielonymi przez pagórki, zagajniki, dolinki wypełnione stawami lub kępami łozy nad błotnistymi kałużami…

Z Piłakna wypływa niepozorny strumień, częściowo zmeliorowany. Szedłem wzdłuż jego nurtu przez lasy, zagajniki, mokradła połyskujące rozlewiskami, obok stawów połączonych meandrami aż za Głogno i Rutkowo nieopodal Jeziora Białego. Nie odnalazłem jednak ujścia strumienia. Przed Bieńkami zawróciłem do Borowskiego Lasu, kierując się zachodnim brzegiem jeziora Dłużec i Kujno. To było w kwietniu, w porze kwitnienia przylaszczek, zawilców i wierzb, kiedy jeszcze listowie nie przesłaniało krajobrazu i kryjówek zwierząt…

Życie… Czuję się niczym Igor Newerly, który w Zgonie nad Jeziorem Mokrym napisał dwie książki: „Wzgórze błękitnego snu” i „Zostało z uczty bogów”. W jednej z nich stwierdził, że, kończąc te dwie pozycje, poczuł się jak świeca, która rozpala się w ostatnim tchnieniu dogasania…

 

On i ja, tylko przyjezdni, a tyle w nas (nigdy się nie spotkaliśmy) identycznych emocji związanych z Krutynią…

 

 


Mam prawie całą bibliotekę Wojtka Kujawskiego. Każdy tom opatrzony cytatem Ernsta Wiecherta zaczerpniętym z „Lasów i ludzi”:

- „Miejsce, w którym wzrosłem, było dla mnie czymś więcej niż ojczyzną. Zatraciłbym się niby tułacz, gdybym nie wrósł w nie korzeniami.

Jestem tylko sezonowym Warmiakiem i Mazurem. Żyjącym zaledwie obok spisanych rozterek Ernsta. Tylko skąd te emocje?

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz