czwartek, 23 czerwca 2022

Jezioro Łańskie w subsaharyjskich nastrojach


Powolna jazda przez las. Uzasadniona. Nie śpieszę się. Uważnie lustruję pobocza. W świetle reflektorów widzę sarnę, która truchta w poprzek jezdni. Hamulec. Mogła prowadzić młode. Kilka kilometrów dalej sytuacja się powtarza. Tym razem łanie z tegorocznymi cielętami. Przechodzą na drugą stronę. Tuż za rowem świeci para oczu. Dostrzegam kontur borsuka z pasami na sierści. Znowu hamowanie. Z ABS-em. Na szczęście nie wtargnął na asfalt. Jeszcze tylko sarna i tegoroczne młode, zanim zobaczę dolinę Łyny w Kurkach w brzasku bezsennej nocy. Paradują nieświadome zagrożenia…

Zostawiam samochód pod ogrodzeniem. Łąki dzisiaj puste. Mgły nie ma. Powietrze nieruchome, ciepłe, nie do końca klarowne. Pogłębia wrażenie podzwrotnikowego nastroju. Niebo w niepokojącym odcieniu. Nie granatowe. Dostrzegam nienaturalną subtelną poświatę. To (podobno) przez saharyjski pył przywleczony prądami troposfery.

Nie zastanawiam się dłużej. Rzeka przywołuje. Odbijam od brzegu. Nurt niesie w szpaler rozgadanych szuwarów (podekscytowane żaby, rozśpiewane trzciniaki, potrzosy, świerszczaki, łozówki – pełno ich). 

Księżyc zawieszony nad wybujałymi już trzcinami. Jego tarcza zamglona. Jakbym patrzył przez zaparowane okulary… Jętki i komary przelatują obok. Osiadają na twarzy i odzieży, garnąc się do ciepła. Żadnego podmuchu… Świat odrywa się od rzeczywistości…

 


Próbuję filmować. Wciąż jednak za ciemno, chociaż niebo w prześwicie rzeki jasne, ukazujące szlak przed dziobem – nie sposób zbłądzić. Na powierzchni mnożą się kręgi. To ryby, które wyskakują spomiędzy falujących wodorostów za owadami, albo uciekają przed drapieżnikami. Nieco dalej łabędź. Przewodzi. Chcę go ominąć, płynąc obok trzcin. Nie rozumie intencji. Kiedy przyspieszam, ucieka, uderzając skrzydłami i rozbryzgując wodę łapami. Osiada na rzece za zakolem. Podczas ponownego spotkania startuje, wznosi się nad szuwary i odlatuje, skąd przybył. To nie jego rewir. Przez gąszcz łodyg dostrzegam przygaszone kontury dorosłych ptaków i licznych piskląt z tegorocznego lęgu. Ta rodzina łabędzi nie reaguje. Mijam je, nie wiosłując. Nie chcę, by się niepokoiły. Odpływam w półmrok zaspanej rzeki. 

Kolejne zakręty nurtu. Światła Ząbia. Pomosty i kładki. Światła Kurek. Milczące domy nad rzeką. Martwe gałęzie łozy nad trzcinami. Korony martwych drzew. Między konarami księżyc i wyblakłe gwiazdy… Wszystko niczym plener horroru albo romantyczna sceneria – co kto odczuwa… Dla mnie komnata zamyślenia…


W mroku rozjaśnionym blaskiem przydymionego księżyca i poświatą nieśmiałego brzasku czas i przestrzeń zdają się pulsować. Czas gładko albo skokami – chociażby niewyobrażalnie małymi, dyskretnymi, o wartości bliskiej stałej Plancka. 

Zastanawiam się dlaczego, patrząc wokół, dostrzegam spójne kolory, odcienie, formy, kształty, chociaż wszechświat i każda jego cząstka to kwantowa zupa podczas warzenia, a to co oglądam – wypadkowym skutkiem niewyobrażalnej liczby elementarnych fluktuacji, określonym przez największe prawdopodobieństwo zbiegu nakładających się zdarzeń... Każdy film obserwowany na ekranie aparatu, każde zdjęcie w tych warunkach, podkreśla losowy charakter utrwalonych obrazów. Nie powtórzę ich, chociażbym podejmował dziesiątki prób na przestrzeni miesięcy i lat dostępnego mi czasu…

 

Otacza mnie paleta zapachów: tataraku, niewidocznych kwiatów, czarnego bzu, trzcin, sitowia, wody, darni łąki pod lasem, nieruchomego powietrza… 

Wszystko tu drży, dźwięczy, płynie, nieruchomieje w chwili zadumy, by znów ożyć pod wpływem nieobliczalnego impulsu: plusku, furkotu skrzydeł, zabłąkanego podmuchu, ulotnego cienia, strzępka mgły nad wodą, dosadnego rechotania żab, kwakania spłoszonych kaczek, treli, szelestów roztrącanych łodyg i liści, warkotu samochodu przejeżdżającego niewidoczną szosą …

Kajak snuje się w trzcinowym korytarzu. Wiosło obija się o łodygi najbliższych roślin. Ramionami trącam zwisające liście. Twarzą dotykam kropel rosy. Słucham nieustającego koncertu, wychwytując solowe popisy, rytmy, kontrapunkty, stacatto, zachwycając się crescendo i diminuendo na przemian, gdy wpływam w rozedrgany akustycznie zakątek a po chwili opuszczam… I tak aż do drewnianego mostku, za którym Łyna przemierza leśną dolinę, podmywając skarpę z prawej i nawadniając z lewej mierzwę bagiennych zarośli z zamierającymi drzewami, których wyciągnięte ramiona konarów i gałęzi sterczą w krajobrazie niczym wyrzut sumienia…


Płynę więc. Śledzę zastygłe w czuwaniu siwe czaple, żurawie, krzyżówki… Kiedy zdradza mnie plusk wody, ptaki podrywają się z oczeretu niczym duchy, szybują nisko, ciskając cienie, dotykając twarzy podmuchami spod lotek... Dzikie kaczki budzą strach kwakaniem i nerwowym łopotem skrzydeł… Łabędzie startują, wzniecając pióropusze rozbryzgów… Wracająca cisza nieomal boli… Fraktalne kontury pałki wąskolistnej, kwiatostanów przekwitłej turzycy, pędów łozy suną przed oczami. Owalne liście grążeli trą o burty. Ich kwiaty uchylają się przed dziobem albo błyszczą w toni obok…

 

Wypłynąwszy na jezioro, obracam się do drzew nad ujściem rzeki; siwych jeszcze szuwarów przerośniętych od dołu gęstwą nowych pędów; do księżyca, którego coraz mniej po ostatniej pełni; do jego odbicia w lustrze...



Fotografuję dziobatą tarczę w nastrojowej mgiełce. 

 

 

 

 

 

 


Brzask w perspektywie jeziora budzi surrealistyczne skojarzenia… Jakby gdzieś na północnym wschodzie złotą godzinę miał zastąpić marsjański świt oglądany przez obiektyw kamery Perseverance


Na środku zatoki budzą się zmarszczki. Skąd się wzięły? Jakieś fluktuacje ciśnienia powietrza nad lustrem? Nie czuję wiatru. Podpływam do brzegu. Słyszę szmer wpływającej wody. Nie widzę jego źródła. Struga z dzierzguńskiej doliny wciąż nie daje się odkryć z kajaka. Widać ją za groblą zamykającą wąwóz niepozornego nurtu. Od strony jeziora ujście zamaskowane łanem trzcin.


Przybrzeżne drzewa rysują spopielone niebo i powierzchnię jeziora. Łunę brzasku malują subtelne chmury układające się w pasma. Nie są w stanie zasłonić księżyca, który wciąż świeci rozproszonym blaskiem. Spłoszone czaple i błotniaki przemierzają nieboskłon…


Symetria krajobrazu urzeka… Spokój się pogłębia… Czas zwalnia… Kajak po odłożeniu wiosła zastyga w pozornym bezruchu…

 

Wszystko to do chwili, w której łabędź pchnięty impulsem poderwie się do lotu ku pobratymcom na odległej mieliźnie zaznaczonej tyczką…  




Pobudzony zdarzeniem, chwytam aparat. Fotografuję, naciskając spust migawki raz po raz… Łabędź odlatuje. Jego sylwetka maleje. Cichnący poświst skrzydeł i plusk wody odpychanej łapami ustępuje koncertowi ptaków… Symetria przestrzeni wraca… Wyciszenie wraca… Pozorny bezruch wraca… Niczym za dotknięciem różdżki…


Symetria lustrzanego odbicia

Symetria lustrzanego odbicia

Zastanawiam się nad olśnieniem Mitchella Feigenbauma, które zaważyło na rozwoju teorii chaosu. Doznanym nad rozlewiskiem Lincoln Reservoir w Bostonie podczas patrzenia i słuchania oddalających się znajomych w perspektywie spacerowej alei. Zainspirowały go rozważania Goethego o naturze postrzegania kolorów i uwagi Mahlera do trzeciej części II Symfonii Resurrection o nieustannym ruchu i niezrozumiałej krzątaninie życia – „Jak ruchy tańczących postaci we wspaniale oświetlonej sali balowej, na którą patrzysz z ciemności nocy, a z takiej odległości, że muzyka jest niesłyszalna… Życie może wydać ci się bezsensowne (…)”.


Przekornie myślę:

- Dlaczego życie musi mieć sens? Czy jest obdarzone celem? Ono po prostu jest. Także w noc świętojańską. Pod kopułą nieba zabarwionego saharyjskim pyłem…



Inspiracją dla ludzkiej inteligencji powinno być badanie fenomenu istnienia życia we wszechświecie, którego granic nigdy nie ogarniemy. Nie powinniśmy poświęcać danego nam czasu wyłącznie uganianiu się za swoimi egoistycznymi celami i sensem własnego istnienia…


Czytając książki współczesnych matematyków i fizyków, żałuję, że nie poświęciłem się ścisłym naukom pobudzającym wyobraźnię w stopniu wykraczającym poza wyobraźnię kształtowaną przez codzienną egzystencję. Nawet Goethe nie oparł się pokusie prowadzenia własnych badań naukowych nad naturą światła, wykpionych przez współczesnych mu deterministów, przywróconych nauce za sprawą Feigenbauma, odkrywcy stałej skalowania określającej momenty kolejnych przejść większości układów nieliniowych ze stanów stabilnych do stanów chaotycznych i vice versa




Wędruję wzdłuż dzierzguńskiego brzegu. Kajak kroi zastygłą powierzchnię. Fale odbiegają od burt i gasną daleko za rufą. Mijam sznury bladych wodorostów w toni pogrążonej w cieniu, łany trzcin, niewielkie zatoczki, olchy pochylone nad płyciznami. Bez pośpiechu. Wzdłuż pokręconego brzegu i boru prześwietlonego świtem. Słońca coraz więcej. W końcu widzę jego tarczę między konarami, pierwsze smugi światła i cienia. W perspektywie jeziora wyłania się Lalka. Po lewej otwiera się zatoka omywająca półwysep w Rybakach. Nie popłynę tam. Zmierzam do Lalki, trzymając się wschodniej strony. Przezornie, bo czuję narastające ciepło…



Wzdłuż szuwarów płynie bóbr. Dostrzegam go z daleka. Wiosłuję, próbując dogonić. Bez plusku. Łagodnie. Kajak posłuszny. Trzyma kurs. Zbliżam się. Próbuję zgadnąć, kiedy zanurkuje. 

 

 

 

 







 

Niewiele widzi, lecz słuch ma doskonały. Robię zdjęcia. Najpierw z tyłu – czuprynę. Po chwili z boku – dostrzegając otwarte uszy, oczy, wibrysy, nozdrza. Jestem coraz bliżej. Kajak siłą inercji podpływa bezgłośnie. Bóbr jednak nurkuje. Ochlapuje mnie, uderzając ogonem o powierzchnię…

 

 




 

Rozglądam się. Spoza trzcin wypływają łabędzie. Bóbr wynurzywszy się płynie w ich stronę. Ja za nim. Drugi raz nie pozwala się podejść. Uchodzi w szuwary. Rozpycha łodygi. Jest silny. Podążam za nim. Obiektywem chwytam niewyraźny zarys głowy między roślinami. Płynie do brzegu. Gęstwa coraz mocniej maskuje ruch. To koniec foto-sesji…



Nastrój się zmienia. Słońce wschodzi rozmytą kulą nad fraktalnymi koronami sosen. Kontur tarczy rozpuszczony przez saharyjski pył. Aura światła nienaturalna. Zwiastuje podzwrotnikowy upał. Flauta trwa. Symetria dominuje. Żadnej fali. Żadnych podmuchów. W cieniu rodzą się strzępki mgły. Snują się za sprawą niewyczuwalnej siły (kaprysu drgań Browna?). Ledwo widoczne. Niedotykalne.





Płynę pod klifem. Wzdłuż pni i konarów wystających z wody, pod pochylonymi olchami, obok kikutów z wydrążonymi gniazdami, w sąsiedztwie głazów wypłukanych z brzegu przez fale i helokrenowych źródlisk szemrzących pod osuwiskami gruntu, wypływających spod obnażonych systemów korzeniowych starych olch, które utkwiły na krawędzi gruntu i wody…












Helokrenowe osuwisko w nadjeziornej skarpie

 

A potem wiosłuję przez zatokę wzdłuż Lalki. Śledzę perkozy z młodymi. Polujące. Karmiące pisklęta. Nawołujące się nawzajem.

Lalka



Dziwię się zmianom otoczenia. Brzegi przygniecione drzewami, które nie oparły się tegorocznym wiatrom. Wiatrołomy zawaliły groblę między Jeziorem Łańskim a jeziorkiem u nasady półwyspu pod wyniosłą ścianą boru. Ścieżka, do krańca której dobiłem, wpychając dziób kajaka na murawę, też przygnieciona powalonym świerkiem i olchą. Z trudem zaglądam do magicznego wnętrza jeziorka, dawnej zatoki Łańskiego. Uśpionego. Odbijającego obraz starego boru…






Podchodząc do kajaka, obserwuję czarne dzięcioły. Tańczą nad wodą. Kwilą. Przekrzykują się. Ich śpiew budzi zachwyt. Chcę je nagrać z zatoki. Z brzegu nie mogę. Za dużo gałęzi i listowia. Kajak ześlizguje się z darni, opada na wodę... Niestety ptaki nie wracają…






Nastrój świtu ucieka. Pył znad Sahary już nie maluje przestrzeni. Dzień się obudził. Krajobraz odzyskał nasycone kolory lata. Płynę do końca półwyspu. Fotografuję panoramę jeziora z wędkarzami na łódce popychanej elektrycznym motorem i z łabędziami wypływającymi spoza trzcin.







Osiągnąwszy najdalszy cypel Lalki, obracam kajak na południe. W kierunku zachodzącego zgaszonego księżyca. Jedno co sprzyja, do delikatne muśnięcia wiatru w twarz. Łagodzą dotyk rozpalonego słońca. Mijam rodzinę perkozów z pisklętami na grzbietach. Uroczo pozują (ten antropocentryzm). Odpływają ku trzcinom... 

Na mieliźnie nieopodal uroczyska w Dzierzgunach coraz więcej łabędzi. Zlatują z całego jeziora na pogaduchy. Ścigam je obiektywem…





 

 

 

 

Dopływam do cienia. Za występem brzegu skręcam do starych olch. Jedna z nich, bohaterka moich najwcześniejszych zdjęć jeziora, umiera. Była kwintesencją dzierzguńskiego matecznika. 

 

 

 

 

 

 

 

Entropia nieubłaganie rośnie, towarzysząc cyklom narodzin i umierania, nieustającej przemianie materii napędzanej energią słońca. Dla złożonych organizmów i elementów przyrody nieożywionej podąża tylko w jednym kierunku. Jak czas…

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Trzymam się cienia. Blisko brzegu. Uciekam przed słońcem. Nie popłynę do biwaku w Ząbiu, by skrócić drogę do rzeki. Kajak sunie po zastygłej w bezruchu wodzie. Wiosłuję bez wysiłku. Rytmicznie. Jednostajnie. Lecz powrót nuży. Bo to… powrót. Odarty z magii świtu…



Wpływam więc w ujście. Nurt stawia opór. Łapiąc oddech, dając ulgę rękom, zdrętwiałym nogom od kilkugodzinnego siedzenia, fotografuję oświetlone wodorosty, grążele, kaczki w tataraku, zakręty i zakola… W jednym z nich widzę czaplę. Poluje na skraju oczeretów. Dostojna. Skuteczna.

- Pozbawiona strachu? – myślę widząc, że nie płoszy się, chociaż jestem coraz bliżej.

Nie pozwala jednak podpłynąć. Dobrze określa granicę tolerancji. Unosi się nad łąkę mokradła i odlatuje w stronę drzew w oddali, pozbawionych igliwia i liści.


Dopływając do nich, dostrzegam na konarach kilka innych czapli. Obrały sobie tę kępę za czatownię. Rozemocjonowane krzyżówki nad rzeką nie robią na nich wrażenia. Osobliwie nie patrzą w moim kierunku, kiedy podpływam za osłoną szuwarów. Ustawiam kajak w dywanie grążeli. Fotografuję. Jest co. I znowu drobny sukces. Uwieczniam czaplę rozwijającą skrzydła do lotu. To lubię. Pozostałe ptaki nadal czuwają…








Obok płynie krzyżówka ze stadkiem kacząt w puchu. Sielski obrazek. Nie uciekają. Trzymają się matki i zarośli, gotowe zaszyć się w nich w razie zagrożenia…






Trzcinowy korytarz już nie mami tajemnicą świtu. Trzciny zbliżają się ku sobie w miarę wzrastania. Niebawem utworzą tunel. Łyna tak ma. Potrafi otulić. Nawet tutaj. Może nie tak troskliwie jak za Krzyżem, gdzie ociera turzycami burty, ale jednak… Daje schronienie przed wścibskimi oczami. Łabędziom z podrostkami, kaczkom z pisklętami, kajakarzom…









 

2 komentarze:

  1. Dziękuję. Nieśmiało poproszę o więcej. Z wielką radością powitałbym te opowieści w formie książkowej. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Forma książkowa? Kosztowna i bez gwarancji, że koszty się zwrócą :-)

      Usuń